Poczet szklanych królów

Krwawe intrygi, spiski, sekrety alkowy - telewizyjny serial sprowadza wielką historię do rangi popkulturowego spektaklu. Na medialnym rynku okazuje się ona chodliwym towarem.

22.06.2010

Czyta się kilka minut

Andy Whitfield jako Spartakus / fot. HBO /
Andy Whitfield jako Spartakus / fot. HBO /

Gdy w 1978 r. w amerykańskiej stacji NBC zadebiutował mini-serial "Holocaust" Marvina J. Chomsky’ego, Frank Rich, wówczas krytyk "Time’a", pisał, że "połączenie komercji, historii i sztuki może być niebywale świeże". Dziś, po przeszło trzech dekadach, wróciła moda na historyczne seriale. Ale dzisiejsze produkcje częściej bawią, niż uczą, a zamiast wielkiej historiozofii, otrzymujemy opowieści bohaterskie unurzane w estetyce komiksu.

"Spartakus: Krew i piach", który zadebiutował właśnie w polskiej HBO, pokazuje, że dzieje dawnych herosów są świetnym punktem wyjścia dla popkulturowych narracji. Historia Spartakusa, legendarnego gladiatora i przywódcy powstania niewolników, w serialu produkowanym przez Sama Raimiego wciśnięta zostaje w ramy taniej rozrywki. Podczas walk gladiatorów krew leje się więc strumieniami, w rezydencjach Kapui rozgrywają się zawiłe polityczne intrygi, a kamera twórców z iście pornograficzną ciekawością zagląda do sypialni bohaterów. W serialu historia jest zaledwie jedną ze składowych efektownego kolażu.

Na serialowym rynku historia jest towarem delikatnym. Aby go sprzedać, trzeba porzucić akademickie ambicje i iść na kompromis z telewizyjną kulturą rozrywkową. Znalezienie odpowiednich proporcji nie jest łatwe, ale bywa bardzo opłacalne. Widzowie kochają nowoczesne lekcje historii. Na małym ekranie historia wyłamuje się ze szkolnego schematu - jawi się jako żywa materia ludzkich namiętności i politycznych dramatów. Wepchnięta w ramy kultury obrazkowej, ma ona nie tyle kształtować świadomość historyczną nowych pokoleń, co podnosić wyniki oglądalności.

Od lat osiemdziesiątych w amerykańskich telewizjach nie mówiono tak często o historii. Ówczesna moda na mini-serie historyczne przyniosła nam produkcje często wybitne, przede wszystkim zaś - bardzo popularne. "Pogoda dla bogaczy" czy "Korzenie" w samych Stanach Zjednoczonych gromadziły stutrzydziestomilionową (!) publiczność, uruchamiając tym samym lawinę podobnych produkcji. Także na polskich szklanych ekranach oglądać więc mogliśmy "Północ-Południe", "Wichry wojny" oraz ich kontynuację - "Wojnę i pamięć". Produkcje z lat osiemdziesiątych były przyczynkiem do dyskusji na temat tego, czy możliwe jest takie połączenie rozrywki i historycznej prawdy, by ich amalgamat nie okazywał się bądź to pustą rozrywką dla mas, bądź niszowym towarem przeznaczonym dla domorosłych historyków.

Prawda i opowieść

Jak cienka jest linia dzieląca podręcznikowe meritum i telewizyjne show, pokazują serialowe hity ostatniej dekady. Opowiadając o dawnych dziejach i historycznych bohaterach, twórcy takich seriali jak "Rzym" czy "Dynastia Tudorów" łączą kostiumowy sztafaż z elementami współczesnych narracji. Tak jak w nowym "Spartakusie...", znajdujemy w nich obraz wielkiej historii opowiedziany poprzez indywidualne losy bohaterów.

Królowie, senatorzy, samozwańcy, reformatorzy i wojskowi przywódcy zapełniają ekranową przestrzeń u Bruno Hellera (twórcy "Rzymu") i Michaela Hirsta (autora "Dynastii Tudorów"). Są reprezentantami ludzkich słabości, pokazują, jak działa władza, jak opanowuje tych, którzy do niej dążą, i jak upodla tych, którzy nie są na nią gotowi. Opowiadając o Rzymie Juliusza Cezara, Marka Antoniusza i Oktawiana, a także o burzliwych dziejach kochliwego Henryka VIII, twórcy ci metaforyzują historię, czyniąc ją tłem opowieści o ułomnościach ludzkiej natury. Ale ich produkcje nie zaniedbują wcale historycznego kontekstu - z mrocznych opowieści dowiadujemy się całkiem sporo o epokowych bitwach i politycznych przełomach. Dzięki nim historia ożywa - za sprawą Hellera i jego "Rzymu" nawet średnio rozgarnięty adept historii zrozumie intrygi Marka Antoniusza i Oktawiana Augusta, a lektura "Dynastii Tudorów" pozwala - choćby częściowo - zrozumieć jedną z najbardziej dramatycznych epok w historii Europy. Twórcy, którzy sięgają dziś po historyczne kostiumy, doskonale wiedzą, że wymagający widz nie zaspokoi się jedynie efektownymi opowiastkami, a tylko respektowanie historycznych faktów może zyskać uznanie publiki.

Współczesna telewizja jest jednak egalitarna. W walce o widza i reklamowe wpływy stacje prześcigają się w uatrakcyjnianiu historycznych widowisk. Sięgają zatem po niezawodne elementy popkulturowych układanek: przemoc i seks. To wokół tych elementów serialowego świata ogniskuje się uwaga marketerów promujących dane serie, i to właśnie dzięki uatrakcyjnieniu swych historycznie poprawnych opowiastek twórcom udaje się przyciągać przed telewizory wielomilionową publikę.

Walka o widza pociąga za sobą przykre konsekwencje - w historycznych superprodukcjach postaci przypominają nieco komiksowych superbohaterów. Serialowy świat zbudowany jest z popkulturowych kodów, a rządzą nim proste opozycje. Wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, wiadomo, że panowie kierują się najprostszymi rządzami, panie zaś knują najbardziej okrutne intrygi. W telewizyjnej rzeczywistości tajemnice królewskiej sypialni okazują się bardziej atrakcyjne aniżeli złożone dzieje religijnej reformacji, a opowieść o heroizmie i przyjaźni dziarskich rzymskich legionistów zajmuje bardziej niż dzieje drugiego triumwiratu. W tym wyścigu o widza czasem historia okazuje się jedynie wabikiem. Rzadko zaś okazuje się przedmiotem poważnej, artystycznej refleksji. Telewizyjni reżyserzy i scenarzyści nie próbują nawet - jak Tarantino w niezwykłych "Bękartach wojny" - wdawać się w dyskusję nad historią i jej obowiązującymi wizjami.

Lekcja pana Stevena

Funkcji nauczyciela i propagatora historii z wielkim powodzeniem podjął się niedawno sam Steven Spielberg. Gdy w 2001 r. jego "Kompania braci" czekała jeszcze na swoją premierę, wielu spodziewało się, że niezrównany bajarz kina także tym razem uwodzić będzie efektownymi opowieściami o herosach, patriotyzmie i małych dramatach rozgrywających się na tle wielkiej historii. Ekranizując książkę Stephena Ambrose’a, Spielberg zaskoczył, stworzył jeden z najlepszych seriali w dziejach telewizji, a zarazem poniósł pod amerykańskie strzechy kaganek historycznej oświaty. Opowieść o Kompanii E101, która walczyła o odzyskanie zachodniej Europy z rąk Hitlera, także dziś powala dramatyzmem i widowiskowym zacięciem. Ale "Kompania braci" nie jest jedynie wojenną opowiastką, również historią amerykańskiej inwazji, opowiedzianą sumiennie, z szacunkiem dla faktów i bohaterów tamtych wydarzeń. Realistyczna, ubrana w monochromatyczne zdjęcia opowieść o amerykańskich wojakach jest audiowizualnym kalendarium walk, rzetelną rekonstrukcją drogi amerykańskich żołnierzy.

Spielberg okazał się znakomitym nauczycielem, który o historii potrafi mówić w sposób frapujący, balansując pomiędzy faktograficzną prawdą a prawidłami filmowego widowiska. Dopracowaną do perfekcji formułę wykorzystał ponownie przed kilkoma miesiącami. W marcu tego roku telewizja HBO rozpoczęła emisję "Pacyfiku", dramatycznie pięknego serialu o amerykańskich żołnierzach walczących o wyspy Pacyfiku: o Peleliu, Anguar i Iwo Jimę.

Łącząc edukacyjne i rozrywkowe walory historycznej opowieści, Spielberg dokonał rzadko spotykanego wyczynu. Autor "Szeregowca Ryana" nie zmieniał "ontologicznego wydarzenia w operę mydlaną" - jak pisał Eli Wiesel po premierze "Holocaustu", ani nie ujmował dramatycznych historii żołnierzy w ramki patriotyczno-sentymentalnego albumu. Unikał nacjonalistycznego banału i łatwych uproszczeń, ukazując raczej dramat wojny i jej ofiar, aniżeli demonizując wrogów Ameryki. I jeśli młode pokolenie Amerykanów pamiętać będzie o II wojnie światowej, to także dzięki znakomitym serialom Spielberga.

Autor w królestwie klisz

Lekcję udzielaną przez reżysera "Listy Schindlera" powinni wkrótce odrobić także polscy twórcy seriali. Mówiąc o historii, stawiają albo na martyrologię i politykierstwo, jak w niedawnej serii "Scena faktu" realizowanej dla Teatru Telewizji, albo - na kino przygodowe przeniesione w wojenne realia. Polski serial historyczny nie istnieje. Takie produkcje jak "Tajemnica twierdzy szyfrów" czy "Czas honoru" niewiele mówią o II wojnie światowej, skupiając się na heroicznych czynach swoich bohaterów i spektakularnych wojennych przygodach. Trudno znaleźć tu obraz społecznych nastrojów panujących w przerażonym wojną społeczeństwie czy umiejętnie i wiarygodnie przedstawione historyczne fakty. To, co udawało się Fassbinderowi w słynnym "Berlin Alexanderplatz" - opowieści o niemieckim społeczeństwie epoki faszyzmu, a także twórcom "Detektywa Foyle’a", brytyjskiego kryminału osadzonego w wojennej scenerii, dla polskich twórców jest tyleż nieosiągalne, co mało interesujące. Dla polskich twórców historia jest albo elementem efektownej układanki, albo orężem w walce o narodową pamięć.

Przyglądając się nowoczesnym serialom historycznym, łatwo zauważyć, jak anachroniczna jest twórcza strategia polskich reżyserów telewizyjnych. W amerykańskich i brytyjskich serialach historycznych próżno szukać autorów usiłujących narzucić widzom własną wizję przeszłości. Nieco bezosobowi, wręcz przezroczyści twórcy telewizyjni przyjmują pozy obiektywnych obserwatorów, dostrzegających złożoność politycznych dramatów i różne oblicza historycznych napięć. Liczy się opowieść, która ma wciągać i poruszać. Nie tylko konkretną narodowościową grupę, ale publiczność z całej globalnej wioski. Trzydzieści pięć lat po premierze "Days of Hope", serialu Kena Loacha i Jima Allena opowiadającego o przeszłości angielskiego ruchu robotniczego, historyczny serial nie ma już obalać mitów ani poruszać drażliwych tematów, a jedynie uatrakcyjniać historyczne fakty.

Twórców-ideologów zastąpili dziś rzemieślnicy kryjący się za narracyjnymi schematami i popowymi kliszami. Paradoksalnie, ta autorska rejterada okazuje się ożywcza - zamiast ideologicznych manifestów i propagandowych opowiastek widzowie otrzymują seriale merytorycznie bogate i powszechnie zrozumiałe. Niezależnie od tego, czy bohaterem serialowej opowieści jest amerykański prezydent John Adams, czy Saddam Husajn wspaniale sportretowany w mini-serialu "Dom Saddama" - współcześni twórcy nie dokonują moralnych ocen swoich postaci. Ważniejszy od nich jest psychologiczny autentyzm, tragizm ich losów, ludzkie namiętności i... historyczne fakty.

***

Telewizyjne lekcje historii spełniają swoją funkcję - skupiają wokół siebie wielką widownię, jednocześnie popularyzując historię. Nic więc dziwnego, że za nauczanie historii biorą się kolejni twórcy - Neil Jordan kończy właśnie prace nad "The Borgias", opowieścią o rodzinie XIV-wiecznych włoskich rzezimieszków, a producenci "Spartakusa..." przymierzają się do serialu o legendarnym królu Arturze. I choć w tym telewizyjnym galimatiasie trudno czasem znaleźć granice między historią a poetyką fantasy, między psychologicznym dramatem a historycznym freskiem, to warto przyglądać się nowym serialom poświęconym przeszłości. Choćby dlatego, że - w większości - znakomicie ilustrują one przezroczystość współczesnej popkultury, wygładzonej, sformatowanej i coraz rzadziej zdolnej do poważnej refleksji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010