Duży może wszystko

W sprawie firmy GetBack, która najpewniej zrujnuje parę tysięcy osób, warto wyjrzeć poza rytualną awanturę rządzących i opozycji o to, kto jest winny. Na drugim planie afery widać zapomniany obszar dzisiejszej Polski.

17.07.2018

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Arti pozuje do profilowego zdjęcia w białej koszuli, z panoramą Warszawy za plecami. Robert zasłonił twarz maską antysmogową. Rafał do fotografii założył hełm pilota myśliwców, choć z opisu profilu wynika, że studiował stosunki międzynarodowe i z lotnictwem może go łączyć najwyżej pasja. Z kolei Robert – ten w masce – jest naukowcem. Jedynie Arti w białej koszuli, który prowadzi własną firmę, na pierwszy rzut oka wygląda na kogoś, kogo z polskim rynkiem kapitałowym może łączyć dłuższa znajomość.

Łącznie jest ich tutaj – czyli na face­bookowej grupie klientów i obligatariuszy poszkodowanych przez firmę windykacyjną GetBack – już ponad dwa tysiące. Pełny przekrój społeczny, zawodowy, wiekowy, także materialny. Łączy ich jedno: chcieli po prostu korzystnie ulokować oszczędności, dlatego zdecydowali się na obligacje firmy windykacyjnej GetBack. Jeszcze rok temu niemal wszyscy polscy analitycy giełdowi, maklerzy i audytorzy zgodnie nazywali ją wschodzącą gwiazdą giełdy. Kilka miesięcy później gwiazda okazała się czarną dziurą.

„Nie mów, nie pytaj”

W tej chwili wiadomo, że na obligacje GetBacku skusiło się co najmniej 9 tys. klientów, głównie ciułaczy, których do zakupu papierów windykatora namówili doradcy bankowi, kuszeni z kolei wysokimi prowizjami od sprzedaży. Pełne obliczenie wysokości strat potrwa dłużej. Z raportu rocznego spółki, po kilku zmianach terminów opublikowanego na początku lipca, wynika, że GetBack miał na koniec zeszłego roku 1,3 mld zł straty netto, przy zobowiązaniach rzędu 1,7 mld zł. Audytor, który miał sprawdzać raport – firma ­Deloitte Polska – odstąpił od wyrażenia swojej opinii. Podał osiem powodów tej decyzji – większość z nich dotyczy wiarygodności danych raportowanych przez samego windykatora. Prezes GetBacku Konrad K., trzech byłych członków zarządu spółki oraz dwójka ich współpracowników siedzą już w areszcie, oskarżeni o spowodowanie szkody majątkowej o wielkich rozmiarach, prowadzenie ksiąg rachunkowych wbrew przepisom i podawanie nieprawdziwych informacji.

Polski Enron – to porównanie coraz częściej pojawia się w komentarzach na temat GetBacku i nie wydaje się przesadzone. Amerykańska firma Enron pod koniec lat 90. mamiła inwestorów rewelacyjnymi rzekomo wynikami finansowymi, które – jak się potem okazało – były fałszerstwem popełnionym przez zarząd przy współudziale audytorów z firmy Arthur Andersen (która zresztą musiała zakończyć przez to działalność). Kiedy w 2001 r. konta okazały się puste, Enron musiał ogłosić niewypłacalność.

Inwestorzy stracili na jego akcjach przeszło 60 mld dolarów, bo przez wiele miesięcy zarząd firmy dusił w zarodku wszelkie próby podważania jego raportów finansowych. Wydawał przy tym majątek na reklamę i kolejne raporty audytorskie. Przekupywał też brokerów w bankach inwestycyjnych, by nadal podsuwali klientom toksyczne papiery. Daniel Scotto, analityk banku BNP Paribas, który jako pierwszy odważył się nazwać Enron firmą-wydmuszką, został nawet za to dyscyplinarnie wyrzucony z pracy. Po latach, opisując chorobliwe gry interesów na Wall Street, nazwał je strategią „nie mów, nie pytaj”.

Wiele wskazuje dziś na to, że zbyt wiele osób „nie mówiło i nie pytało” także w sprawie GetBacku.

Długi na kredyt

Firmy windykacyjne skupują za bezcen przeterminowane, czyli niespłacane terminowo długi klientów banków czy operatorów telekomunikacyjnych, następnie zaś próbują wycisnąć z nich jak najwięcej dla siebie. Pieniądze zamrożone w formie zapisów w dokumentach księgowych niejako wracają w ten sposób do obiegu. Rola to niewdzięczna, dlatego też zyskowna; jeszcze niedawno rentowność branży windykacyjnej sięgała 20 proc., podczas gdy np. sieci handlowe musiały zadowolić się dwoma, trzema procentami.

Dziś nie jest już tak różowo: w życie weszły przepisy przyspieszające bieg przedawniania długów konsumenckich. Pojawiły się także kancelarie prawnicze, które specjalizują się w doradzaniu, jak uciec windykatorom, a i sami „klienci” branży coraz lepiej znają swoje prawa i korzystają z nich, by wyplątać się z finansowych kłopotów możliwie najniższym kosztem. „Otoczenie rynkowe uległo więc pogorszeniu” – jak mawiają ­teoretycy zarządzania. Dlatego windyka­torzy w Polsce od dłuższego już czasu robią to samo, co inne firmy w podobnej sytuacji: zwiększają skalę działalności, by w ten sposób zrekompensować sobie spadek rentowności. Rzecz jasna, na kredyt.

W tej grze GetBack cieszył się w Polsce opinią największego kozaka. W 2016 r. firma skupiła wierzytelności o wartości nominalnej 6 mld zł, ale wartość jej zobowiązań krótkoterminowych, wymagających spłaty w ciągu 12 miesięcy, wzrosła z 300 do 650 mln zł. W branżowych serwisach pojawiły się wprawdzie głosy, że spółka zadłuża się w niezwykle szybkim tempie, ale nikt jeszcze nie ogłaszał alarmu. Przeciwnie – GetBack zyskiwał opinię firmy wartej uwagi inwestorów, co potwierdzały raporty finansowe. W 2016 r. miał zarobić na czysto 200 mln zł. W lipcu 2017 r. firma weszła nawet na warszawską giełdę, sprzedając inwestorom 40 mln akcji po 18,5 zł za sztukę. Jesienią windykator pochwalił się wynikami za trzy kwartały, które miały zaowocować już 181 mln zł zysku. Na papierze jego model działania wyglądał więc na pozbawiony wad: co prawda firma faktycznie zadłużała się w szybkim tempie, by na kredyt skupować jak najwięcej długów, ale zarządzała nimi na tyle sprawnie, że w kasie nie brakowało pieniędzy na bieżące zobowiązania, ze spłatą kredytów i odsetek od obligacji na czele, a na koniec dnia zostawał jeszcze spory zysk.

Gdy w drugiej połowie 2017 r. GetBack wyemitował obligacje, papiery sprzedały się oczywiście na pniu. Kupowały je fundusze inwestycyjne, otwarte fundusze emerytalne, banki, wreszcie indywidualni inwestorzy.

Na rynku, jak wspomina Jarosław Dominiak, prezes Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych, nadal panowała zgoda, że choć GetBack rozwija się w szybkim tempie, to raczej nie grozi mu poślizg. Dlaczego ktoś miałby podejrzewać, że w firmie coś się nie zgadza. Przed wejściem na giełdę prześwietliła ją Komisja Nadzoru Finansowego, wyniki finansowe były świetne, a wszystko to potwierdzały jeszcze swoim autorytetem agencje ratingowe i biura maklerskie.

Istotnie. „W latach 2018–2019 będzie miała miejsce ekspansja GetBack połączona ze wzrostem przychodów (...), przy jednoczesnym utrzymaniu zadłużenia na poziomie uzasadniającym wyższą ocenę” – tak jeszcze 19 lutego 2018 r. pisali analitycy renomowanej agencji S&P w uzasadnieniu decyzji o podniesieniu ratingu kredytowego polskiego windykatora.

Dwa miesiące później, pod koniec kwietnia, GetBack nie był już w stanie wykupić zapadalnych obligacji na 88 mln zł ani nawet wypłacić 3 mln zł odsetek.

Giełdowy Midas okazał się żebrakiem i szantażystą, bo do mediów przeciekł list prezesa spółki do Mateusza Morawieckiego. Konrad K. apelował do premiera o pieniądze na ratunek, niemal grożąc, że jej bankructwo obnaży też relacje łączące GetBack ze środowiskiem politycznym Prawa i Sprawiedliwości.

Co zatem spotkało windykatora? Są na to dwie odpowiedzi.

„Zakładałem racjonalność postępowania zarządu, a tej wyraźnie zabrakło” – waży słowa w wywiadzie dla „Forbesa” Sebastian Buczek, prezes funduszu inwestycyjnego Quercus TFI, który zainwestował w obligacje windykatora pieniądze swoich klientów.

Jarosław Dominiak: – Jeśli jesienią ktoś zapewnia, że w trzy kwartały zarobił na czysto 180 mln zł, a pół roku później nie ma na koncie nawet 3 mln, to istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że celowo wprowadzał rynek w błąd.

Brzydkie słowo na G

Bez względu na to, która z hipotez okaże się bliższa prawdy, GetBack jest dziś słowem praktycznie zakazanym w świecie polskich finansów i polityki. W gabinetach szefów funduszy inwestycyjnych trwają gorączkowe narady, jak ukryć obecność akcji i obligacji windykatora w portfelu, bo ujawnienie ich zakupu to niemal pewny spadek kursu giełdowego i odpływ klientów.

Banki, które do ostatniej chwili faszerowały klientów papierami GetBacku, szlifują strategie obronne i szacują, ile może kosztować je oskarżenie o tzw. misseling, czyli sprzedaż produktów finansowych zachwalanych tak, by wyglądały na bezpieczniejsze i atrakcyjniejsze, niż były w rzeczywistości. Te, które pożyczyły pieniądze windykatorowi, zliczają z kolei, ile naprawdę warte są pakiety wierzytelności, którymi firma żyrowała te pożyczki. Politycy od lewa do prawa równie nerwowo sprawdzają, co łączy ich z GetBackiem, i główkują, co można na tej sprawie ugrać. Platforma Obywatelska zdążyła już ochrzcić ją „Amber Gold PiS”. Partia rządząca przekonuje, że na aktualną kadencję parlamentu przypada jedynie schyłek rynkowej potęgi GetBacku.

Nawet do Komisji Nadzoru Finansowego dotarło już, że w sprawie windykatora musi zająć ostrzejsze niż zwykle stanowisko i zapowiada surowe konsekwencje dla winnych zaniedbań, z zakazem działalności w branży finansowej włącznie.

Wszyscy zgadzają się jednak, że dla kontrahentów, akcjonariuszy i obligatariuszy GetBacku przygoda z tą firmą musi zakończyć się stratą. Konta firmy świecą pustkami, a jej wartość księgowa ma wartość ujemną. Nowy zarząd proponuje zamianę zobowiązań spółki na akcje po kilka groszy za sztukę.

Długi są dla ludzi

Jaką więc historię opowiada o dzisiejszej Polsce afera GetBack? Jest to przede wszystkim opowieść o wciąż niespełnionym marzeniu, by żyć „jak na Zachodzie”, głównie w wymiarze konsumpcyjnym, bo infrastrukturalny (już) i polityczny (jeszcze) możemy uznać z grubsza za zrealizowane. Nieco inaczej rzecz ma się z dobrami konsumpcyjnymi. Jeździmy wreszcie takimi samymi samochodami co Zachód, używamy identycznych telefonów i w ubraniach tych samych marek wyprawiamy się po zakupy do centrów handlowych, które w Warszawie wyglądają identycznie jak w Berlinie czy Paryżu.

Wszystko to przychodzi jednak nam, konsumentom, wciąż z zauważalnie większym trudem niż tym na Zachodzie. Ponad 41 godzin, które statystyczny Polak zatrudniony na pełny etat spędza dziś na pracy (dane Eurostatu), dają nam czwarte miejsce w rankingu najbardziej zapracowanych w Europie – za Brytyjczykami, Cypryjczykami i Austriakami. W zestawieniach siły nabywczej lądujemy jednak dopiero na 29. pozycji. Polak (to już wyniki ostatniego badania GfK Purchasing Power Europe 2017) ma do dyspozycji zaledwie 48 proc. średniej siły nabywczej statystycznego Europejczyka, czyli 28 591 zł rocznie.

Wielu polskich konsumentów tę wydłużoną drogę na Zachód próbuje pokonać na skróty, czyli na kredyt. Dane rejestru dłużników BIG InfoMonitor oraz Biura Informacji Kredytowej pokazują, że w I kwartale tego roku suma przeterminowanych zobowiązań finansowych Polaków w porównaniu do grudnia 2017 r. wzrosła o ponad 1,9 proc. – do 65,7 mld zł. Liczba dłużników zwiększyła się w tym czasie o 7 proc., do prawie 2,7 mln.

„Metamorfoza konsumpcji od zła do cnoty jest jednym z najważniejszych, choć najmniej zbadanym spośród fenomenów XX w.” – pisał nie tak dawno amerykański ekonomista Jeremy Rifkin. Bez tej zmiany nie zaistniałby także współczesny rynek windykacyjny, dla którego dłużnicy są takimi samymi klientami jak kierowcy dla firm motoryzacyjnych. W XXI wieku dług przestał być problemem, zakłóceniem płynności obrotu towarowo-pieniężnego. Stał się jeszcze jednym z wielu produktów, co oznacza, że obsługa długu coraz mniej przypomina procedurę prawną, a coraz bardziej zwykły bazar.

GetBack również tutaj był liderem. Firma zasłynęła stworzeniem specjalnego programu lojalnościowego dla dłużników, w którym terminowe spłaty nagradzano punktami do wymiany na rozmaite produkty. Telewizor za spłatę 317 tys. zł. Mikrofalówka za zwrot 65 tys. zł. Był nawet program inspirowany rządowym 500+, w którym GetBack kusił umorzeniem reszty długu klientów, którzy jednorazowo spłacą tyle tysięcy złotych, ile mają dzieci. W zeszłym roku zabawa ta otarła się już o granice śmieszności, kiedy w mediach windykator zaczął nazywać sam siebie... rzecznikiem praw dłużnika.

Wielka korporacja sojusznikiem zjadacza chleba? Nigdy w życiu.

Gdy nadzór śpi

Jest w aferze GetBacku także aspekt, który boleśnie uzmysławia przeciętnemu podatnikowi, że państwo nadal ma dla niego cięższą rękę niż dla dużych korporacji i przestępców w białych kołnierzykach.

Od afery Art B sprzed 27 lat, przez sprawy parabanków Finroyal i Amber Gold, niedawną upadłość SK Banku, aż po aferę GetBack – wszędzie tam państwo wkraczało do akcji po fakcie, w roli śledczego, który zabezpiecza materiał dowodowy, a nie jako bufor zdolny uchronić poszkodowanych przed stratami. W 1991 r., gdy Bagsik i Gąsiorowski rozkręcali oscylator finansowy, można to było jeszcze zrzucać na karb transformacji ustrojowej i przepisów nienadążających za wolnym rynkiem. Dziś KNF wybiera inną linię obrony, przekonując, że nadzór finansowy musi obdarzać uczestników rynku minimum zaufania, jeśli ma być dla nich arbitrem, a nie oprawcą.


Czytaj także: Bazyl Lipszyc: Sprawdź, komu dajesz pieniądze


Sporo w tym racji. W sprawie SK Banku, z którego wyparowało łącznie 2,7 mld zł i depozyty klientów, musiał interweniować Bankowy Fundusz Gwarancyjny (czyli zrzucili się klienci innych banków). A Najwyższa Izba Kontroli zarzuciła KNF interwencję spóźnioną o „co najmniej trzy kwartały”. Regulator był bierny także przy GetBacku. Pod koniec 2017 r., kiedy pierwsze biura maklerskie zaczęły cofać windykatorowi pozytywne rekomendacje, KNF dopinała właśnie na ostatni guzik kampanię ostrzegającą Polaków przed ryzykiem inwestycji w bitcoiny. Również poniewczasie, bo kurs większości kryptowalut miał załamać się dosłownie na dniach. Czego zatem brakuje?

– Moim zdaniem nadzór nad rynkiem kapitałowym w Polsce jest nieźle umocowany prawnie, szwankuje za to wykonanie – ocenia prezes jednego z funduszy inwestycyjnych, prosząc jednak o niepodawanie nazwiska w tekście. – Gdyby ludzie z Komisji więcej czasu spędzali w mieście, bywali na spotkaniach branży, nasłuchiwali, o czym szumi rynek, mogliby też częściej interweniować, zanim mleko się rozleje. Nie robią tego z prostej przyczyny: nikt tego od nich nie oczekuje. Istnieje wręcz obawa, że zwierzchnicy dopatrzą się w tym podejrzanego zbratania z biznesem.

Gdyby urzędnicy KNF wyszli dziś „w miasto”, usłyszeliby między innymi pytania o rzetelność rekomendacji udzielanych GetBackowi przez biura maklerskie i agencje ratingowe oraz o cenę, jaką za te usługi płacił im windykator. Niektórzy – jak Sebastian Buczek, szef funduszu inwestycyjnego Quercus TFI – zwracają też uwagę na niepokojące śrubowanie planów sprzedażowych w bankach, które popycha pracowników do wciskania klientom produktów, na których pracodawca zarobi więcej, a nie tych, które bardziej opłacają się klientowi. A stąd już tylko krok do misselingu.

Przykłady modelowe

Poszkodowanym pozostają oczywiście sądy. Szkopuł w tym, że i tam dysproporcja sił między korporacją uzbrojoną w sztab doradców a klientem bywa zazwyczaj druzgocąca. Blado w tym starciu wypada też sama Temida, która nie płaci rzeczoznawcom tyle, co duży biznes, i w efekcie może liczyć jedynie na wsparcie fachowców drugiego garnituru. Efekty bywają czasem wręcz groteskowe.

Gdy w 2015 r. Roman Karkosik – jeden z najbogatszych Polaków – szykował się do odparcia przed sądem oskarżenia o manipulację popytem na akcje swoich firm, obronę zlecił kancelarii prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego, byłego ministra sprawiedliwości. Kilkaset stron ekspertyzy, która miała być podstawą aktu oskarżenia, przez wiele dni przygotowywał natomiast biegły z listy sądowej. Dostał za to wynagrodzenie o równowartości... godzinowej stawki wziętego prawnika. Ostatecznie sprawa, w której prokuratura żądała dla Karkosika i jego żony 2 mln zł grzywny oraz roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata, zakończyła się nakazem zapłaty 120 tys. zł na cele społeczne.

– W światku graczy giełdowych od dawna panuje nieformalna zgoda na to, że tym z dużymi portfelami wolno na giełdzie więcej – mówi Jarosław Dominiak.

Tak długo, jak ich wybryki pozwalają zarobić także mniejszym, np. windując kurs akcji. Problem w tym, że rozzuchwalone rekiny giełdowe czasem decydują się zagrać przeciwko reszcie. Przykład modelowy to tzw. wezwania na akcje. Gdy jakiś inwestor przejmuje kontrolę nad spółką giełdową, zgodnie z prawem musi ogłosić wezwanie na jej akcje po cenie nie mniejszej od tej, jaką płaci za pakiet kontrolny. Kupujący często dogadują się jednak ze sprzedającymi i w rezultacie pakiet będący przedmiotem transakcji ląduje w firmie-wydmuszce, założonej tylko w tym celu. Następnie inwestor kupuje już nie akcje, lecz firmę, a na giełdę wysyła się komunikat, że nie da się wyliczyć, po ile należałoby ogłosić wezwanie, bo kupiona spółka ma też inny majątek.

– Wezwanie idzie wtedy po średniej cenie z ostatnich kilku miesięcy, zwykle znacznie niższej od ceny tych samych papierów w pakiecie kontrolnym – wyjaśnia Dominiak. – Nawet jeśli sprawa trafi do sądu, będzie się ciągnąć latami. A jeśli zapadnie wyrok skazujący, to z karą śmiesznie niską w stosunku do zysku z całej manipulacji.

Przykłady z przeszłości można mnożyć, ale lepiej sięgnąć po aktualną prasę.

W chwili, kiedy piszę te słowa, branżowe serwisy podają, że firma transportowa Hussar Gruppa nie wypłaci obiecanych odsetek od sprzedanych obligacji, a być może to dopiero początek większych kłopotów, które mogą sprawić, że spółka w przyszłości również nie wykupi obligacji od obligatariuszy. Firma jest własnością aresztowanego niedawno prezesa GetBacku i jego rodziny. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2018