Emily w izolacji

Przyznaję uczciwie – są chwile, gdy zmieniam się w potwora.

26.10.2020

Czyta się kilka minut

No więc jeszcze nie kwarantanna, jedynie samoizolacja na własne życzenie – tak spędziłam niemal dwa ostatnie tygodnie. Cień covidu przebiegł w pobliżu mnie, więc na wszelki wypadek siedziałam w czterech ścianach, ograniczając kontakty międzyludzkie do zera. Zresztą, choć ostatecznie wyszło, że nie przecięły mi się ścieżki z nikim oficjalnie zakażonym, to wciąż odczuwam całkowity brak ochoty na spotkania na żywo z kimkolwiek. Po co kusić licho, myślę sobie i siedzę na tyłku, sporadycznie tylko wyściubiając nos z domu, by kupić jedzenie. Dziś rano, po trzech dniach niewychodzenia, poszłam do piekarni, gdzie wdałam się w awanturę z panią bez maseczki, która nie tylko nie zechciała, jak inni, czekać w ogonku na zewnątrz, tylko weszła do środka – gdzie zaczęła kasłać.

Przyznaję uczciwie – to są chwile, gdy zmieniam się w potwora. Zaczynam się wręcz martwić, że kiedyś stracę z tego powodu zęby, bo w końcu jakiś koronasceptyk przejdzie od słów do czynów. Tu skończyło się tylko tak, że ja krzyczałam: „Czy mam na panią nakaszleć?!”, a ona wołała: „Niech pani się w domu zamknie, jak pani normalni ludzie przeszkadzają”. Cel nieosiągnięty, nerwy w strzępach. Bez sensu, ale nie mam innego pomysłu na to, jak reagować inaczej niż impulsywnie i wrednie.

Staram się jakoś odczarowywać tę wściekłość, robiąc różne dobre i pożyteczne rzeczy: wpłacam na zbiórki charytatywne, obdzwaniam dawno niesłyszane osoby, odpowiadam na bardzo zaległe maile, a nawet skłonna jestem wyprasować w końcu jakieś ubrania. Przydadzą się w czasach, gdy znów będzie nas obchodzić to, jak wyglądamy. Bo na razie zamówiłam sobie w sieci trzy pary miękkich spodni dresowych – online widać mnie tylko do pasa.

Szukam też jakiegoś ukojenia, jakiegoś spa dla przećpanego informacjami mózgu, a że medytacja i modlitwa to niestety nie mój paradygmat, zanurzam się w starych książkach (wczoraj czytałam sobie „Pinokia”, przedwczoraj Gustawa Morcinka o Ondraszku) oraz oglądam „wstydowe” rzeczy. Czyli „Emily w Paryżu”. Serial, który wszyscy krytykują, ale i tak oglądają. Kiedy przyglądam się własnemu zatopieniu w tej banalnej fabułce, mam poczucie, że nadchodzi nowa era. Wszyscy będziemy za chwilę szukać pocieszenia, konsolacja stanie się ważną składową ludzkiej aktywności.

Serial naprawdę jest głupiutki i tak niebywale odrealniony, że gdybym była Francuzką, to bym protestowała, jak dziś rano w piekarni. W tej opowiastce o dziewczynie z Chicago, która przyjeżdża do pracy w paryskiej agencji reklamowej, Francuzi to naród obleśnych erotomanów, których #MeToo się nie ima, są leniwi, staromodni i nie mają pojęcia o niczym prócz picia winka do obiadu. Jedną z centralnych postaci jest szefowa agencji, kobieta dojrzała, ustawiona w maksymalnej opozycji do młodej, pełnej entuzjazmu Emily. Personifikacja menopauzy z najgorszego stereotypu w duchu wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Serialowy Paryż jest czymś w rodzaju scenografii do zdjęć na Instagrama. Jedyni nie-biali to pracujący w agencji czarnoskóry gej i chińska przyjaciółka tytułowej bohaterki. W idealnym świecie nie ma też żadnych muzułmanów, wiadomo.

Ponieważ jednak zaniepokoił mnie stopień mojego zaangażowania w oglądanie tego wytworu (nie pamiętam, bym skłonna była zarywać noc dla serialu od czasu „Rodziny Soprano”), bacznie się przyglądam tej produkcji i jej wpływowi na świat. I wychodzi mi, że jest ona odpowiednikiem tego, co Nigella Lawson, słynna telewizyjna kucharka, określiła mianem comfort food: jedzenia, które przynosi ukojenie, niesie przyjemnie nostalgiczne skojarzenia. Takie jedzenie jest często bardzo kaloryczne, niezdrowe, tłuste albo słodkie, tak że nie sposób po nie sięgać zbyt często. Niemniej, poprawia humor i są na to oczywiście naukowe dowody, amerykańscy naukowcy wszystko to już sprawdzili. Serial „Emily w Paryżu” jest zatem taką oto eskapistyczną przyjemnością, gdzie świat jest wyłącznie piękny, ludzie dobrze ubrani, nie ma biedy ani dużego smutku, są chrupiące bagietki, dobry ser i szampan z własnej rodzinnej winiarni.

I choć w jednym z ostatnich odcinków kolega z pracy mówi entuzjastycznej jak zawsze Emily, że „nie można uciec od prawdziwego życia”, a ja to oglądam, jedząc bagietkę z piekarni, w której pokłóciłam się z kobietą bez maseczki, to myślę, że chwilowo zrobię sobie dyspensę od martwienia się swoją ochotą ucieczki od życia w głupie seriale. Ono i tak mnie zaraz dopadnie. Trzymajcie się zdrowo i noście maseczki. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2020