Pani literatura

Tak, Olga Tokarczuk jest pisarką dobra, ale w tym rozumieniu, w jakim ludzkie opowieści są lekarstwem na metafizyczny horror istnienia.

14.10.2019

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

Przez najbliższe miesiące czytający świat będzie mówił głównie słowami Olgi Tokarczuk. Co sobie powiemy? Jak ją teraz przeczytamy, kiedy stała się na jakiś czas Panią Literaturą?

Nie wiadomo. Radość mnie przepełnia, ale pamięć mi jeszcze dopisuje i nie godzę się, aby dopiero Komitet Noblowski uświadamiał nam, jak wybitną pisarkę mamy wśród nas. Teraz wszyscy śmieją się z ministra Piotra Glińskiego, ale sceptyków i zgryźliwców przez lata było wcale niemało i nie pierwszy on, który książek Olgi Tokarczuk nie doczytał.

Nawet ci, którzy towarzyszą jej twórczości wiernie i w zachwyceniu od prawie 30 lat, nie zawsze nadążali za nagłymi zwrotami tematycznymi i gatunkowymi jej pisarstwa.

Historia całości

Kiedy na początku lat 90. Olga Tokarczuk pojawiła się na scenie literackiej, wielu było jej pisarstwem zdezorientowanych. Byliśmy ciągle pod wpływem spóźnionego postmodernizmu, który świetnie się sklejał z ówczesną humanistyką akademicką i jej koncentracją na języku, na jego kreacyjnej samowystarczalności i nieskończonych kombinacjach słownych znaków. Rzeczywistość jako odniesienie opowieści mniej nas interesowała, a obecność rzeczywistości duchowej w języku literackim wydawała się jakimś zabobonem paranaukowym. Z drugiej strony, po latach życia w PRL-u byliśmy na konsumpcyjnym głodzie, pragnęliśmy rzeczy, szynki, prawdziwych pieniędzy, zagranicznych podróży, kolorowych obrazów, a nie tylko czarnych liter na papierze. A już na pewno nie myśleliśmy wiele o ekologii, równości płci, zrównoważonym rozwoju, pułapkach niekontrolowanego wzrostu gospodarczego, rozmaitych odmianach wykluczenia.

Upraszczam oczywiście, ale także na takim tle twórczość Olgi Tokarczuk zjawiła się z całą bezczelną odwagą anachronizmu literackiego, który porównać można tylko z debiutem Schulza. Oto bowiem wraz z jej „Podróżą ludzi Księgi” (1993) dostaliśmy powieść jakby z ducha „Imienia róży” Umberta Eco, ale prostszą, trochę przewrotną, ironiczną, jakby nieco zawstydzoną brakiem inwencji formalnej, nieobecnością wielkich problemów społecznych lub egzystencjalnych. Konsekwentnie więc widzieliśmy w kolejnych powieściach „E.E.” (1995) oraz „Prawieku i innych czasach” (1996) przede wszystkim euforię snucia opowiadań. Kipiały nią te patchworkowe narracje oraz „przegięty” realizm, który szybko został sprowadzony do kliszy realizmu magicznego. Sugerowano też, że autorka reaktywowała zgrane już motywy literackie (odmieniec, inność, choroba, szaleństwo, parapsychologia itp.). Towarzyszył temu nieśmiertelny grymas: „to już było”, połączony z prychnięciem na terapeutyczno-pocieszający wymiar twórczości. Tymczasem Olga Tokarczuk rozpoznała potrzeby czytelników daleko lepiej niż krytycy i literaturoznawcy.

Chyba niewiele sobie robiła z naszych uszczypliwości. I miała rację. Niemniej, kompozycja jej powieści zaczęła się komplikować. „Dom dzienny, dom nocny” (1998) przyniósł już narracje pokawałkowane, z których niekoniecznie dało się ułożyć kompletną całość fabularną. Ukształtowała najbliższy sobie model kompozycyjny, który sama nazywa powieścią-konstelacją. Narracje i fabuły w rozpadzie i rozproszeniu nie tworzą wrażenia chaosu. Scala je bowiem struktura symboliczna wprowadzona do powieści pod postacią mitów, Jungowskich archetypów, baśni. Przed bohaterami otwierają się kanały komunikacyjne z innymi światami i czasami.

Wierność mitom i baśniom nie jest u niej skutkiem sentymentalnego przywiązania do opowieści dzieciństwa czy zamykaniem oczu na rzeczywistość. Jest strategią oporu wobec faktu, że za oszałamiający sukces stosowanego rozumu zapłaciliśmy utratą odczucia świata jako całości. Nieludzka sprawność rozumu i technologii zbudowała nam nowoczesny świat. Sukcesy nauk szczegółowych: fizyki, genetyki, informatyki, medycyny... opierają się na odseparowaniu pola badawczego od całości obiektu i koncentracji wysiłku na rozpoznaniu prawidłowości lokalnych.

Mówiąc wprost: na zapomnieniu o całości. Ten sam proces stoi za cywilizacyjnym sukcesem Zachodu, który przez setki lat koncentrował się na rozwoju Europy i Ameryki, kosztem sporej części świata, w tym świata naturalnego: zwierząt, roślin, wód, paliw kopalnych. Odrzucona „reszta” wraca do nas niechciana i kłopotliwa pod postacią uchodźców, zdegradowanego środowiska, zmian klimatycznych, kryzysów ekonomicznych. Nie sprzyja to na pewno uznaniu całości świata za swój dom.

Tak, Tokarczuk, na długo przed zwiastunami wspomnianych kryzysów, zaczęła tworzyć literaturę jako program symulacyjny do gry w odzyskiwanie odczucia świata jako całości. Nie przez jakieś psychologiczne hokus-pokus, ale za sprawą wyobraźni jednoczącej literackie obrazy, skomponowane jako konstelacja różnorodnych, niespójnych z sobą elementów: niepasujących do siebie ludzi, braku porozumienia, rozdzielonych człowieka i zwierzęcia, niemych rzeczy wypełnionych pamięcią, niechcianej przeszłości, walczących z sobą płci.

Nie fundowała nam fabularnego zjednoczenia w finale ani nie głosiła kazań o łatwej reintegracji postrzegania świata. Dyskretnymi sztuczkami literatury dawała poczuć, jak przyjemnie i wyzwalająco jest zobaczyć prześwit „całości”, na przykład w czymś tak zwyczajnym, jak młynek do kawy. „Młynek Misi powstał za sprawą czyichś rąk, które połączyły drewno, porcelanę i mosiądz w jeden przedmiot. Drzewo, porcelana i mosiądz zmaterializowały ideę mielenia. Mielenia kawy, żeby ją potem zalać wrzątkiem. Nie ma nikogo takiego, o kim można by powiedzieć, że wymyślił młynek, tworzenie jest bowiem tylko przypominaniem sobie tego, co istnieje poza czasem, czyli od zawsze” („Prawiek i inne czasy”).


Czytaj także: Monika Ochędowska: Do grona szczęśliwych


Trzeba przyznać z pokorą, że nie od razu przyszło uznanie dla takiej architektury literackich światów. Do Tokarczuk się dojrzewa, trochę jak do Szymborskiej, której złudna prostota frazy prowokuje lekkomyślne uwagi o intelektualnej naiwności. Takim podstępem prostoty są u niej nowocześnie przepisane mity, baśnie, symbole, teorie psychologiczne, zabobony, magiczne formuły, gawędy domowe. Czyli cała ta przednaukowa alternatywa, za pomocą której rozciągnęła świat swoich powieści poza granice naukowego opisu świata.

Córka oświecenia

Zadziwiło i zachwyciło mnie, że Tokarczuk brawurowo przystawiła tej sferze, do pary, ostrą racjonalność, trzeźwe myślenie, krytycyzm, afirmację wiedzy i rozumu. Jej pisarską osobowość oraz estetykę i etykę jej twórczości wykołysały nie tylko mity i domowe opowieści, ale w równym stopniu europejskie oświecenie, na czele z prymatem rozumu, ideą równości wszystkich ludzi, postulatem egalitarnego kształcenia oraz przekonaniem, że nauka jest najskuteczniejszym instrumentem udoskonalania rozumu i poprawiania świata. Jak w „Prawieku”: „Są dwa rodzaje nauki. Od zewnątrz i od wewnątrz. Ten pierwszy uznawany jest za najlepszy lub nawet jedyny. Toteż ludzie uczą się poprzez dalekie podróże, oglądanie, czytanie, uniwersytety, wykłady – uczą się dzięki temu, co wydarza się poza nimi. Człowiek jest istotą głupią, która musi się uczyć. Dokleja do siebie wiedzę, zbiera ją jak pszczoła i ma jej coraz więcej, użytkuje ją i przetwarza. Ale to w środku, co jest »głupie« i potrzebuje nauki, nie zmienia się”.

Fascynacja mitami i oświeceniowy racjonalizm wydają się rażącą sprzecznością, ale nie w twórczości Tokarczuk. Mit to po prostu logiczna lewa strona wiedzy, „podszewka, nie do ujęcia żadnym spisem treści, taka, której nie poradzi żadna wyszukiwarka; przez jej ogrom nie stąpa się bowiem po słowach, lecz stawia się stopy między słowami, w przepastne otchłanie między pojęciami. Za każdym razem noga się obsuwa i spadamy” („Bieguni”). Poznawczy i emocjonalny spadek zaufania do wiedzy naukowej jest nieunikniony – przekonują jej powieści. A wtedy ona, autorka, podsuwa nam zbawienną siatkę mitu, w którą wpadamy, zapominając na chwilę o otchłani, ku której zmierzamy. To nie tylko miejsce poznawczego wytchnienia, ale też źródło marzenia o lepszym urządzeniu świata i innej kondycji człowieka.

Na pytanie o sens i znaczenie dostajemy nie odpowiedź, ale kolejną opowieść: „Bóg niepokoił Kłoskę także cieleśnie. Był obecny w jej piersiach, które nagle i cudownie wypełniły się mlekiem. Kiedy dowiedzieli się o tym ludzie, przychodzili ukradkiem do Kłoski i podstawiali pod sutek chore części ciała, a ona strzykała na nie białym strumyczkiem. Mleko wyleczyło zapalenie oczu młodego Krasnego, kurzajki na dłoniach Franka Serafina, wrzód u Florentynki, liszaj u żydowskiego dziecka z Jeszkotli. Wszyscy wyleczeni zginęli w czasie wojny. Tak właśnie przejawia się Bóg” („Prawiek i inne czasy”).

Skoro nikt nie wie, dlaczego ludzie nagle zdrowieją, a potem muszą umierać na wojnie, opowieść jest zamiast odpowiedzi. Taka kompozycja obrazuje strategię obronną umysłu, który odpycha niepokojące pytanie: „dlaczego?”. Zamiast odpowiedzi wyrasta więc następna historia, którą trzeba by włączyć w szereg lub strukturę objaśnienia, gdyby nie to, że jest tak ciekawa, iż zasłuchani zapominamy o jej zwodniczej funkcji.


Czytaj także: Olga Tokarczuk o światach bizarnych


Ale Tokarczuk nie chce, żebyśmy spali. Ten, kto pyta „dlaczego?”, łamie reguły mitu. I to jest ten drugi, racjonalistyczny filar jej pisarstwa, który dziś, kiedy autorka wypowiada się głośno i często w sprawach publicznych, szczególnie mocno jest widoczny. Jej ­bohaterowie chcą wiedzieć, jak działa świat, a mit i racjonalność towarzyszą sobie w tych próbach nieustannie. Sumeryjska bogini Anna Inn wiedzie ludzkość do świata umarłych, aby toczyć rewizyjną walkę o przywrócenie kobietom skradzionej im historii. Animalistyczny horror w „Prowadź swój pług przez kości umarłych” (2009) okazuje się desperacką próbą oporu, jaką podejmuje starsza bezradna kobieta współczująca zabijanym zwierzętom. W „Księgach Jakubowych” (2014) członkowie nowo ochrzczonej wspólnoty mesjańskiej pytają racjonalnie: „Chrzest nas uchroni od śmierci, ale jak to będzie? Będziemy się starzeć? Czy zatrzymamy się w jakimś wieku i tak będziemy już trwać na zawsze? Podobno każdy z nas mieć będzie trzydzieści lat. (...) I jak to tak – nie umierać? Mieć dużo czasu na wszystko, zebrać sporo grosza, dom pobudować, trochę powędrować, to tu, to tam, bo przecież całej wieczności nie da się spędzić w jednym miejscu”.

Mit, dogmat i racjonalność trwają u Tokarczuk w ciągłym zwarciu. Żadne nie odpuszcza. Najdziwniejsze wierzenia plenią się w granicach rozumu, ożywiając go podobnie jak herezja ożywia doktrynę. Ale nie byłoby ich, gdyby nie oszałamiająco sprawny, racjonalny umysł nowoczesnego człowieka Zachodu.

Bohaterka „Biegunów”, Karen, charakteryzuje ten sposób pojmowania świata: „To umysł szaradzisty, umysł, który operuje odsyłaczami i przypisami jak nożem i widelcem. Umysł racjonalny i dyskursywny, samotny i sterylny. Umysł, który zdaje sobie ze wszystkiego sprawę, także i z tego, że niewiele rozumie; lecz porusza się szybko, bystry, inteligentny elektroniczny impuls, bez ograniczeń, łącząc wszystko ze wszystkim, przekonany, że wszystko to coś razem znaczy, ale nie wiemy – co”.

Autorka z szacunkiem i ciekawością używa filozofii i nauki do wyjaśniania owego „co”. Tam jednak, gdzie odpowiedzi już nie ma, usadowiła się ze swoją powieściową mitografią, przeczuwając słusznie, że ludzka potrzeba opowieści nie ma podłoża hedonistycznego, ale lękowe. Nie mam nic przeciwko terapii literaturą z użyciem techniki godzącej racjonalność i mit. Jej powieści, nie obrażając naszej inteligencji, wiedzy i doświadczenia, pozwalają odczuć jedność świata. Sztuka opowiadania ma w jej powieściach antropologiczne uzasadnienie. Jest to dyspozycja człowieka wypracowana na drodze ewolucji, której funkcją jest dostarczanie jednostce sensownych wyobrażeń pojedynczego życia. Tak, jej powieści są terapeutyczne i pocieszające. Tak, Olga Tokarczuk jest pisarką dobra, ale w tym rozumieniu, w jakim w ogóle ludzkie opowieści są lekarstwem na metafizyczny horror istnienia.

Jasność jako wartość polityczna

To, co przy okazji pierwszych powieści nazywano prostotą, łatwością, brakiem skomplikowania i dydaktyzmem, krytyka anglosaska nazwała krystaliczną jasnością. Z czasem, kiedy struktura i kompozycja jej powieści oraz opowiadań zaczęły coraz bardziej wskazywać na to, że historia jest nieciągła, pełna dziur, domniemań lub narracji alternatywnych, jasność składni i bezpośredniość w wyrażaniu przez bohaterów swoich poglądów stała się etyczną marką Olgi Tokarczuk.

Kiedy czytamy taką powieść jak „Bieguni”, nie mówiąc o ogromnych „Księgach Jakubowych”, precyzja i jasność języka jest pracą wykonaną przez pisarza dla nas. Jej wartość wykracza daleko poza korzyści estetyczne. Mówienie jasno ze środka potwornie złożonej historii jest cnotą etyczną, ale także polityczną. Zakłada bowiem, że czytelnik, bez względu na rodzaj wykształcenia i poziom oczytania, zasługuje na opowieść, która przełamie bariery rozumienia zjawisk i zdarzeń, tak z odległej przeszłości, jak i z dziejącej się współczesności.

Literatura w rękach Tokarczuk jest znów najważniejszym narzędziem demokratyzowania wiedzy: o historii, polityce, religii, ciele, tożsamości, naturze, śmierci. Nawet w mrocznych opowiadaniach z tomu „Ostatnie historie” (2004), gdzie poduszka mitu nie łagodzi głowie zetknięcia z trumną, jasność języka nie przygasa. Mimo że to jej najbardziej mroczna, gorzka i przejmująca książka, a zdania bohaterów opowiadających o śmierci łamią się, kawałkują, osuwają w milczenie, to jednak czytelnik wie, o czym mówią i co się za tą pustką kryje.

Jasność nie usuwa trudności, ale pozwala je zrozumieć. Tokarczuk wydaje się w tym nieustępliwa, wręcz uparta, niczym nauczyciel, który wbrew uczniowi i jego rodzicom jest pewien, że ten może opanować trudną wiedzę. Jakby mówiła, że w świecie idei powinniśmy być równi w ich rozumieniu i w zabieraniu głosu na ich temat; pozbawieni obaw o śmieszność, jeśli nie pojmujemy ciemnego stylu mądrości.


Polecamy: Literacka Nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk - specjalny serwis "Tygodnika Powszechnego"


Jasność języka to obietnica, że porozumienie jest możliwe. Domaganie się jasności wypowiedzi demistyfikuje tajemnice pozorne, desakralizuje uzurpatorską świętość. Nie omija to literatury, sztuki czy poszczególnych nauk. Tokarczuk bezceremonialnie wciąga je w swoje narracje, nie troszcząc się o zarzut dyletantyzmu czy powierzchowności, jakby mówiła: „hej, to nie jakieś cuda, to ważne ludzkie myśli, które każdy powinien móc zrozumieć”.

Nie jesteśmy jednością

Świat w jej powieściach jest jeden, wspólny, ludzki. Chcemy czy nie chcemy, jesteśmy rodziną, w dużej mierze toksyczną, o czym przekonują nas dawne mity i antyczne tragedie. Wszystkie jej książki (może poza „Biegunami”) interioryzują tę kłopotliwą jedność świata w przestrzeń rodziny.

To pierwsze i często jedyne miejsce, w którym uczymy się, jak żyć blisko z innymi. Dziecko z dorosłym, stary z młodym, mężczyzna z kobietą. A każdy z nas wprowadza do domu konstelację swojego życia: przyjaciół, znajomych, ukochanych, książki, wiedzę, poglądy, podróże, stroje, potrawy, opowieści i tajemnice. W dodatku mieszkamy w domach nawiedzonych przez historię lub nasze domy stoją na hierofanicznych miejscach, bo przecież wszędzie pod stopami mamy martwe istoty – ludzkie i nieludzkie. Najpełniej to zagęszczenie świata w domu dokonuje się w powieści „Dom dzienny, dom nocny”. Terytorium Dolnego Śląska, własnej Nowej Rudy, jest nasycone historią i niewyjawionymi opowieściami. Domy Marty, Kummernis, Paschalisa, Nożowników, domy wysiedlonych... wszystkie są, wbrew ich zamkniętym konstrukcjom, otwarte na świat i zaświaty. Nie da się w nich schronić nawet przed sobą, a zarazem ich symboliczna analogia z ciałem ustanawia bezalternatywną wartość kulturową i egzystencjalną domu.

„Domowość” jest jedną z kluczowych figur pisarstwa Olgi Tokarczuk. Do niedawna rodzina i świat były dwiema opozycyjnymi stronami ludzkiego życia. Dziś świat tak się zagęścił i zbliżył do siebie, że choć pozostajemy na różnych kontynentach, słyszymy się przez ściany.

Przez całą jej twórczość przewija się zarys jakiegoś projektu pedagogicznego; próba pomyślenia wizji wspólnoty jako swoistej „rodziny zastępczej” dla ludzkości. Nie ma ta rodzina jasnej struktury ani prostych ról „mamy” i „taty” do wypełnienia. Rodziny w jej utworach dalekie są od sielanki. Znajdziemy w nich przemoc, samotność, stłumienie, zawiedzione uczucia, brak porozumienia. Jako prototyp lepszej wspólnoty, rodzina jest raczej zadaniem: jak żyć blisko z innymi i nie krzywdzić się wzajemnie? Jednym z warunków jest według Tokarczuk wyzwolenie się z gorsetu jednej, spójnej i kompletnej tożsamości: kobiety, mężczyzny, dziecka, ojca, matki, Polaka. Przekonuje nie tyle do płynnej i wymiennej tożsamości, ile do tego, że jesteśmy wielością, która mieści się swobodnie w jednej osobie.

O tym właśnie traktuje najbardziej „oświeceniowy” z jej utworów, czyli „Księgi Jakubowe”. Z cudowną przewrotnością Olga Tokarczuk umieściła akcję tej masońsko-mesjańskiej powieści o tysiące mil od salonowych centrów Rozumu, w samym środku sarmackiego obskurantyzmu. A filarami oświeconej wspólnoty uczyniła fałszywego mesjasza Jakuba Franka i niewydarzonego encyklopedystę księdza Benedykta Chmielowskiego. Ich porażka jest porażką pięknej wiary w lepszy świat i naiwnego rozumu, który chce ten świat wyjaśnić w książkach.

Nie smuci nas ich porażka. Wspólnota pod przywództwem silnych liderów, oparta na fundamencie religii lub wiedzy, łatwo wynaturza się w swoje przeciwieństwo. Wielu chce mówić w imieniu tych, którzy mają tylko głos. Nawet jeśli pozwalają nam mówić, to i tak słyszą w naszych słowach tylko głos polityczny. Posiadanie głosu politycznego to bardzo dużo. A jednak ten, kto cieszy się przywilejem jego posiadania, uświadamia sobie rychło, że pozwala on na krótki spazm głosowania, a ludzka treść tego głosu trwa w milczeniu lub rodzi złą mowę, zapętloną w spiralne zwoje gniewu, rozczarowania lub przeciwnie – bezkrytycznej aprobaty.

Z literaturą jest inaczej. Proza Olgi ­Tokarczuk jest wspaniałą pochwałą różnorodności i bogactwa mówiącego świata, który nie ma kulturowego centrum, do którego każdy skądś przybył i ma do opowiedzenia swoją historię. Nie ma w nim już wszystkowiedzącego narratora, nie ma głównego bohatera, każdy ma swoją wersję. Świat puchnie i trzeszczy od nadmiaru opowieści. Nie sprosta im encyklopedia księdza Chmielowskiego ani Wikipedia, rozsadzą każdą narrację historyczną i przygodową fabułę. Pozostaną szczątki i ułomki, z których swoje konstelacje buduje Pani Literatura. ©

 

Pilch, Lem i Tokarczuk

Moje myślenie o ­literaturze jest takie, że np. ogłoszone w tym samym świątecznym numerze „Tygodnika Powszechnego” opowiadanie Olgi Tokarczuk pt. „Profesor Andrews w Warszawie” uważam za tekst wybitny. Jest to wydarzenie, jest to być może opowiadanie co najmniej dziesięciolecia. Wpierw z rosnącym podziwem, a potem z coraz większą zazdrością czytałem tę bezbłędną, w każdym szczególe utrzymaną narrację, a zazdrość moja była tym większa, że sam swego czasu podobnego chwytu [spojrzenie na naszą rzeczywistość cudzoziemskim okiem] w „Spisie cudzołożnic” użyłem.

Proszę bardzo, oto jest zawiść moja: od pierwszych jej tekstów wiedziałem, że Olga Tokarczuk umie trzymać pióro w garści, teraz widzę, że trzeba na nią uważać, kobieta ta bowiem zaczyna pisać w sposób znamionujący literacką wielkość. Czystość tej opowieści, to, że właśnie opowieść się liczy, nie opowiadający, że od tego dopiero, samego w sobie trudnego do osiągnięcia momentu zaczynają się zalety i konstrukcyjne konsekwencje tej prozy, plasuje ją bardzo wysoko, jest to po prostu znakomite opowiadanie.

Stanisław Lem: „Eksperymentów mitograficznych w rodzaju prozy pani Tokarczuk nie uważam niestety za nic takiego, co olśni świat” (tenże świąteczny „Tygodnik Powszechny”). „Próbowałem czytać Tokarczuk i poprzestawałem na trzeciej kartce” (noworoczny „Przekrój”). Można by rzec: układanka ułożyła się w logiczną całość, różnice upodobań są niezbite i nawet logicznie uzasadnione. Otóż nic się tu nie układa w logiczną całość, ponieważ argumenty nie tworzą całości z fanaberiami. Odczuwam przykrość, że muszę tu używać tekstu Olgi Tokarczuk (co może sprawiać wrażenie instrumentalnego traktowania), ale ta akurat proza daje mi podstawowy argument dla mojego obcowania z literaturą. Jest to argument zachwytu.

© JERZY PILCH

Fragment felietonu pt. „Dobranoc” w „Tygodniku Powszechnym” nr 2/1999

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2019