Dziewczyny mądre

Tajemnicą Malewskiej jest spięta, powikłana, kobieco-męska umysłowość, która jest odpowiedzią na wyzwanie ciała i urody życia. Chciała oczyścić życie z życia; zmyć nie tyle złe uczynki, co samą kondycję istnienia, zwłaszcza kobiecego.

25.03.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. NAC
/ Fot. NAC

„A pięć z nich było głupich, a pięć mądrych” (Mt 25, 2)



Wydawnictwo Znak wznawia Hannę Malewską. Na razie „Opowieść o siedmiu mędrcach” oraz klasyczną już, wspaniałą powieść „Przemija postać świata”. Zamiast myśleć o powodach, dla których warto czytać dziś te książki, gapię się na jej fotografię dostępną na Wikipedii.

Bezskutecznie staram się dostrzec dziewczynę „miedzianowłosą z figlarnymi pasemkami włosów przy czole” (Renata Moraczewska), albo „rudą, białoskórą, co łatwo się rumieni” (Władysław Bartoszewski) – co akurat nie dziwi, kiedy pomyśleć, że jest jedyną kobietą uczącą w katolickim gimnazjum męskim. Cóż, kiedy nie ja wywołałem rumieniec u panny, której kolor włosów to „coś pośredniego między pszenicą a hreczką. Oczy, jak widnokrąg polny, mienią się opalem i błękitem. Zarys ust niepodkreślony karminem” (Stefania Podhorska--Okołów). A już na pewno nie widzę „smukłej, błękitnookiej dziewczyny o ciężkich, jasnych warkoczach” (Janusz Kulicki); no, może nos ten sam podziwiamy z żagarystami – „diese wunderschöne nose”, ale „szmaragdowych oczu” już nie. Dopiero z chłodnym (zbyt chłodnym!) spojrzeniem przyjaciółki mogę się wymienić: „nieśmiała słodycz, czarujący uśmiech, rozświetlający jej ładną w kolorze, spokojną urodę” (Irena Sławińska).

Na nic mi wierność fotografii, która nigdy nie była prawdziwa. Na nic dokumenty, źródła, cała ta faktografia, która „przysięga się” na wszystko, że nic nie jest zmyślone, że prawda i tylko prawda, że w strachu przed potępieniem słowo ani dodane, ani ujęte. Prawdziwość nie ma tu nic do rzeczy, bo najrzetelniej zweryfikowane źródła: słowa i obrazy urągają bogactwu widzianego, nie mówiąc o przeżyciu i doświadczeniu. Od takiej krytyki źródeł powinni zaczynać studenci historii, bo właśnie taka niezgoda rodzi wielkich historyków-pisarzy, albo sprawia, że kandydaci na wybitnych historyków zostają pisarzami. Myślę, że podobny opór prowadził Malewską od historii do literatury, najpierw każąc jej rzucić polonistykę dla historii, aby została – obok Sienkiewicza i Parnickiego – najwybitniejszą powieściopisarką historyczną w Polsce.

HISTORIA – ODMIANA LITERATURY FAKTU

Dziwił się swego czasu niezbyt mądrze Antoni Gołubiew, że „Przemija postać świata”, której listę grzechów ledwie by spisał krytyk na wołowej skórze, jest jednak dziełem wybitnym. Równie niemądre jest protekcjonalne stwierdzenie Miłosza o Annie Kamieńskiej, ale używane też wobec Malewskiej, że „dobry człowiek nie nauczy się podstępów sztuki”. To Malewska, nie Gołubiew, jest najwybitniejszym łącznikiem między Sienkiewiczem a Parnickim. Dziś widać to jeszcze lepiej. Skończył się czas Sienkiewicza, czytanego jako terapeutę i rewitalizatora polskiego życia zniewolonego lub skundlonego, a Parnicki wciąż czeka na swój wielki powrót jako największy pisarz historii globalnej.

Malewska jest „do wzięcia”. Nie obraża naszego intelektu, świetnie pisze, unika zbędnej stylizacji historycznej, nie obciąża narracji nadmiarem kolorytu dawności, nie udaje epickiego spojrzenia Pana Boga. Zmienia za to perspektywy niczym ujęcia kamery, szybko tasuje sceny, a typowych bohaterów indywidualizuje psychologicznie.

Klasa jej pisarstwa jest uderzająca wobec nieobecności na rodzimym polu literackim poważnej fikcji historycznej i wobec zanikania kształcenia historycznego w programach nauczania. Sprowadzając funkcję historii do rozstrzygania, kto donosił, katastrofalnie rozmijamy się ze współczesnością, gdzie taka Hilary Mantel święci triumfy swoją trylogią, a telewizja dystansuje kino znakomitymi serialami historycznymi czy kostiumowymi jak „Borgiowie”, „Tudorowie”, „Downtown Abbey”.

Sugestywność fikcji historycznej, jej narracyjne i fabularne sztuczki służą dobrej sprawie, przekonują, że historia jest czymś więcej niż treścią pamięci i dokumentów; że jest aktywną siłą kształtującą naszą przyszłość.

Za potrzebą nowej lektury Malewskiej przemawia jednak coś znacznie poważniejszego, mianowicie gwałtowny powrót historii. Niby śmialiśmy się z Fukuyamy, że zadekretował koniec historii, czyli bezalternatywny punkt dojścia wszystkich społeczeństw globu. Miała nim być któraś z liberalnych demokracji Zachodu. Drwiłem i ja, a przecież w 2004 r. poczułem się jak po powrocie z 300-letniej szychty. „No, koniec historycznej orki, mordęgi, wyrobnictwa. Czas na długi, kilkusetletni odpoczynek” – pomyślałem, pewnie nie tylko ja, bo to była uzasadniona, polska tęsknota, żeby nasza porąbana historia wreszcie się skończyła w wytęsknionym momencie osiągnięcia raju późnej demokracji w wydaniu „lepszounijnym”.

Krótko trwało to poczucie, bo czas historii znów na naszych oczach ruszył z miejsca: kryzys, Smoleńsk, Arabska Wiosna, ryzyko rozpadu Unii – to dowody, że żadnego końca nie będzie, a czas historii nie należy do historyków, ale jest drugim imieniem czasu naszego życia.

Myślę, że Malewska z podobnych powodów zajęła się historią, choć była na wskroś współczesna, a w działaniu wydana przyszłości: „Od najmłodszych lat patrzyłam na wielką historię: na wojnę i rewolucję rosyjską, ale wydawało mi się to wówczas zupełnie normalnym składnikiem życia”. Bez rozumienia historii przyszłość jest nie do pomyślenia jako niekończące się trwanie. To przeklęte „neverending story” jest najtrudniejsze do intelektualnego, religijnego, a nawet artystycznego opanowania. Niszczy bowiem sens. Dla Malewskiej-chrześcijanki zadaniem kluczowym było powiązanie wizji historii z podmiotową w niej rolą jednostki. Jeśli historia nie ma początku i końca, dla chrześcijanina nie ma też sensu. Tymczasem badacz przeszłości nie potrafi opanować nawet pojedynczych biografii, a cóż dopiero historii bez początku, która wiedzie być może do kolejnej katastrofy.

Historia to nadmiar wiedzy i niewiedzy o przeszłości; przyprawiająca o zawrót głowy świadomość brzemienia ogromu informacji o minionych ludziach i zdarzeniach oraz jeszcze bardziej frustrująca świadomość, że minęły miliony istnień bez śladu w historii.

Warunkiem sensu ludzkiej historii jest jej wyjaśniające opowiadanie. Ale każda opowieść historyka zawsze ma u spodu ideologię i retorykę, wedle których dokonuje się selekcja, hierarchizacja i wyjaśnianie zdarzeń z przeszłości. Skoro jednak nie wiadomo, co jest ważne, co naprawdę ma znaczenie, tzn. że jedyną prawdziwą historią jest kompletna zawartość przeszłości – dzieje wszystkich istnień poszczególnych i ich dzieł od początku świata.

Taka historia jest nieludzka, tzn. niemożliwa do opowiedzenia ani do przeczytania przez człowieka. Daje się pomyśleć wyłącznie dzięki idei istoty nadnaturalnej, podobnej do „Demona Maxwella”. Mam na myśli koncept przedstawiony w 1867 r. przez tego słynnego fizyka, który snuł fantazję o istocie zdolnej do pomiaru prędkości każdej pojedynczej cząsteczki w układzie termodynamicznym. Takiego pomiaru mogłaby dokonać istota potrafiąca śledzić każdą molekułę z osobna. Byłaby to istota o cechach podobnych nam – ludziom, ale zdolna do czynów dla nas niewykonalnych

Dla Malewskiej jest to Bóg. Jedyna istota mogąca opowiedzieć i wysłuchać kompletnej opowieści o przemijaniu świata. Bóg nie jest u Malewskiej twórcą historii (to robota ludzi, którzy zapisują dzieje swoich prac w odmianie literatury faktu, zwanej „historią”). Jedynie Bóg pozwala pomyśleć sensowną historię wszystkiego, kompletną historię przeszłości, w której każde najdrobniejsze istnienie i zdarzenie doczeka się łaski sensu.

W „Przemija postać świata” jest scena, kiedy papież Agapet objaśnia Kasjodorowi te dwie historie: „Czyś pojął teraz, synu mój, Kasjodorze, com ci rzekł o dwóch pisaniach historii? O tej jawnej, wszystkim wiadomej, w której być może przegrasz, i tej tajemnej, wiecznotrwałej, w której zawsze możesz zwyciężyć”.

Malewska nie godzi się na chaos i bezsensowność historii, ani na interwencyjne działanie Opatrzności, a przede wszystkim na odpersonalizowany model marksistowski. Nie tyle z powodów doktrynalnych, lecz by nie pozwolić pojedynczemu człowiekowi na umknięcie przed odpowiedzialnością za dzieje – zasłaniając się ewolucją, walką klas czy boskim planem. Sensowną czy nie – historię tworzą ludzie.

CHYTRE DRUHNY

„My tu wszystkie dziewice” – miała odpowiedzieć na sugestię, aby „Znak” zajął się tematem naturalnych metod antykoncepcji.

Ostatnia wielka mowa Chrystusa, przypowieść o pannach mądrych, ma w sobie jakąś zadrę: mądre posyłają głupie do sklepu po oliwę, a wtedy przychodzi para młoda i głupie się spóźniają. Co jest głupsze, zabrać lampę bez oliwy czy spóźnić się na zbawienie? Mądrość mądrych jest kłopotliwie surowa, bezwzględna, nawet – chytra.

Myślę o nich „mądre dziewczyny”: Halina Bortnowska, Józefa Hennelowa, Hanna Malewska, Anna Morawska, Zofia Starowieyska-Morstinowa. Jest ich więcej, ale nie piszę im monografii pokoleniowej, interesuje mnie tylko jedna – Malewska, zarazem widzę w niej przedstawicielkę zapoznanej mądrości intelektualnej i życiowej pewnego kobiecego nurtu polskiej kultury powojennej.

Dziś wszyscy już wiedzą, że najbardziej wpływową kobiecą siłą polityczną po 1989 r. były słuchaczki Radia Maryja. PiS nie miał na polityczność kobiet innego pomysłu, jak uczynić z nich wyrazicielki partyjnego resentymentu. Nie tylko partyjni politycy przyczynili się do tego wykluczenia. Andrzej Wajda, zamiast kręcić film o Wałęsie, powinien zrobić trzecią część „Człowieka...”, pod roboczym tytułem „Kobieta z moheru”. Bohaterka, siostra ideowa Mateusza Birkuta, byłaby dziś gorliwą słuchaczką Radia Maryja, sprzedaną wraz z kamienicą przez klasztor, który odzyskał mienie dzięki komisji majątkowej.

Wygłupiam się i – zarazem – zżymam na zamieranie śladów pięknej obecności mądrych kobiet, które w powojennej Polsce tworzą nurt feminizmu katolickiego avant la lettre. Bez emancypacji kobiecego katolicyzmu żaden ruch feministyczny w Polsce nie ma szans na sukces.

W czym upatruję mądrość „dziewczyn mądrych”? W lansowaniu kultury życia dobrego, co w lapidarnym ujęciu Malewskiej oznacza: robić rzetelnie swoją robotę, nie tracąc z oczu bliźniego. Symptomatyczne jest ich pisanie i działania zaraz po II wojnie. Oto dziewczyny wychodzą z piekła i okazują się często mądrzejsze od chłopaków, a przede wszystkim są wyzbyte egoizmu prywatnej traumy podnoszonej do rangi reprezentacji doświadczenia powszechnego. Nie słychać z ich strony ciągłego: „Ja, ja, ja – widziałem furgony, jak mam żyć?”... itp. Choć mogły z powodzeniem licytować stawkę koszmarnych doświadczeń, to jednak niemal od razu zaczynają pracować nad strategiami ich przezwyciężenia. „Odbudować, rozbudować, pielęgnować” – napisze Malewska w 1946 r. Nie prychajmy pochopnie, bo u źródeł tego entuzjastycznego banału jest gorzka pewność, że koszmar wojny zostanie przeżyty, jakoś egzorcyzmowany, uznany za eksces, skandal, panopticum. Zwycięży straszne pragnienie normalności pomimo wszystko, wbrew pamięci, doświadczeniu, a nawet wbrew historii. Gorzej, bo właśnie strach przed przeszłością przyniesie zgodę na życie byle jakie, nędzne, koniunkturalne, absurdalne. One to wiedzą, bo właśnie kobiecość – jej tradycyjne role w kulturze – praktycznie służy do sprzątania po chaosie i rozpadzie.

Dziewczyny mądre szczególnie ostro wcielają tragedię rozwoju, która wynika ze świadomości, że warunkiem każdego rozwoju jest niszczenie lub przynajmniej marginalizowanie przeszłości. One wiedzą, że szukanie trwałości wynika z wiedzy, że nic nie będzie jak dawniej. U Malewskiej obrazuje to znakomicie ciągłe zwarcie „cywilizacji” i „barbarzyństwa”. Na pozór wydaje się, że reprezentantami tej opozycji są Rzymianie i Goci. Ale fenomenalna scena, w której Benedykt niszczy „dawną świątyńkę czarta Jupitera-Heliosa, aby oddać ją świętemu Marcinowi” komplikuje proste wartościowanie. Niszczenie i budowanie są dwiema stronami cywilizacyjnej monety. Lekcja wojny: świat dzieli się na niszczycieli i pracowników. Mogą stanowić jedność, najgorsi zaś są wyłączni niszczyciele.

Tak samo jak zwarcie pisania i wymazywania historii. To ją męczy i fascynuje: co ostaje się z tej dialektyki niszczenia i wymazywania; co ma znaczenie? Paradoksalność zakończenia „Przemija postać świata” jeszcze to wyostrza: oto cała żmudna polityka Kasjodora, aby implementować tradycję Rzymu w politykę Gotów, okazała się nic niewarta wobec napisania przezeń banalnego podręcznika ortografii. Drobne wydarzenie, którego sens jest zawsze spóźniony, bo dostrzeżony poniewczasie – nagłe zagęszczenie energii, które potrafi wybuchnąć w historyczny przełom.

Dziewczyna mądra to zwykle polska inteligentka, która dziedziczy doświadczenie zamieszkiwania w płomieniu, osadnictwa w ulotności, gruntowania w niematerialnym. Ani pewność własnej ziemi, ani czystość krwi, ani nawet jeden wspólny język przodków nie gwarantują wspólnoty i ciągłości – nie tylko narodu, ale nawet własnej rodziny. Nie mam na myśli wcale ruchliwego aż do czasowego zanikania terytorium Rzeczypospolitej, ale ruchliwość krwi, fluktuację pojedynczych istnień, niemożliwe do ujednolicenia wedle etnicznego wzorca. Pradziadek z Flandrii, prababka z Węgier, przodkowie z biografiami i bez, społecznicy i utracjusze, dworzanie i artyści, spiskowcy i kupcy, wędrowcy między Kaukazem a Grodziskiem, Nałęczowem. Jak mówi ironicznie narratorka „Apokryfu rodzinnego”: „żadna antropologia nie dociecze, ile różnych nacji składa się na przeciętny i rdzenny »Piastowy szczep«”.

Gdzie zatem mieszka i co oznacza polskość dziewczyny mądrej? Jest nienaturalna, nieoczywista, „wszczepiona”, jak szlachetny wirus – to polskość wygnańców, ale bez mesjanistycznego resentymentu, który w pokoleniu dziadków Malewskiej został przezwyciężony idealizmem pozytywnym: „wiarą w zmianę świata na lepsze, wiedzę i instynkt społeczny (przy znacznej naiwności politycznej)” („Apokryf rodzinny”).

Do czego ma zatem służyć powieść historyczna, „bajanie” na partyturze źródeł? Ze skrywaną bezradnością (i determinacją zarazem) po wielokroć Malewska głosi przekonanie, że nic lepszego niż kultura, a zwłaszcza sztuka nie istnieje, aby budować lepszego człowieka, a przynajmniej oczarować złego, opóźnić gwałt, podstępem piękna wymusić refleksję.

„CZEMU URODZIŁYŚMY SIĘ KOBIETAMI?”

Tajemnicą Malewskiej jest spięta, powikłana, kobieco-męska umysłowość, która jest odpowiedzią na wyzwanie ciała i urody życia i nieznanego Przeżycia. Kiedy o niej czytam, mam wrażenie, jakby chciała oczyścić życie z życia; zmyć nie tyle złe uczynki, co samą kondycję istnienia, zwłaszcza kobiecego. „Poruszała się nie zostawiając śladów” – powiedziała o niej Halina Bortnowska. A przecież życie to zostawianie śladów, które niczym śluz ślimaka potwierdzają, że żmudna wędrówka mogła się dokonać. Starannie usuwała ten śluz. Zostawiała za to inne znaki, przez siebie spreparowane, sztuczne; kryła się za postaciami ze swoich powieści, podrzucała mylne tropy dla wścibskich biografów. Używała literatury, aby przekroczyć próg marzenia, którego zabraniała sobie w życiu.

Takim marzeniem może być księżniczka gocka Amalasunta („Przemija postać świata”). Córka króla Teodoryka jest piękna, wykształcona, świetnie jeździ konno i włada bronią. Nie może tylko „przeboleć, że nie urodziła się chłopcem”, choć „była wysoka, silna jak chłopiec, o wąskich biodrach i stromych piersiach”, a przy tym była najoczywiściej niedostępna i czysta”.

Pewnej nocy Amalasunta budzi się z erotycznego snu, który ze wstrętem opowiada ochmistrzyni: „Herundiano, spałam w ramionach pachołka, sokolnika z Pinety. (...) Herundiano, gdybym teraz wzięła kąpiel, i to by mi nie pomogło. Powiedz, czy my, kobiety długo jesteśmy takie? Ja, wiesz, nie znoszę, nienawidzę brudu”.

Malewska nie pozwala swojej postaci zapomnieć o pragnieniach ciała; uporczywie wraca obraz niepewnej świadomości nękanej zmysłowymi impulsami sennych marzeń. W innej scenie Amalasunta leży w hamaku. „Czy śniła o strzałach? Może, ale nie o tych perskich, związanych w snopy jak żniwo. Cięciwa ugina z wolna opalony łęk cisowy, cis jęczy, struna drga”. Za chwilę porwie łuk i pośle celną strzałę za przelatującą wroną.

Gęste od dusznych sensów symbolicznych zdania łatwo psychoanalizować, ale to tylko wymiana słownika, którego Pani M. nigdy nie potwierdzi.

Anna Głąb w świetnej książce, z której czerpię tu garściami, pisze, że w ukazywaniu wątków miłosnych Malewska jest nieporadna, co wynika być może z braku doświadczeń z mężczyznami. Za proste – od czego przeczytana literatura? Zawód miłosny, w stylu „Trędowatej” kompletnie nie pasuje do osobowości Malewskiej. Bardziej przekonujące wydaje się enigmatyczne „zranienie”, o którym wspomina jedna z jej przyjaciółek. Andrzej Sulikowski przypuszcza, że to cień ojca Bronisława naznaczył wszystkich jej mężczyzn, a może inny cień – Hieronima Piotrowskiego, który zginął w czasie wojny. Równie mocna, jak wątpliwa, jest hipoteza o wiecznej córce, która żyjąc wiele lat z matką, inkorporowała ją po śmierci w 1949 r. i nie wypuściła z psychicznych objęć do końca życia.

Ostrożnie powiedziałbym, że trapił ją lęk mądrej dziewczyny przed zależnością, brakiem suwerenności, antyintelektualizmem. „Nigdy przed nikim nie usprawiedliwiać się” – pisał w liście jej dziadek Gustaw Malewski. „Malewska ceniła ten rodzaj wychowania, w którym ludzie uzyskują przekonanie, że sami tylko siebie sądzą, że nie jest ważne, co inni o nich pomyślą, i przez to nie tracą czasu ani na egocentryzm, ani na uzależnianie się od czyjejś oceny czy reakcji” – potwierdza Halina Bortnowska. Ten rodzaj suwerenności wymaga jednak osamotnienia. We wspomnieniach o niej często pojawiają się sprzeczne słowa-klucze: asceza i wyrzeczenie, służba, a zarazem głód świata, chłonięcie jego zmysłowej treści, ciekawość, skupienie. Jakby robiła miejsce dla dzieła własnego i dzieł innych, które podziwiała. „Opróżnić ręce” – tak nazywała tę postawę, która wydaje się pięknym wyrzeczeniem, ale z otwartych rąk wszystko wypada, nic im nie można dać, nie chcą zacisnąć się na naszym darze. Dumna samowystarczalność umniejszenia się to jedynie powierzchnia tajemniczych przyczyn stopniowego ogołacania życia z nadmiaru.

Mnożą się zagadki i dobrze! Powinniśmy odstąpić niepyszni od takiego życia z uczuciem częściowego choć niezrozumienia. Nieszczęściem wielu biografii jest, że czynią życie nazbyt czytelnym.


RYSZARD KOZIOŁEK jest historykiem i teoretykiem literatury, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Śląskiego. Autor książki „Ciała Sienkiewicza. Studia o symbolice płci i przemocy”. Laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2010 w kategorii „eseistyka”.

Hanna Malewska „Przemija postać świata”, Znak, Kraków 2012

Hanna Malewska „Opowieść o siedmiu mędrcach”, Znak, Kraków 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2013