Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Poszedłem do kościoła, znajomi dzwonili z życzeniami, nie trzeba było pracować. I co z tego?
Jadłem śniadanie, łypiąc przez okno na szare, rozpędzone miasto. Wielka metropolia, zajęta swoimi sprawami. Samochody w wiecznym korku trąbiły nie na siebie, lecz na mnie. Przypominały: „Jesteś tu sam! Twoje święto nas nie obchodzi!”.
Wtedy odezwał się telefon: „Wesołych Świąt!”. „Dziękuję!”. „Siedzisz sam?”. „Sam”. „I smutno?”. „Smutno”. „To za tydzień przylecisz do nas, na Kaukaz. Będziesz miał drugie święta, wesołe”.
Tamtego roku, nie tak jak teraz, prawosławni obchodzili Wielkanoc tydzień po katolikach. Po latach komuny: ósmych marców, pierwszych i dziewiątych majów, powoli wracali do religijności. Coraz więcej osób przestrzegało srogich postów, odwiedzało świątynie, szukało Boga. Wszystko zmieniało się na moich oczach. W Paschę ludzie witali się radosnym: „Christos voskrese!” (Chrystus zmartwychwstał!). I odpowiadali: „Voistinu voskrese!” (Zaiste zmartwychwstał!). Głupie żarciki w stylu: „Chrystus zmartwychwstał? Tak, już mnie o tym dziś informowano!” powoli odchodziły do lamusa.
To wszystko wiedziałem. Ale prawosławna Wielkanoc na Kaukazie? Tego nie potrafiłem sobie wyobrazić.
Tydzień później już tam byłem. Ulica, przy której stał dom, przypomniała mi fragment „Imperium” Kapuścińskiego: „Każdy mieszkaniec Kaukazu ma w swojej pamięci zakodowaną mapę. Uczył się jej szczegółów od dziecka – w swoim domu, w swojej wsi, na swojej ulicy. Jest to mapa – memento, mapa zagrożeń. Tylko, że mapa mieszkańca Kaukazu nie ostrzega go przed drzewkami pomarańczowymi, strumieniem lub stadem baranów, ale przed kimś z innego klanu, z innego plemienia, z innej narodowości”. Było dokładnie tak, jak on to opisał. Tyle że nikt mnie przed niczym nie ostrzegał. Wycieczka od sąsiada do sąsiada była jak podróż między odległymi światami.
Sąsiad Kabardyniec w ogrodzie marynuje świeżą baraninę na wieczorne szaszłyki. Kałmucy częstują herbatą z mlekiem i solą. Żydzi wyciągają słodycze. Mucha – brat swata mieszkający o kilka domów dalej – naprawdę na imię ma Mohammed i też przyjdzie wieczorem w gości, bo choć jest muzułmaninem, to święta u sąsiadów nie przepuści. Spotkają się wszyscy: prawosławni, ateiści, starozakonni, buddyści, muzułmanie, no i ja, katolik. Ulica mała, ale pojemna.
Wieczorem w ogrodzie, na centralnym miejscu, usiądzie stara Efrosinia. Wnuki będą wchodziły jej na głowę, a ona w tajemnicy przed wszystkimi będzie obdarowywała je słodyczami. Tylko wnuki mają prawo mówić do niej: „Frosia!”.
Efrosinia mówi z ciężkim ukraińskim akcentem, używając wielu zapomnianych idiomów. Potomkini Kozaków ze stepu nad Dnieprem jest jak drzewo wyrwane w młodości z ogromnej przestrzeni i przesadzone tu, do malutkiego, pełnego ludzkich namiętności, kaukaskiego ogródka.
– Nigdy nie chciałam tu być – szepnie mi. – Ot, los mnie rzucił. Niby dobrze, ciepło, ale nie wiem, czy przywykłam. Nie wiem, czy jest nam tu dobrze. Wiesz, że czasem się boję...
Przerywają, mówią, żebym nie słuchał zbyt długo Efrosinii. Jest już stara. Tygodniami żyje w swoim świecie. Raz wyda jej się, że jest wojna i musi kopać rowy przeciwczołgowe, jak robiła to w młodości. Raz wyda jej się, że wojna zaraz wybuchnie i zechce uciekać. Potem znów wraca do świata realnego. Bierze wnuczęta na kolana i potajemnie karmi cukierkami: – Widzisz sam, że jest nam tu dobrze. Że nic nam tu nie grozi. Chrystus zmartwychwstał!
– Zaiste zmartwychwstał! – odpowiadają wszyscy, skąd by nie byli.
Z Efrosinią spotkam się po kilku tygodniach. Idę w odwiedziny z tortem i kawą. Kilka ulic dalej leżą poukładane w równym rządku trupy młodych mężczyzn. Wystawione na pokaz, ku przestrodze. – To muzułmańscy terroryści, chcieli zająć miasto, zrobić tu islamski kalifat – mówi milicja. – To nasze dzieci, mieli dość prześladowań, tortur i więzień. Chwycili za broń, zabiliście ich, oddajcie choć ciała – błagają zrozpaczeni rodzice. Milicja nie wyda ani jednego. Mają być pochowani w bezimiennej mogile, taki jest rozkaz z góry.
Efrosinia wie wszystko. Słyszała nocną strzelaninę, zna chłopców, którzy leżą nieruchomo w kurzu. Zna milicjantów, którzy ich pilnują, i zapłakanych rodziców.
Pochyla się i szepcze mi na ucho: – Pamiętasz? Mówiłam ci, że nigdy nie chciałam tu być.