Dziewiąty głos

Prezydent Bush wskazał na siedemnastego w historii USA prezesa Sądu Najwyższego jurystę nieprzeciętnego, lojalnego wobec administracji, a przy tym tajemniczego jak postać z portretu Leonarda da Vinci: Johna Robertsa jr. W minionym tygodniu Senat zatwierdził jego kandydaturę. Roberts może wywrzeć wpływ nie tylko na kształt amerykańskiego prawa, ale Ameryki w ogóle.

09.10.2005

Czyta się kilka minut

Demonstracja przeciwników aborcji w Waszyngtonie, rok 1997 /
Demonstracja przeciwników aborcji w Waszyngtonie, rok 1997 /

Po raz pierwszy jego nazwisko - dotąd znane nielicznym wtajemniczonym w waszyngtońskim światku politycznych gier - zabłysło w mediach na początku lipca, gdy do dymisji podała się członkini Sądu Najwyższego Sandra Day O’Connor. Na liście jej prawdopodobnych następców było kilkanaście nazwisk. Gazety lansowały na zwolnione miejsce kobietę albo Latynosa, tymczasem Bush zaskoczył wszystkich, wybierając na zwolnione miejsce Robertsa: 50-letniego zamożnego przedstawiciela anglosaskich elit, tradycyjnie rządzących Stanami.

Na straży roztropności

Prezydent nie podjął decyzji pochopnie. Wiedział, że gdyby pospieszył się z nominowaniem ideologa bądź kogoś zbyt bezpośrednio mówiącego o swych konserwatywnych przekonaniach (a takiego kandydata oczekuje od Białego Domu machina partyjna Republikanów), wówczas przegrałby z kretesem walkę o zatwierdzenie nominacji przez Senat. Wszak to legislacyjna część aparatu władzy musi zgodzić się - choć tylko zwykłą większością - na prezydencką propozycję. A nominacja na sędziego ma tu, bądź co bądź, charakter dożywotni.

I w tym szczególe kryje się smak skomplikowanego, acz działającego dotąd bez zarzutów amerykańskiego ustroju. Silna głowa państwa - czyli prezydent, wybrany przez ponad połowę głosujących - wyraża wolę głosujących i wskazuje do Sądu Najwyższego prawnika, który będzie patrzeć na świat podobnie jak owa większość.

Ale demokracja proceduralna ma swoje wady, a emocje często wynoszą na piedestał polityka niedoskonałego czy po prostu zbyt porywczego. By nie doszło do złego, na straży “roztropności" prezydenta stoi Senat: konglomerat przeróżnych osobowości z każdego stanu Ameryki, także wybranych w powszechnej elekcji. Jeżeli senatorowie podczas żmudnych przesłuchań dojdą do wniosku, iż prezydencki kandydat nadaje się na sędziowski urząd, zostaje zwykle zatwierdzony. W ostatnim 40-leciu tylko trzech faworytów Białego Domu nie uzyskało akceptacji Senatu: dwóch wskazanych przez Richarda Nixona i jeden przez Ronalda Reagana.

Los chciał, że tuż przed rozpoczęciem senackich przesłuchań Robertsa zmarł schorowany prezes Sądu Najwyższego William Rehnquist. Po kilku dniach narodowej melancholii, która zbiegła się z żałobą po ofiarach huraganu Katrina, Bush pospieszył z nową decyzją personalną: nominował Robertsa i poprosił jednocześnie sędzię Sandrę Day O’Connor, aby poczekała jeszcze chwilę z odejściem na emeryturę. Prezydent obiecał, że gdy skończy się procedura mianowania nowego prezesa, poszuka kandydata także na jej miejsce. O’Connor na to przystała i obiecała wypełniać obowiązki do zaprzysiężenia jej następcy.

Prawo i emocje

Tymczasem przed senacką komisją ds. sądownictwa rozpoczęły się przesłuchania kandydata na najwyższy urząd sędziowski. Roberts przygotował się do nich idealnie.

Otoczony sztabem prawników z Białego Domu, odpowiadał na pytania z elokwencją, którą wkrótce chwalić zaczęli nawet najwięksi antagoniści Busha, a priori potępiający wszystkie jego decyzje. Ale osobowość i poglądy nominowanego pozostały zagadką. Hermetyczne wypowiedzi, pełne erudycyjnych odniesień do historii Sądu i jego chwalebnych decyzji, pozwoliły Robertsowi doskonale zamaskować swoje prawdziwe oblicze. Doszło do tego, że kalifornijska senator Dianne Feinstein zapytała przesłuchiwanego: “Jakim naprawdę jest pan człowiekiem?".

Oto problem: czy charakter sędziego jest na tyle ważny, by zdecydował o rozsądku jego wyrokowania, skoro podstawą orzecznictwa jest prawo, a nie sędziowskie emocje? W sytuacji idealnej nie miałoby to znaczenia, lecz na los każdej sprawy rozstrzyganej przed Sądem Najwyższym USA wpływają nastroje społeczne, poglądy polityczne i inne czynniki, motywujące sędziego do zajęcia stanowiska.

W konstytucyjnej praktyce Ameryki wygląda to tak: większość kontrowersyjnych wyroków, w jakich opinia społeczeństwa bywa zwykle podzielona, oparta zostaje na przepisie, który z racji swej ogólności może być różnie interpretowany. Przykład: kwestia legalności aborcji. Sławne orzeczenie w sprawie “Roe kontra Wade" z 1973 r. (dopuszczające przerywanie ciąży) opiera się na domniemanym przez ówczesne rozumienie konstytucji prawie do prywatności. Zwolennicy aborcji są zatem zdania, że jej prawowitość wynika z obywatelskiego prawa do prywatności. Z kolei przeciwnicy, jeśli kiedykolwiek zaskarżą skutecznie ten wyrok (a takich podejść było dotąd ponad 30), powołają się na to, że ustawa zasadnicza nic o prywatności nie mówi, a o dozwoleniu przerywania ciąży powinny decydować stany. I właśnie od osobowości sędziego - w tym przypadku: jego poglądów na aborcję - zależy, jak zinterpretuje on enigmatyczną konstytucję.

Tajemniczość sędziego Robertsa zjednała mu wrogów po obu stronach politycznego centrum. Zbuntowało się silne lobby proaborcyjne, ale swe weto ogłosiły także chrześcijańskie organizacje broniące życia od jego poczęcia. Jedni i drudzy nie byli pewni, co tak naprawdę skrywa erudycja Robertsa i jego ściśle legalistyczne podejście.

W minionym tygodniu Roberts dostał wymaganą większość: głosowała na niego reprezentacja Partii Republikańskiej, a nawet kilkunastu Demokratów. Wśród tych, którzy się sprzeciwili, byli lider senackiej mniejszości Harry Reid, wspomniana pani Feinstein, wielki przegrany w walce o Biały Dom John Kerry i troje szykujących się do kampanii prezydenckiej: Joseph Biden, Evan Bayh i Hillary Clinton.

Wojna o Sąd

Wszyscy zastanawiają się, w jaką stronę pójdzie Sąd Najwyższy pod przewodnictwem (zapewne długim, ze względu na młody wiek) nowego, siedemnastego już prezesa. Jego poprzednik był człowiekiem zachowawczym: za kadencji Rehnquista wytracił prędkość proces szybkich zmian społecznych, zapoczątkowany jeszcze w 1954 r., gdy sędziowie pod przewodnictwem Earla Warrena znieśli de iure (w wyroku “Brown kontra Rada Edukacji") segregację rasową. Jednak starzy liberałowie z tamtej epoki zaczęli odchodzić, a prezydenci Nixon i Reagan mianowali do Sądu stanowczych konserwatystów.

Tradycjonalistyczny ton Sądowi pod przewodnictwem zmarłego Rehnquista nadawali więc: reaganowski nominat Antonin Scalia, wybrana przez Busha-seniora czarnoskóra Clarence Thomas i sam prezes. Po drugiej stronie sytuowała się czwórka sędziów raczej lewicowych: John Paul Stevens, David Souter, Ruth Bader Ginsburg i Stephan Breyer. Pośrodku byli umiarkowani, od których zdania zależała w kontrowersyjnych sprawach opinia całego ciała sędziowskiego: Anthony Kennedy i odchodząca na emeryturę Sandra Day O’Connor.

Dla liberalnej części Ameryki wojna o Sąd Najwyższy zacznie się dopiero, gdy dojdzie do szukania jej zastępcy. Opozycja wobec Johna Robertsa na razie stroszy piórka - tak, aby pokazać, że przy następnym sędzi będzie Bushowi o wiele trudniej.

Ten kluczowy, dziewiąty głos, dzięki któremu Sąd będzie mógł zrewidować część wcześniejszych decyzji - to już sprawa ściśle polityczna. Ani Republikanie, ani Demokraci nie dadzą szybko za wygraną. To, jaki kolor skóry bądź jaką płeć będzie mieć następca O’Connor, ma niewielkie merytoryczne znaczenie. Latynos czy Murzyn nie musi wcale popierać akcji afirmatywnej, a kobieta może sprzeciwiać się aborcji.

Jednak generalny problem przyszłości Sądu Najwyższego pod przewodnictwem Robertsa osnuwa się wokół kwestii podejścia do federalizmu. Czasy nazywane “wojną z terroryzmem" są trudne: z jednej strony administracja Busha naciska na przekazywanie coraz większych uprawnień rządowi centralnemu w Waszyngtonie, czego przykładem ustawa “Patriot Act". Z drugiej, tradycyjne środowiska Partii Republikańskiej chcą “małego rządu" i jak najszerszych kompetencji poszczególnych stanów.

Widmo "secesji"

Przekładając to znów na język debaty publicznej: może chodzić np. o kładący się cieniem na Ameryce problem kary śmierci. Dziś jej legalność zależy od sądów stanowych. Na głębokim południu i środkowym zachodzie USA stanowi ona anachroniczne narzędzie wychowania (a w zasadzie tresury), mającej w brutalny sposób zniechęcić do przestępczości. Na północy się jej nie wykonuje, bo tam już dawno tego rodzaju “profilaktyka" została skompromitowana.

Gdyby Sąd Najwyższy, którego członkowie niejednokrotnie potępiali publicznie karę śmierci, przeniósł zagadnienie jej legalności ze szczebla stanowego na federalny i zarządził abolicję, to stany wykonujące wyroki zbuntowałyby się przeciw Waszyngtonowi. Oczywiście nie doszłoby do powtórki z wojny secesyjnej... Lecz powtórzyłby się nieco podobny mechanizm, czyli rewolta chcących się rządzić po swojemu stanów przeciw narzucaniu prawa “z góry".

Pierwsze wyroki Sądu pod przewodnictwem prezesa Robertsa Ameryka pozna jeszcze tej jesieni; nowa sesja zaczyna się na początku października. Prezydent Bush przedstawi niedługo kandydata na miejsce sędzi O’Connor. Dziś twierdzi, że potrzebuje na to więcej czasu. Ale można sądzić, że scenariusz kolejnej senackiej batalii dobrze obmyśli. I podobnie jak w przypadku Robertsa nie wskaże człowieka, który u zarania przesłuchań zraziłby do siebie senatorów opozycji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2005