Esbecja w likwidacji

30 lat temu, w lipcu 1990 r., Czesław Kiszczak odszedł z funkcji szefa MSW w rządzie Mazowieckiego, a jego miejsce zajął Krzysztof Kozłowski. Służbę Bezpieczeństwa czekała rewolucja.

13.07.2020

Czyta się kilka minut

Wystawa „Twarze wrocławskiej bezpieki”, przygotowana przez IPN. Rynek we Wrocławiu, lipiec 2007 r. /  / ADAM LACH / EAST NEWS
Wystawa „Twarze wrocławskiej bezpieki”, przygotowana przez IPN. Rynek we Wrocławiu, lipiec 2007 r. / / ADAM LACH / EAST NEWS

Powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego 12 września 1989 r. było zwiastunem nadchodzących zmian. Wprawdzie parasol ochronny nad Służbą Bezpieczeństwa wciąż roztaczał Czesław Kiszczak – zachował on w nowym gabinecie funkcję ministra spraw wewnętrznych – jednak było jasne, że to stan przejściowy.

Wiedział o tym sam Kiszczak, który błyskawicznie przystąpił do reformowania swojego resortu: miał zamiar przebudować SB, zanim Solidarność zrobi to za niego.

Resort się sypie

Nieco wcześniej, w lipcu 1989 r., SB liczyła ponad 24 tys. funkcjonariuszy. Teraz, w ciągu kilku miesięcy, Kiszczak „magicznie” zredukował ją do zaledwie kilku tysięcy. Dokonał tego, przenosząc masowo esbeków do milicji (wiosną 1990 r. zamieni się ona w policję) lub do innych komórek MSW. Wielu esbeków uciekło też – bądź zostali wypchnięci – na emerytury i renty. Kiszczakowi przyświecał jeden cel: przekonać nowego premiera i obóz solidarnościowy, że służby specjalne nie są już zagrożeniem.

Ministerstwo, które uchodziło za wszechmocne, zaczęło się rozpadać. Funkcjonariusze, którzy widzieli dla siebie szansę w cywilu – odchodzili. Ci, którzy nabyli uprawnienia – przechodzili na emeryturę. Resort trzeszczał. Milicjanci byli wściekli na esbeków, których upychano w ich jednostkach. Sami esbecy byli rozżaleni: ich zdaniem Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i wojsko zręcznie uciekły od odpowiedzialności, a oni zostali rzuceni opinii publicznej na pożarcie.

Krzysztof Kozłowski, który wiosną 1990 r. został pierwszym solidarnościowym wiceministrem w MSW, opowiadał, jak wyglądała ówczesna sytuacja: „To, co się dzieje na Rakowieckiej [w głównej siedzibie resortu – red.], jest rzeczą straszliwą. Jestem nadzorcą procesu rozkładu. Lecą generałowie, pułkownicy. Ten proces obejmuje wszystko i wszystkich. Milicja przestaje cokolwiek robić. Sypie się”.

Zacieranie śladów

Jedyne zadanie, do którego udało się resort zmobilizować, polegało na zacieraniu śladów przeszłości. Jeszcze przed powołaniem rządu Mazowieckiego przystąpiono do akcji niszczenia kompromitującej dokumentacji.

Jak Polska długa i szeroka palono akta w kotłowniach i lasach, przepuszczano przez niszczarki albo mielono w papierniach. W skali całego kraju usunięto 50-60 proc. wszystkich materiałów operacyjnych. Rozkład między poszczególnymi województwami nie był równomierny, np. w Gdańsku – mateczniku Solidarności – zniknęło aż 95 proc. akt. Właśnie: zniknęło, bo niekoniecznie zostały one zniszczone. Do dziś nie wiemy, ile było przypadków kradzieży dokumentów, które opisano jako zniszczone.

Poczucie tymczasowości trwało na Rakowieckiej długo – i tak naprawdę zakończyło się dopiero w połowie 1990 r., gdy w miejsce SB przystąpiono do organizowania Urzędu Ochrony Państwa i rozpoczęto procedurę weryfikacji funkcjonariuszy. Ostatnim akordem tej tymczasowości było odejście z ministerstwa samego Kiszczaka. Odtąd nowe kierownictwo miało wolną rękę przy budowaniu nowej struktury. Ministrem został Krzysztof Kozłowski, a szefem UOP Andrzej Milczanowski.

Jakie pułapki na nich czekały? Czy w toku likwidacji SB i tworzenia UOP popełniono błędy, których można było uniknąć?

Porażka weryfikacji

W trakcie tworzenia nowych służb zrezygnowano z „opcji zerowej”, czyli wyrzucenia wszystkich starych funkcjonariuszy i budowania instytucji od podstaw. W efekcie między SB a UOP zachodziła personalna ciągłość. Tego wstydliwego faktu starano się jednak nie nagłaśniać. Kierownicy poszczególnych delegatur UOP zapewniali opinię publiczną, że służby stawiają na młodych ludzi. Jeden z nich zapewniał nawet, że w jego zespole byli esbecy stanowią jedynie 30 proc. kadry. To nie odzwierciedlało jednak rzeczywistości. W 1991 r. Urząd Ochrony Państwa zatrudniał ok. 5 tys. funkcjonariuszy, z czego 90 proc. wywodziło się z SB. Pięć lat później wciąż byli trzonem służby: stanowili dwie trzecie zatrudnionych.

To nie oznaczało, że w 1990 r. dokonano przeniesienia „jeden do jednego”. Przypomnijmy: w lipcu 1989 r. SB liczyła 24 tys. ludzi, podczas gdy UOP z założenia był pięć razy mniejszy. O ile więc do weryfikacji stanęło 14 tys. osób, z czego 10 tys. zweryfikowano pozytywnie (tj. uznano za zdatnych do pracy w UOP), o tyle jedynie połowa z nich mogła w ogóle liczyć na pracę w Urzędzie.

Sama weryfikacja była jednak porażką. Decyzja o jej wdrożeniu wynikała w dużej mierze ze względów wizerunkowych: chciano przekonać opinię publiczną, że w nowych służbach pozostaną tylko ludzie „czyści”. Całą procedurę prowadzono pośpiesznie, komisje weryfikacyjne – pracujące w województwach (było ich wtedy 49) i centrali – opierały się na niepełnych materiałach, a ich członkowie rzadko dysponowali jakąkolwiek wiedzą o realiach funkcjonowania SB.

Po fakcie okazało się, że właściwie nikt nie był zadowolony z tej procedury. Najbardziej – rzecz jasna zwolennicy „opcji zerowej”. Ale także nowe kierownictwo UOP, które było przekonane, że przez weryfikacyjne sito nie przeszło wielu ludzi wartościowych (z pragmatycznego punktu widzenia Urzędu), i że część tych z wynikiem pozytywnym w istocie miała poukrywane w swoich szafach różne „trupy”. Sam Kozłowski podsumował sprawę krótko: „Dla mnie weryfikacja nie była potrzebna”. Argumentował, że obciążonych esbeków i tak by nie przyjął do pracy, a tych, którzy mogli służyć III RP, było więcej niż etatów w UOP (jak się okazało, przyjął jednak również obciążonych).

Pytanie o „opcję zerową”

Czy „opcja zerowa” była wtedy realna? Na rozwiązanie tego typu pozwoliły sobie po 1989 r. dwa kraje z Europy Środkowo-Wschodniej: Niemcy Wschodnie oraz Czechosłowacja.

W pierwszym przypadku sprawa była prostsza: Stasi (Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa) zlikwidowano, a po zjednoczeniu Niemiec, które z formalnego punktu widzenia było przyłączeniem terenu NRD do Niemiec Zachodnich, zadania wywiadu i kontrwywiadu przejęły służby zachodnioniemieckie. Jednak nie wszyscy funkcjonariusze Stasi zostali zwolnieni – zachowano niewielką ich grupę, np. część oficerów wywiadu zajmujących się wcześniej Polską.

Także w przypadku Czechosłowacji zdecydowano się zostawić część funkcjonariuszy, szczególnie tych zajmujących się sprawami technicznymi. Do nowej służby nie przyjęto jednak wyłącznie cywili czy policjantów kryminalnych, lecz również oficerów wywiadu wojskowego i tych pracowników czechosłowackiej bezpieki, których usunięto ze służby podczas czystek po roku 1968. Do dziś nie wiadomo, czy „opcja zerowa” wyszła Czechom na dobre. Jaroslav Bašta – opozycjonista, a po 1989 r. polityk i dyplomata – twierdził, że „opcja zerowa” dramatycznie obniżyła poziom pracy wywiadu i kontrwywiadu (zdają się to potwierdzać ujawnione analizy NATO).

W przypadku Polski nie bez znaczenia był też fakt, że nowi sojusznicy – szczególnie Amerykanie – optowali za tym, aby daleko idące zmiany kadrowe nie obejmowały wywiadu. Oficerowie Departamentu I MSW (tj. wywiadu cywilnego PRL) już w 1990 r. nawiązali współpracę z CIA, obejmującą wymianę informacji. Z czasem ta relacja się pogłębiała: polskie służby oddawały nowym sojusznikom liczne przysługi, np. w czasie operacji „Pustynna Burza” czy prowadząc działania na terenie Iranu. Dawni esbecy wiedzieli, ile zawdzięczają Amerykanom – i wydaje się, że nie zawiedli ich zaufania.

Na wolnym rynku

Patrząc z perspektywy 30 lat wydaje się, że ówczesna rezygnacja z „opcji zerowej” była uzasadniona. Na tej decyzji zaważyło przekonanie, że nie można zupełnie zrezygnować z usług i wiedzy ludzi z SB, nawet jeśli wcześniej trudnili się „brudną robotą”. Sam Kozłowski, który zanim został ministrem, był przekonany o potrzebie wyczyszczenia resortu, stopniowo zmieniał zdanie, gdy poznawał specyfikę służb.

Jedną z przyczyn rezygnacji z „opcji zerowej” była też obawa, że funkcjonariusze wyrzuceni gremialnie poza nawias służby mogą być niebezpieczni. Jak ujął to Krzysztof Kozłowski: „Stanowią potencjalne zagrożenie, i to w sferze gospodarczo-gangowej”. Jednak w roku 1990 i tak pojawiło się na rynku wielu esbeków: emerytów, zweryfikowanych negatywnie i tych, którzy zwyczajnie porzucili służbę. Czym się zajęli? Zdecydowana większość znalazła pracę w zakładanych przez kolegów agencjach ochrony, detektywistycznych i windykacyjnych (60 proc. wydawanych licencji dostawali dawni pracownicy MSW). Na wolnym rynku esbeków ceniono jako fachowców z wiedzą i umiejętnościami. Plusem miał być też ich brak skrupułów.

Elita dawnych służb, cywilnych i wojskowych, skorzystała z okazji i „skolonizowała” kilka branż – jak obrót tzw. produktami specjalnymi, rynek paliw i energii, wywiadownie gospodarcze, inwestycje zagraniczne (zwłaszcza na terenie byłego Związku Sowieckiego), a także informatyzacja lub telekomunikacja wojska, organów bezpieczeństwa i administracji. Było to możliwe dzięki ich specyficznym umiejętnościom, jak też poufnej wiedzy, którą zdobyli wcześniej w trakcie pracy w resorcie.

Stare nawyki w nowych realiach

Jednak ceną za rezygnację z „opcji zerowej” było utrwalenie się wśród nowych-starych funkcjonariuszy UOP mechanizmów, które można nazwać wasalnymi. O ile w publicystyce politycznej i naukowej powtarzana jest teza, jakoby służby specjalne zza kulis kierowały życiem politycznym w Polsce lat 90., o tyle faktycznie było na odwrót: nawet jeśli nowi-starzy funkcjonariusze mieszali się do spraw politycznych, robili to zwykle na zlecenie politycznych patronów albo po to, aby zaskarbić sobie ich łaski.

Nastąpiło tu przeniesienie mechanizmów znanych z komunizmu, gdy funkcjonariusze SB szukali protektorów w strukturach PZPR, a służby specjalne były wykorzystywane nie tylko do prześladowania opozycji, lecz także do walk frakcyjnych w partii komunistycznej. Podobnie po 1990 r. wielu dawnych oficerów SB, teraz w UOP, zaczęło zabiegać o patronat ze strony Andrzeja Milczanowskiego oraz jego politycznego zwierzchnika – Lecha Wałęsy.

Zalążki takich praktyk widoczne były od początku. Już na przełomie lat 1989/90 wielu esbeków zaczęło oferować swoje usługi ekipie solidarnościowej: przekazywali informacje o kolegach i know-how funkcjonowania instytucji. Konstanty Miodowicz, solidarnościowy szef kontrwywiadu UOP, tak mówił o jednym z esbeków: „Powinien być poniekąd automatycznie zweryfikowany negatywnie (…) Wiem jednak od członków komisji weryfikacyjnej, iż służył im obfitymi informacjami o swoich dotychczasowych towarzyszach. Nie tylko obfitymi, lecz i szczegółowymi. Złośliwi twierdzili, że denuncjacjami chce sobie kupić miejsce w nowej formacji bezpieczeństwa. Ponieważ jednak komisja nie prowadziła działalności komercyjnej, powiedzmy zatem, że pan [Andrzej] Anklewicz rzetelnie zapracował na to, co otrzymał”. A otrzymał on szansę na wieloletnią karierę po 1989 r. w MSW i administracji – bez względu na to, czy rządziła prawica, czy lewica.

Dawni esbecy okazali się apolitycznymi fachowcami w tym sensie, że byli gotowi zaoferować swe usługi każdej władzy. „Środowisko służby posiadało silnie rozwinięty instynkt wasalny, czyli zawsze musiało mieć pana, na którego się orientowało” – podsumowywał swoje doświadczenia Zbigniew Siemiątkowski, minister koordynator służb specjalnych w czasach rządów postkomunistów.

„Szkielety” z szaf

Niektórzy ludzie służb wdrażali też w latach 90. metody, które wcześniej stosowali wobec opozycji. Najbardziej znana jest historia pułkownika Jana Lesiaka. Ten esbek, odpowiedzialny m.in. za inwigilację Jacka Kuronia, został negatywnie zweryfikowany. Odwołał się, a jego prośbę o zatrudnienie w UOP poparł… Kuroń (uważał on Lesiaka za esbeka, który nie był gorliwy i nie przekraczał granic prawa – dlatego zgodził się za niego poręczyć). W III RP Lesiak stosował te same metody, którymi posługiwała się SB: inwigilował opozycję parlamentarną, zbierał kompromitujące informacje z życia osobistego polityków i osób z ich otoczenia, wykorzystywał techniki operacyjne do dezintegracji partii politycznych.

Do dziś nie jest wyjaśniona historia Anastazji Potockiej, aferzystki i autorki książki „Erotyczne immunitety”, opisującej jej seksualne przygody z politykami. Siemiątkowski wspomina, że związane z jej działalnością materiały także znajdowały się w posiadaniu zespołu Lesiaka: „Jej zdjęcia z różnymi ważnymi osobami sceny politycznej świadczące o dużym stopniu zażyłości z nimi, a także rozliczone faktury za ubrania z butików, opłacone pieniędzmi z funduszu operacyjnego jednego z oficerów. O ile pamiętam, z funduszu operacyjnego było też opłacane jej mieszkanie”.

Podobnie do dziś nie są znane kulisy afery Inter-Ams: chodziło o firmę, która dostawała zlecenia na komputeryzację urzędów, a która miała cieszyć się protekcją ówczesnego premiera Waldemara Pawlaka (po sukcesie wyborczym postkomunistów objął on ten urząd z ramienia koalicji PSL-SLD). Plotki, że w tę rozgrywkę były zaangażowane służby specjalne, krążyły od lat. Premier z czasów PRL Mieczysław Rakowski notował w dzienniku: „Zacharski [oficer wywiadu MSW i UOP – red.] powiedział, że jeśli go nie przestaną szarpać, to on zacznie mówić o sprawach, które zniszczą koalicję [PSL-SLD]. Chodzi zapewne o umoczenie Pawlaka w Inter-Armo [autor błędnie zapisał nazwę – red.]. Nic nowego. Na ile sobie przypominam, to Zacharski już wcześniej mówił nam, że Kwaśniewski zachęcał go do »ugotowania« Pawlaka”.

Wątpliwe dziedzictwo

Przejęcie kontroli nad służbami przez polityków związanych z Solidarnością nie było równoznaczne z wprowadzeniem systemu kontroli, który jest charakterystyczny dla liberalnych demokracji. Politykom zależało na tym, aby UOP był lojalny, niekoniecznie apolityczny. Utwierdzili mechanizmy wasalne z poprzedniej epoki, kiedy lojalność wobec patrona była kluczowa dla kariery. I jeżeli nowe służby specjalne coś odziedziczyły po SB, to właśnie tę cechę. Wielu polityków nie tylko korzystało z sytuacji, w której służby zabiegały o poparcie, lecz pogłębiało jeszcze tę patologię. Świadomie bądź nie podkopując w ten sposób i tak niskie poczucie niezależności tych instytucji.

Pytanie, czy po 30 latach udało się pożegnać z tym wątpliwym dziedzictwem, z punktu widzenia historyka – analizującego dokumenty i relacje – musi pozostać na razie bez odpowiedzi. ©

Autor jest historykiem, pracuje w IPN. Redaktor serii „Opozycja i opór społeczny w Polsce po 1956 roku” oraz autor książek: „Anatomia rewolucji. Narodziny ruchu społecznego Solidarność w 1980 roku” i „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989–1990”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020