Dynia, bałwan i inne szaleństwa

Kolejna katowojenka w internecie za nami. Tym razem o Halloween. Po niej przyjdą następne: o Andrzejki, o lanie wosku, całowanie się pod jemiołą. Czy to już niebezpieczny kult, czy tylko obca kultura?

09.11.2015

Czyta się kilka minut

Przed stadionem PGE Arena w Gdańsku, 2015 r. / Fot. Karolina Misztal / REPORTER
Przed stadionem PGE Arena w Gdańsku, 2015 r. / Fot. Karolina Misztal / REPORTER

Obustronny transfer między wiarą a kulturą odbywa się od samego początku. Chrześcijaństwo nieustannie musi wybierać, co z danej kultury „ochrzcić”, co odrzucić, co tolerować. I co tej kulturze dać?


Herodot pisał w swoich „Dziejach”, że Scytowie „obcych zwyczajów skrupulatnie unikają” i „nie przyjmują ich (...) od innych ludów”. Tego, kto tej zasady nie przestrzegał, czekała surowa kara. Przekonał się o tym niejaki Anacharsis, który – będąc w Helladzie – widział tamtejszych mieszkańców „obchodzących w nader uroczysty sposób święto ku czci Matki bogów”. Kiedy wrócił do kraju, sam „dopełnił ku czci bogini całego obrzędu, przy czym w ręku trzymał bęben i obwieszony był świętymi obrazkami”. Niestety, jeden ze Scytów, „który go przy tej czynności podglądał, doniósł o tym królowi Sauliosowi; ten przybył osobiście i widząc, co Anacharsis wyprawia, zabił go strzałą z łuku”. Ale to jeszcze nie koniec kar. Herodot pisze, że kiedy ktoś zapyta o Anacharsisa, Scytowie mówią, że go nie znają, właśnie dlatego, że „przyjął obce obyczaje”. Jak widać, starożytni Scytowie bardzo dbali o czystość własnych obyczajów religijnych. Przyjęcie cudzego kultu groziło śmiercią i społecznym zapomnieniem.


Cukierek albo katohejt


Od epoki Scytów i Herodota świat się trochę zmienił, choć pewno niejeden chciałby do tamtych standardów wrócić. Przekonała się o tym katolicka blogerka, teolog i publicystka Małgorzata Wałejko, która na swoim blogu miała odwagę przyznać się, co robiła w przeddzień uroczystości Wszystkich Świętych: „Spędziliśmy z dzieciakami naprawdę miłe i wesołe popołudnie. Właśnie zasnęły, pełne wrażeń i zadowolone. Z (...) chmarą dzieciaków z osiedla (przebranych różnie, z dominacją duszków) biegałam po okolicznych blokach i domach, często przyozdobionych wyciętymi dyniami, by otwierającym drzwi sąsiadom przedstawiać bezlitosną alternatywę: cukierek albo psikus. W praktyce psikusów nie było, bo dzieci same uznały, że są niefajne. Były natomiast rumiane z radości, roześmiane buzie, świecące frajdą dziecięce oczy i wiele przemiłych spotkań”.


To, co ją spotkało, to najczystszy katohejt. Odsądzono ją od czci i wiary, oskarżono o satanizm, sprzeniewierzenie się wierze katolickiej, nieposłuszeństwo papieżowi Franciszkowi, wrogość wobec kultury narodowej i w ogóle bezbożność. Lista zarzutów jest zresztą długa. Kolejny tekst na blogu, już dużo bardziej merytoryczny, który był próbą wyjaśnienia stanowiska, nie rozwiał wątpliwości przeciwników.


Halloween to w opinii wielu komentatorów czysty satanizm.


Pułapka zabobonu


Nie jest moim celem przedstawianie argumentów zwolenników czy przeciwników obchodzenia Halloween. Same opinie na temat genezy tego święta są podzielone: jedni wskazują na przedchrześcijańskie i satanistyczne, inni na chrześcijańskie początki Halloween. Przypuszczam, że antropolodzy i religioznawcy długo jeszcze będą badać tę kwestię. Nie ma też zgody co do współczesnej interpretacji tego zjawiska. Przeciwnicy podnoszą, że tego dnia sataniści odprawiają swoje rytuały, zwolennicy – że to tylko zabawa, która dawno „odkleiła się” od swoich religijnych korzeni i stanowi dzisiaj jedynie niewinną rozrywkę.


Jeden z komentatorów wpisu Małgorzaty Wałejko zauważył: „Znam mnóstwo katolików amerykańskich, którzy są bardzo praktykujący, jeżeli chodzi o moralność i etykę Kościoła, są bardzo konserwatywni, uczestniczą we wszelkiego rodzaju [inicjatywach] pro-life i jednocześnie razem z dziećmi obchodzą tradycyjne dla nich święto Halloween, przebierając się na »monstrów«, bawiąc się i zbierając cukierki... Co z nimi nie tak? Może pozbyli się już chorych stereotypów i demonizowania tego, gdzie demonów naprawdę nie ma (...), a widzą działanie diabła tam, gdzie ono naprawdę ma miejsce? Czy oni nie są świadkami?”.


Rozmowa na temat Halloween nie jest łatwa. Ścierają się w niej bowiem argumenty z różnych obszarów: kulturowych, teologicznych, pedagogicznych, moralnych. Egzorcyści opisują przypadki (rzekomego) opętania z powodu Halloween, zorientowani narodowo kulturoznawcy wskazują na zaśmiecanie kolejnym amerykanizmem polskiej kultury, pedagodzy – że zwyczaj ten uczy zachowań negatywnych. Niektórzy nawet postulują wskrzeszać przedchrześcijańskie, ale za to polskie Dziady, aby tylko dać odpór tej kulturowej inwazji. Oczywiście, na te krytyczne opinie inni znajdują wprost przeciwne argumenty. Na przykład, że w ten sposób tworzy się nowy folklor miejski. Jedni powołują się na Benedykta XVI i Franciszka, drudzy – że żadna wypowiedź tychże papieży na temat Halloween nie została potwierdzona. Przepychanka trwa.


Pytanie, które w merytorycznej debacie o Halloween wydaje się najważniejsze, dotyczy teologicznego statusu zachowań, które są do tego święta przyporządkowane. Grzechem Anacharsisa było nie tylko to, że przejął obce, niescytyjskie zwyczaje, ale że były to obrzędy o charakterze religijnym, a ich celem było oddawanie czci obcym, bo helleńskim bogom.


Istotne pozostaje więc pytanie, czy Halloween – w tej wersji, jaka się w Polsce upowszechnia, a więc sprowadzające się do chodzenia dzieci w przebraniu po domach z żądaniem: „cukierek albo psikus” – jest jedynie zachowaniem kulturowym, czy też należy je traktować bez mała jako obrzęd religijny. Od odpowiedzi na to pytanie zależy wiele. Przyjmijmy, że ten zwyczaj „chodzenia z dynią” ma rzeczywiście pogańskie znaczenie, w tym satanistyczne. Czy to znaczenie utrwala się niezbywalnie? Czy dziecko wędrujące w białym prześcieradle i z wydrążoną dynią siłą rzeczy samo przez się oddaje cześć szatanowi? Czy przyjmując taką interpretację, sami nie popadamy w pułapkę zabobonu, którego istotą jest przypisywanie magicznej czy religijnej mocy rzeczom, znakom i praktykom?


Istotną podpowiedzią jest praktyka Kościoła. Obrzędy błogosławieństwa oznak religijnych mówią o tych, „którzy te medaliki (oznaki religijne) nosić będą jako wyraz naszej wiary”, a dla tego, „kto będzie pobożnie go nosił”, medalik ma stać się „przypomnieniem godności chrześcijańskiej i tarczą wiary przeciwko wszelkim napaściom szatańskim”. Tym różni się wiara od zabobonu, że z przedmiotów nie czyni amuletów, które działać by miały jakąś immanentną siłą w nich zamkniętą. Ważna jest wiara, pobożność, intencja tego, kto się tym posługuje, ponieważ ostatecznym dawcą łaski jest Bóg, a nie medalik. A jak jest z dynią? Czy rzeczywiście wystarczy ją wziąć do ręki, by nieumyślnie oddać cześć szatanowi?


Druidzi pod jemiołą


Dylemat, który tutaj przedstawiam, nie dotyczy tylko dyni. Już niedługo można się będzie spodziewać w internecie memów z deklaracją „Nie obchodzę Andrzejek”. Wszak – jak chcą niektórzy – zwyczaj ten wywodzi się z kultu starogermańskiego boga Frejra, dawcy bogactw, bóstwa miłości i płodności. Jak traktować ów wosk przelewany przez klucz i tworzący figury na wodzie? Od razu jako grzeszny zabobon i wróżbę?


Przypomnę, że Andrzejki są współcześnie organizowane w niejednym duszpasterstwie akademickim. Zapewne wyłącznie jako zabawa, która nie przypisuje woskowi żadnych profetycznych właściwości. Zaraz potem – wobec coraz popularniejszego w Polsce zawieszania jemioły jako dekoracji bożonarodzeniowej – można się będzie spodziewać deklaracji „Nie całuję się pod jemiołą. Jestem katolikiem”, wszak zwyczaj ten podobno pochodzi od pogańskich druidów. Jak się jednak okazuje, zwyczaj ten jest starszy od choinki, która wyparła jemiołę spod powały w wieku XVII. I wcale nie taki niechrześcijański, skoro – cytuję za „Literaturą Ludową” (27/1983) – „Za każdym razem zieleń ta jest symbolem drzewa życia rosnącego w raju, symbolem życiodajnej siły słońca, które wszystko na ziemi pobudza do życia i wzrostu. W grudniu tym symbolem drzewa życia była właśnie jemioła”. Jak widać, z katolickiej gorliwości można wylać dziecko z kąpielą.


A jeśli już, to ja poszedłbym z protestem jeszcze dalej. Proponuję hasło: „Jestem katolikiem. Nie lepię bałwanka”, przecież polskie słowo „bałwan” to odpowiednik greckiego „idol”, czyli bożek. Kto wie, czy to nie pozostałość pogańskich kultów ludów północy, które ze śniegu lepiły swoje bóstwa? Do dyni i wosku jako niechybnych wehikułów szatana należałoby też doliczyć bałwankową marchewkę. Oczywiście świadomie uciekam się do argumentacji ad absurdum, by pokazać konsekwencje uproszczonego myślenia. Bo co – utrzymując się w tym myśleniu – czeka dzieci, które jako kolędnicy już wkrótce będą się przebierać za Heroda, Śmierć czy Diabła? Pytanie to pozostawiam bez odpowiedzi.


Teologia z popkultury


Przymusu oczywiście nie ma. Kto nie chce, Halloween obchodzić nie musi. Zamiast krytyki, niektórzy proponują więc katolicką alternatywę dla tego – jak by nie było – obcego nam religijnie obchodu, a który odbywa się przecież w wigilię Wszystkich Świętych. Wielość inicjatyw można sprowadzić do dwóch propozycji. Pierwsza to różnego rodzaje noce światła, noce świętych czy też korowody świętych pod wspólnym hasłem „Holly wins”. Jak mówią organizatorzy, celem tych inicjatyw jest pokazywanie, że śmierć jest jedynie bramą do życia wiecznego, a z mroku śmierci wkracza się do światła.


Przewodnikami w tej drodze są święci, którzy cieszą się już radością nieba, dlatego bardzo często istotnym elementem tych wydarzeń jest procesja z relikwiarzami jako widzialnymi znakami świętych. Tym liturgicznym i paraliturgicznym inicjatywom towarzyszą także wydarzenia o charakterze bardziej ludycznym, jakim są coraz popularniejsze bale świętych. I nie jest to żadna metafora. Jak mówią organizatorzy – sam nie byłem na żadnym – jest to czas na zabawę, tańce, występy, ale również modlitwę, aby uczcić wszystkich świętych. Dzieci przebierają się za świętych i błogosławionych i bawią się z wodzirejem. Zamiast duchów i upiorów – święte Faustyny, Teresy, święci Franciszkowie, Janowie Pawłowie oraz konieczne w niebie anioły. Przesłanie jest czytelne: święci to wspaniali, pogodni i pełni radości życia ludzie.


Coraz większa popularność tych alternatywnych obchodów wigilii Wszystkich Świętych pokazuje to, o czym już wspominałem na tych łamach w przypadku Orszaków Trzech Króli. Chrześcijaństwo zawsze dążyło do takiej formy kulturowego wyrażania się, które było właściwe danej epoce. Na naszych oczach rodzi się nowa – zwłaszcza miejska – tradycja i ludowość religijna. Tak jak Orszaki Trzech Króli zastąpiły kolędników, tak wytwarza się nowa obrzędowość powiązana z uroczystością Wszystkich Świętych. Być może pojawienie się w Polsce Halloween w wersji popkulturowej stało się swoistym katalizatorem procesu tworzenia się nowych zwyczajów religijnych. Uświadomiło lukę kulturową powiązaną z uroczystością Wszystkich Świętych.


Obecność na cmentarzu, msza czy procesja żałobna okazały się – z kulturowego i rytualnego punktu widzenia – niewystarczające. Zrodziła się potrzeba „czegoś więcej”, jakiejś formy bardziej wspólnotowego, radosnego i angażującego przeżywania tej tajemnicy.


Wydaje się to zgodne ze współczesną tendencją – jeśli można tak powiedzieć – do radosnego przeżywania chrześcijaństwa, nawet w odniesieniu do świąt, które siłą rzeczy kojarzą się nam ze śmiercią, żałobą i smutkiem. Można jednak powiedzieć, że jest to także przejaw współczesnej karnawalizacji kultury, czemu poddaje się także chrześcijaństwo. „Bale świętych” są pod tym względem emblematyczne. Nie wiem, jaka jest ich dokładna geneza, ale dla budowania zbiorowej świadomości i wyobraźni o niebie i świętości bardzo dużo zrobiła piosenka „Bal wszystkich świętych” Budki Suflera, dzięki której już dzisiaj wiemy, że niebo to nie tylko uczta – jak chciała jeszcze Biblia – ale że „wszyscy święci balują w niebie”. Czy należy się temu dziwić? Chyba nie, skoro – jak wiemy z piosenki Arki Noego – „każdy święty chodzi uśmiechnięty” i „tylko nawrócona jest zadowolona”. Teologii uczymy się od popkultury. Z rozmów z księżmi wiem jednak, że zdania co do tych inicjatyw są podzielone. Jedni twierdzą, że jest to nowa, czytelna forma przeżywania tajemnicy świętych obcowania, inni – że jest to bardzo niebezpieczna banalizacja prawdy o świętości, która przecież wyraża się w heroiczności cnót, a nie w balu z wodzirejem. A może to współczesny sposób na oswojenie się ze świadomością śmierci i na jej obłaskawienie? Zresztą duchowa radość wcale nie jest łatwa do pokazania. Bardzo szybko dryfuje w kierunku wesołości i przyjemności, bo jak w ciele pokazać ducha, a na ziemi – niebo?


Chodzenie z dynią


Z przecieków z Synodu biskupów można było się dowiedzieć, że wśród różnych głosów w dyskusji pojawił się i taki: „Bądźmy ostrożni z oceną w kluczu demonicznych zagrożeń”. Moim zdaniem to bardzo ważne ostrzeżenie. Wydaje mi się, że w relacji do współczesnego świata, w tym do kultury, w której żyjemy, dominuje w nas potrzeba szybkiej i natychmiastowej oceny. I ta ocena jest bardzo często negatywna, wręcz „demoniczna”. Myślę, że Halloween jest tego dobrym przykładem. Analiza tego zjawiska nie jest wcale taka jednoznaczna. Żeby zrozumieć, zanim się oceni, w ewentualnej dyskusji trzeba wziąć pod uwagę różnorakie argumenty.


Na ile jest to rzeczywiste zagrożenie duchowe, a na ile wprowadzanie obcej nam tradycji kulturowej? Na ile jest to nieunikniony i trwały skutek globalizacji, a na ile moda, która – jak niektórzy socjologowie i kulturoznawcy sądzą – wkrótce przeminie albo przynajmniej osłabnie? Dla mnie jest to zwyczaj obcy, którego nie potrafię pokojarzyć z żadnym osobistym doświadczeniem kulturowym. Niepotrzebny mi jest on do niczego: ani do obłaskawienia śmierci, ani do jej obśmiania. Daleki byłbym jednak od straszenia tych, którzy „chodzą z dynią”, natychmiastowym opętaniem i potępieniem. Boję się, że interpretowanie tego zwyczaju w kategoriach wyłącznie religijnych i demonicznych bez jakiejkolwiek świadomości kontekstów kulturowych zdradza w nas poziom teologicznej wiedzy rodem z hollywoodzkich horrorów klasy B.


Czy da się kiedyś „ochrzcić” Halloween? Może wcale nie trzeba? Niech zostanie zabawą? A może ma w sobie chrześcijański potencjał, którego jeszcze nie odkryliśmy? I „chodzenie z dynią” będzie kiedyś tak popularne jak niegdyś „chodzenie z turoniem” czy „chodzenie z gaikiem” – jak to bywało na Wielkanoc i Zielone Świątki? Nie wiem.


Wiem za to, że niektóre dzieci, zaraz po obejściu Halloween, z prześcieradła, które służyło za strój ducha, robiły coś na kształt starożytnej togi, by mieć w czym pójść na „Bal wszystkich świętych”. Sorry, taki mamy klimat religijny. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2015