Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Okres zagrożenia na rynku mocy” – z tym określeniem większość z nas zetknęła się po raz pierwszy 23 września, kiedy – również po raz pierwszy w dziejach – ogłoszono go w polskiej energetyce. Za groźnie brzmiącym określeniem krył się komunikat dla producentów energii, by na wszelki wypadek przygotowali się na kilkugodzinną pracę pełną parą, bo produkcja prądu i jego import od sąsiadów mogą w tym czasie nie zaspokoić zapotrzebowania. Sytuację ustabilizowały ostatecznie leciwe bloki energetyczne (m.in turbogenerator Tg3 w Skawinie, oddany do użytku jeszcze za wczesnego Gomułki) oraz uczestnicy programu DSR polegającego na tym, że wielkie zakłady przemysłowe, w zamian za pieniądze, na żądanie operatora sieci elektroenergetycznej zmniejszają na jakiś czas pobór prądu.
Tym razem się udało, ale to nie koniec kłopotów. Elektrociepłowniom brakuje węgla odpowiedniej jakości i przez to łapią kolejne awarie. Na źródła odnawialne nie zawsze można liczyć, co pokazał właśnie 23 września, kiedy produkcja z turbin wiatrowych spadła poniżej prognozowanej.
Tymczasem rządu PiS wciąż nie opuszcza optymizm. Obiecane jeszcze w czerwcu 4,5 mln ton węgla, które miały zastąpić rosyjski surowiec, docierają do polskich portów w śladowych ilościach. Minister klimatu i środowiska Anna Moskwa zapowiada, że to, co miało przypłynąć we wrześniu, przypłynie w październiku, ale jeśli nawet to prawda (a specjaliści od rynku węglowego mocno w to wątpią, bo globalny popyt na ten surowiec bardzo wzrósł), miną tygodnie, nim węgiel pojawi się w całej przemarzniętej Polsce. Nieco lepiej będzie z gazem: kilka dni przed uruchomieniem gazociągu Baltic Pipe PGNiG pokazało kontrakt na dostawy gazu z Norwegii. Po 2,4 mld metrów sześciennych rocznie przed dekadę. Wraz z innymi źródłami z zagranicy powinno to pokryć jakieś dwie trzecie luki powstałej po dostawach z Rosji, które Moskwa wstrzymała już wiosną, ale obiecywane 10 mld metrów sześciennych rocznie, które mieliśmy odbierać przez Baltic Pipe, na razie można włożyć między polityczne bajki.
Rząd zaspał, dlatego w najbliższych miesiącach czeka nas próba prywatyzacji kryzysu energetycznego. Szkoły już zapowiadają, że przytłaczające koszty ogrzewania mogą je zmusić zimą do przejścia na zdalne nauczanie. W firmach trwają również gorączkowe przygotowania do przeniesienia części pracowników „na zdalne”. Nawet szpitale pytają swoich prawników, czy nie dałoby się lżej chorych „hospitalizować” w ich domach, po uprzednim wyposażeniu w stosowną aparaturę. Chodzi o to, aby część pikujących kosztów bieżących poupychać po budżetach gospodarstw domowych. Wszak premier obiecał, że prywatne rachunki za prąd nie wzrosną po 1 stycznia, o ile liczniki nie pokażą zużycia powyżej 2000 kilowatogodzin. ©π