Elektrowstrząs

Joanna Maćkowiak-Pandera: Sprzedawcom prądu przez lata nie udało się stworzyć nawet wzoru rachunku, z którego klient potrafiłby wyczytać, co i ile go kosztuje.

10.12.2018

Czyta się kilka minut

 / PIOTR KAMIONKA / REPORTER
/ PIOTR KAMIONKA / REPORTER

MAREK RABIJ: Prąd podrożeje?

JOANNA MAĆKOWIAK-PANDERA: Zapewne tak. Nie jestem wróżką ani prezesem Urzędu Regulacji Energetyki, ale już nawet Ministerstwo Energii przekonuje, że nie da się tego uniknąć, i zapowiada dopłaty do rachunków, żeby się Polacy nie zdenerwowali.

Gdy politycy zapowiadają podwyżki w roku wyborczym, to znak, że musi być fatalnie, zwłaszcza że mowa o skoku cen nawet o 30 proc. Dlatego muszę zadać pytanie z tezą: jak bardzo źle ma się polska energetyka?

Nie będę pana ani czytelników zarzucać danymi o mocach produkcyjnych polskich elektrowni, zapotrzebowaniu na prąd i tak dalej. To wszystko można znaleźć w internecie.

A wracając do pytania – nie jest dobrze. Nie tylko dlatego, że mamy przestarzałe elektrownie, które nie potrafią już zaspokoić potrzeb energetycznych kraju. Problemem jest także to, że debata o kierunkach rozwoju energetyki nawet nie zaczęła się toczyć wokół fundamentalnych kwestii, czyli tego, jak produkować więcej prądu w sposób możliwie jak najmniej uciążliwy dla środowiska naturalnego, za rozsądne pieniądze i z zachowaniem czegoś, co nazywa się energetyczną niezależnością. To są dziś trzy filary bezpieczeństwa energetycznego każdego kraju.

Dyskusja o przyszłości energetyki bardzo się u nas zideologizowała.

Mamy rzeczywiście do czynienia z czymś na kształt kłótni ekstremistów, przestaliśmy się zastanawiać nad opcjami pośrednimi.

Po jednej stronie słychać radykalnych zwolenników odejścia od paliw kopalnych w ciągu kilku lat, po drugiej – równie ortodoksyjnych zwolenników utrzymania węgla przez następne 50 lat. Ci ostatni bronią tezy, że odejście od węgla skończy się dla Polski katastrofą, uzależnieniem od rosyjskiego gazu, niemieckich wiatraków i grozi nam wielka awaria systemu, bo nie zawsze wieje i nie zawsze słońce świeci. Ten spór utrudnia prawdziwą dyskusję o tym, jak modernizować polskie elektrownie, jak ograniczać ich oddziaływanie na środowisko, jak zapewnić stabilne dostawy prądu. Emocje paraliżują.

Są i tacy, którzy twierdzą, że energetyki ze źródeł odnawialnych w Polsce rozwijać się nie opłaca. Sorry, taki klimat, nie wieje i nie świeci na tyle porządnie, a i góry nie na tyle wysokie, żeby energetyka wodna miała rację bytu.

O tym właśnie mówię. Faktycznie, nie jesteśmy Hiszpanią i panele słoneczne produkują u nas o jakieś 25 proc. energii mniej niż na południu Europy.

Ale czy tylko z tego powodu mamy odpuścić pozostałe 75 proc.?

Nie zbudujemy również energetyki wodnej na skalę zbliżoną do norweskiej, ani farm wiatrowych o mocy porównywalnej z brytyjskimi. Ale to przecież nie pozbawia całkowicie sensu inwestycji w energię ze źródeł odnawialnych.

Powinniśmy szukać kompromisu między tym, co mamy obecnie, i tym, do czego zmierzamy?

Nie nazywałabym tego kompromisem, lecz ewolucją. W sposób możliwie najbardziej bezbolesny – i dla środowiska, i dla odbiorców, i dla gospodarki – powinniśmy odchodzić od prądu wytwarzanego z węgla. W tej chwili udział tego surowca w produkcji energii oscyluje na poziomie 78 proc. Jesteśmy tym samym trzecim na świecie krajem najbardziej uzależnionym od węgla. Już samo to stanowi potencjalne zagrożenie. O kosztach środowiskowych nie wspomnę.

Na szczycie klimatycznym w Katowicach prezydent Andrzej Duda uspokajał, że polskiego węgla wystarczy nam na 200 lat. Rząd go wprawdzie hamuje w tym kopalnianym optymizmie, ale szacuje możliwości eksploatacji złóż na ok. 50 lat – i to jest właśnie perspektywa, w której ma się dokonać w miarę bezboleśnie nasz energetyczny rozwód z paliwami kopalnymi.

No to przyjrzyjmy się bliżej słowu „bezboleśnie”. Węgla mamy rzeczywiście dużo, ale tego, który można wydobyć po rozsądnych kosztach – znacznie mniej. Państwowy Instytut Geologiczny podaje, że najwyżej 15 proc. polskich złóż ma obecnie potencjał eksploatacyjny. Przy dzisiejszych technologiach górniczych i cenach surowca pułapem opłacalności eksploatacji złoża jest głębokość około 1000 metrów. Są kraje, gdzie węgiel kamienny znajduje się niemal przy powierzchni, lub z dala od gęsto zaludnionych terenów, gdzie nie istnieje ryzyko wystąpienia szkód górniczych.

Zresztą jak ten węgiel jest pod ziemią, to nikt go nam przecież nie zabierze. Zawsze można wrócić do jego eksploatacji, kiedy zmienią się uwarunkowania i pojawią technologie, które umożliwią produkcję czystej energii z tego surowca.

Podobna sytuacja kilka lat temu miała miejsce na rynku ropy naftowej. Cena baryłki wzrosła powyżej 100 dolarów i nagle okazało się, że ropy, do której warto się dowiercić, jest na świecie znacznie więcej, niż się wydawało kilka lat wcześniej.

Na rewolucję na rynku ropy miały wpływ głównie Stany Zjednoczone, które rozwinęły innowacyjną technologię ­pozyskiwania ropy z łupków i w krótkim czasie stały się liderem tego rynku. Węgiel jest jednak innym produktem, bo nas ten surowiec interesuje tak długo, jak można go zdobyć w kraju. Paradoks polega na tym, że węgla w Polsce wydobywamy coraz mniej i jest droższy niż sprowadzany np. z Rosji. A przecież nasze koncerny energetyczne nie mogą kupować droższego węgla tylko dlatego, że jest polski, bo zarząd mógłby być posądzony o działanie na szkodę spółki. Dlatego największe firmy energetyczne zaczynają szukać alternatywnych, mniej ryzykownych finansowo sposobów wytwarzania energii.

Mogą być tańsze?

Tak. Dlatego szkoda, że polskie firmy energetyczne w tak niewielkim stopniu inwestują w energetykę solarną, skoro koszt jednej megawatogodziny prądu wytworzonego tą metodą spadł do ok. 280-300 zł, czyli do poziomu kosztów produkcji z paliw kopalnych. Za produkcję energii ze Słońca się nie płaci, tu istotne są tylko koszty inwestycji, nadal wysokie, ale w ostatnich latach i one spadły o 90 proc.Dla firmy to mniejsze ryzyko niż zmienne ceny gazu, węgla, CO2. Do tego polski system energetyczny potrzebuje energetyki solarnej latem, gdy zużywamy dużo prądu, a elektrownie węglowe nie pracują, bo są remontowane lub mają problemy z chłodzeniem. Ważne są też koszty zewnętrzne – np. leczenia schorzeń związanych z zanieczyszczeniem powietrza. Częściowo są one zawarte w kosztach uprawnień do emisji CO2, które wzrosły ostatnio o 300 proc. Utrzymanie dużego wykorzystania węgla i gazu w ciepłownictwie i energetyce może zatem prowadzić do wzrostu importu surowców np. z Rosji. Nie ma paliwa idealnego, ale trzeba przemyśleć inwestycje, abyśmy nie obudzili się nagle z energetyką opartą na węglu i gazie z zagranicy, wysokimi kosztami i kryzysem społecznym, bo odejście od tego modelu będzie oznaczało ponowne inwestycje i jeszcze wyższe koszty.

Do końca roku import rosyjskiego węgla do Polski może sięgnąć nawet 17 mln ton, czyli blisko 25 proc. krajowego wydobycia. Ale podwyżki cen, które zapowiada branża, mają przecież sfinansować także inwestycje w odnawialne źródła energii.

Te podwyżki nie mają związku z inwestycjami w źródła odnawialne – wprost przeciwnie. Przyczyną wzrostu cen są wysokie ceny węgla, uprawnień do emisji CO2 oraz coraz mniejsza konkurencja na polskim rynku energii, z którego wiele firm się w ostatnim czasie wycofało.

Co roku mamy do czynienia z dwoma szczytami poboru energii, letnim oraz zimowym. Z tym ostatnim branża sobie radzi, ale letni – spowodowany zwiększonym zużyciem prądu przez urządzenia chłodnicze – jest dla tradycyjnej energetyki węglowej coraz trudniejszy do obsłużenia. Elektrownie węglowe muszą używać dużo wody do chłodzenia. Coraz bardziej upalne lata coraz częściej łączą się w Polsce z suszą, niskim poziomem wody, a wtedy ryzyko zawału sieci energetycznej znacząco wzrasta.

Unika Pani terminu „blackout”.

Zarządzanie przez strach nie jest metodą wspierającą racjonalne decyzje. Bo od lat straszy się blackoutem, żeby wymusić pewne inwestycje.

Poważne przeciążenie sieci energetycznej, które na dłużej odetnie od prądu całe obszary Polski, to chyba realne zagrożenie?

Nie twierdzę, że wymyślili je jacyś cynicy od komunikacji i marketingu. Operator systemu na pewno częściej, niż nam się zdaje, znajduje się w sytuacji, gdy musi podejmować gwałtowne działania i uruchamiać rezerwy. Ale tego straszaka się w Polsce nadużywa. Tzw. rynek mocy również wprowadzono z uzasadnieniem, że jeśli go nie będzie, grozi nam blackout. Słyszeliśmy, że bezpieczeństwo nie ma ceny, co właśnie teraz szybko się weryfikuje.

Wydaje mi się, że od sytuacji, w której naprawdę zajrzy nam w oczy widmo black­outu, jeszcze trochę nas dzieli. Na razie doświadczyliśmy jedynie tzw. brown­outu, czyli konieczności wprowadzenia limitów konsumpcji energii dla odbiorców, głównie dużych zakładów przemysłowych. Stało się to latem 2015 r. Od tej pory nasza energetyka sobie radzi lepiej, wprowadzono mechanizm redukcji popytu, gdzie przemysł na wezwanie może ograniczyć konsumpcję energii. Pojawiają się inwestycje w źródła solarne, odblokowano również połączenia transgraniczne, np. z Niemcami, pojawiły się nowe moce węglowe. Tym samym ryzyko blackoutu nieco się oddaliło, ale system energetyczny jest nadal wrażliwy, energii nie da się na większą skalę magazynować, więc wystarczy awaria dużej jednostki i sytuacja może się gwałtownie pogorszyć. Zapotrzebowanie na prąd rośnie, bo gospodarka się rozwija, a ponieważ energia w ostatnich latach była relatywnie tania, nie inwestowaliśmy wiele w efektywność energetyczną, zwłaszcza w przemyśle, bo się nie opłacało.

Minister energii Krzysztof Tchórzewski zapewnia jednak, że do 2030 r. ograniczymy udział węgla w produkcji energii do 60 proc. Myśli Pani, że to niewykonalne?

Przeciwnie – uważam, że możemy przez tych 11 lat zrobić więcej, o ile przestaniemy myśleć, że się nie da, szczególnie w ciepłownictwie. W Polsce od lat obowiązuje w debacie na temat przyszłości energetyki „niedasizm”. Potrzeba zmian, ale nas nie stać, bo wysokie bezrobocie na Śląsku, bo słaby wzrost gospodarczy, bo ktoś zaprotestuje... Polityka energetyczna od lat koncentruje się na tym, żeby nic się nie zmieniło. Efekt jest taki, że rosnące zapotrzebowanie na prąd pokrywamy trochę z importu energii, z wiatraków, z gazu, choć decydenci twierdzą, że absolutnie właśnie tego nie chcą.

Będą za to dopłaty do rachunków za prąd.

Analizowaliśmy ten pomysł w Forum Energii. Naszym zdaniem te 4-5 mld zł rocznie można by wydawać mądrzej. Część pieniędzy powinna pójść rzeczywiście na dopłaty do rachunków, ale tylko dla najuboższych. Czeka nas duża dyskusja, jak sprawiedliwie podzielić się kosztami transformacji energetycznej. Nie można w Warszawie wzruszać ramionami i twierdzić, że 400 zł podwyżki za prąd rocznie to nic takiego. Dla emerytów, samotnych matek z dziećmi to dużo pieniędzy. Nie można też upierać się, że nas nie stać na zmiany. Przecież polski system energetyczny powstawał w znacznie trudniejszych warunkach głębokiego powojennego kryzysu, a jakoś nikt nie zastanawiał się wtedy, czy nas stać na elektryfikację.

Pomysły rządu na modernizację przedstawione w Polityce Energetycznej są tylko pozornie zielone. Gdy się te założenia zestawi z konkretnymi decyzjami, całość niestety blednie. Mamy propozycję likwidacji energetyki wiatrowej – najtańszej obecnie formy wytwarzania energii na lądzie, ogłoszoną w dodatku w momencie, gdy ceny prądu z farm wiatrowych sięgnęły rekordowo niskich poziomów. Wraca też pomysł budowy elektrowni jądrowej, choć jest to obecnie najdroższa forma wytwarzania energii. Poza tym Europa ma w tej materii niedobre doświadczenia: jest mało firm, które mogłyby sprostać temu zadaniu, a wszystkie budowy trwają i kosztują więcej, niż zakładano.

„Financial Times” kilkanaście miesięcy temu analizował kontrakt Chińczyków na rozbudowę brytyjskiej elektrowni atomowej Hinkley Point. Strona chińska zastrzegła sobie cenę 92,50 funtów za megawatogodzinę, podczas gdy dwie inne firmy zaoferowały Londynowi budowę morskich farm wiatrowych z gwarantowaną ceną 57,50 funtów na lata 2022-23.

No i nie zapominajmy o nastrojach społecznych. Nieprzypadkowo żadnemu polskiemu rządowi nie udało się nawet wyznaczyć miejsca pod budowę elektrowni atomowej.

Energetyka ofiarą swoich klientów?

W Polsce liberalizacja rynku energii przebiega bardzo powoli. Po 1989 r. szybki kurs z gry podaży i popytu zafundowano nam w sklepach, na rynku pracy, nieoficjalnie nawet w ochronie zdrowia i edukacji. Tylko w energetyce i górnictwie nie działo się wiele. Nie było klienta, tylko bierny odbiorca, który miał wiele obowiązków i mało praw.

Nadal nie ma rzecznika praw konsumentów energii, więc w tworzeniu legislacji Kowalskiego nikt aktywnie nie reprezentuje. Firmy energetyczne natomiast świetnie sobie radzą, mają duże budżety na komunikację. Poza tym te skomplikowane kilowaty, sieci, algorytmy powodowały, że energetyką mało kto się interesował. Sprzedawcom prądu przez lata nie udało się nawet stworzyć wzoru rachunku za prąd, z którego klient potrafiłby wyczytać, co i ile go kosztuje i jak mógłby płacić mniej. Do tej pory mało interesowaliśmy się energetyką, bo jej nie rozumieliśmy. Ale presja społeczna pod wpływem smogu i kosztów będzie rosła.

Polski sektor energetyczny jest nie tylko niedoinwestowany. Jest mało transparentny i zbyt skoncentrowany. Dominuje narracja, że to, co jest w interesie spółek, jest dobrem nadrzędnym całego społeczeństwa.

Za wzrost cen energii odpowiada jednak duży skok kosztów zakupu certyfikatów emisji CO2. Nikt się nie spodziewał, że w ciągu roku podrożeją o prawie 300 proc.

Jeżeli się nikt nie spodziewał, to niedobrze. To znaczy, że nie śledził dyskusji na temat reformy systemu handlu emisjami. Mechanizm certyfikatów skonstruowano przecież tak, aby nie opłacało się inwestować w źródła emitujące dużo CO2 i innych zanieczyszczeń. Dla decydentów to był szok, ale także sygnał, że żarty się skończyły.

Jaki zatem, według Pani, jest przepis na idealny miks energetyczny dla Polski?

Powinniśmy za wszelką cenę unikać ekstremizmu. Naszym celem są stabilne dostawy prądu po umiarkowanej cenie. Prąd, który pozwoli się rozwijać krajowi, ale też czyste środowisko, powstrzymanie zmian klimatycznych oraz energetyczna niezależność. Żaden z tych celów nie powinien być traktowany jako nadrzędny, bo musimy realizować wszystkie jednocześnie. Energetyka na świecie szybko się zmienia i powinniśmy pozwalać na innowacje i kreatywną dyskusję, jak unowocześnić system energetyczny. Dlatego im szybciej zbudujemy system oparty na kilku źródłach, tym dla nas lepiej. Skoro, jak Ministerstwo Energii zapowiada, modernizacja będzie nas kosztowała 400 mld zł, zaplanujmy sensownie te inwestycje. Ważne, aby planując myśleć o przyszłych pokoleniach. ©℗

FOT. FORUM ENERGII

DR JOANNA MAĆKOWIAK-PANDERA jest ekspertką do spraw energetyki i klimatu. W latach 2011-15 była wiceministrem środowiska. Obecnie kieruje ośrodkiem badawczo-doradczym Forum Energii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018