Duma i wyprzedzenie

Susan Sontag należała do ostatniego pokolenia, które szukało w kulturze absolutu, wierzyło w skuteczność myślenia i dążyło do wyzwolenia na drodze intelektu.

26.02.2018

Czyta się kilka minut

Susan Sontag, 1979 r. / AKG/ EAST NEWS
Susan Sontag, 1979 r. / AKG/ EAST NEWS

Gdy miałam pięć lat, oznajmiłam (...), że zdobędę Nagrodę Nobla”. Nie było to marzenie typowe dla dziewczynek w roku 1938. Jednak w 1966 r. – „w życia wędrówce, na połowie czasu” – 33-letnia Susan Sontag z właściwą sobie rzetelną oschłością oceniła w dzienniku: „Wiem, że miałam – że mam – dobry umysł, może nawet potężny. Nie jestem jednak genialna. Zawsze o tym wiedziałam”.

Wydała już wtedy, prócz powieści, znakomity tom esejów „Style radykalnej woli” (1966), który ukazał się właśnie w polskim przekładzie Dariusza Żukowskiego. Opublikowała także sensacyjnie przyjęte studium „Notatki o kampie” (1964). Jeśli przyjąć, że nie ma większej chwały dla intelektualisty, niż uchwycić nienazwany, lecz wszechobecny fenomen kultury i bezbłędnie go zdefiniować, takiej chwały Sontag niewątpliwie dostąpiła. To więcej niż zadekretowanie tej czy owej mody. Sontag wyabstrahowała zjawisko „kampu”, od stulecia już wówczas obecne w kulturze zachodniej, wciąż jednak pozbawione nazwy: podskórny prąd twórczości, kształt wrażliwości, projekt estetyczny o wielkiej sile wpływu. Lecz i tego było jej mało. Rola krytyka kultury nie zadowalała jej, marzyła się jej rola prawodawczyni zbiorowej wyobraźni.

I miała na to zadatki, umiała bowiem nie tylko myśleć, lecz i widzieć. Właśnie kamp trzeba było zobaczyć: w zawijasach rokoka, horror vacui prerafaelitów, meandrach secesji, szparagowatych damach z lat 20. ubiegłego wieku. Jej spojrzenie umiało spleść w jedno nienaturalność, pretensjonalność, kicz (tego pojęcia nie używała), bombastyczność, perwersję – chudego Edgara Allana Poego z tłustym Oscarem Wilde’em.


Czytaj także: Irena Grudzińska-Gross po śmierci Susan Sontag


Z uwagi na gust tego drugiego pojęcie kampu zawłaszczyli dziś sobie przedstawiciele męskiej mniejszości seksualnej, lecz Sontag pojmowała je inaczej. Nie przypadkiem za jednego z wynalazców kampu uznała jednak Poego. Kampowi są miniaturowy kabotyn Wagner i mięsisty Marlon Brando. Są i kampowe kraje, na przykład Polska, będąca, jak wiadomo, krzyżówką pawia i papugi, o czym naście lat temu (nie wiem, czy i teraz) nawet uczono w szkołach.

Ślepa plamka

To zresztą ciekawy przypadek: odkrywczyni kampu była wręcz antykampowa. Pamiętamy, jak pozowała do fotografii: w dżinsach i sweterkach, jak prawdziwa american girl. Ale i w takim wizerunku nie mogła za bardzo się ustalić, uczynić go zbyt łatwą i oswojoną legitymacją – jako adeptka radykalizmu. Jeśli się zastanowić, co znaczyła dla niej postawa radykalna – ta z tytułu tomu esejów – trzeba mieć w pamięci pewien właściwy dla Sontag zakład. Być genialną lub nikim – tak można go streścić. Była dumna i chciała wyprzedzać innych. Kto szuka osi, wokół której obraca się świat dziennika zmarłej w 2004 r. pisarki, tu ją znajdzie.

Osobiste zapiski, wydane decyzją syna, dają nam wgląd w jej życie duchowe, a zarazem komentarz do tekstów eseistycznych. Sontag analizuje, ocenia i denuncjuje w nich siebie z bezwzględną szczerością. Ze świadomością, o co idzie gra. W gruncie rzeczy to postawa religijna. Sontag, już jako przedstawicielka mniejszości, należy do ostatniego pokolenia, które szukało w kulturze absolutu, wierzyło w skuteczność myślenia, dążyło do wyzwolenia na drodze intelektu. Nic w niej nie ma z rozmemłania hipisów, nic z tumiwisizmu czy antyintelektualizmu, na które uskarżała się w rozmowach z Jonathanem Cottem („W latach sześćdziesiątych przerażał mnie antyintelektualizm ruchu, hipisów i bystrych ludzi, z którymi w różnych politycznych sytuacjach stałam ramię w ramię”). Bliżej jej do Simone Weil niż do Williama Burroughsa, do Edyty Stein niż do Richarda Rorty’ego. Może stąd łaska humoru nie była jej dana.

Powaga Sontag czyniła jej świat zarazem głębokim i płaskim: wnikliwość sąsiaduje u niej bowiem z brakiem lekkości i autoironii. Świat widziany przez pryzmat jej tekstów okazuje się wyzbyty tajemnic, zagadek i podszewek, złożony jest z zadań do wypełnienia. Zostaje jeden tryb gry w istnienie: serio.

Czytając niedawno Jerzego Stempowskiego, zauważyłam, że w esejach i listach, gdzie sprawy szwajcarskie wciąż cisną mu się pod pióro, brak konsekwentnie dwóch pisarskich nazwisk: Maksa Frischa i Friedricha Dürrenmatta. Zdołał nie dostrzec dwóch największych pisarzy szwajcarskich jego czasów. Widać każdy ma w oczach taką ślepą plamkę. I właśnie to, czego się nie widzi, daje poznać formację umysłową. Także u Sontag, latami obcującej z dziedzictwem światowej awangardy literackiej, filmowej, fotograficznej i wszelkiej innej, warto doszukać się ślepej plamki. Jest nią wykluczony z obszaru jej wrażliwości surrealizm. Dlaczego? Przypuszczam, że odpowiedź dał mimochodem w jednym z esejów Kot Jeleński: „Nadrealizm jest jedynym ruchem intelektualnym, który wziął rewolucję na serio, nie mając przy tym złudzeń co do ludzkiej natury”. Susan Sontag zaś była po stronie utopii, a bez złudzeń co do ludzkiej natury utopie są niemożliwe.

Skandalistka bezpośredniości

Sontag dysponowała rzadkim darem: cokolwiek powiedziała, było społecznie słyszalne. A nie brakło okazji do zabrania głosu. Jej biografia była przecież rozpięta między prześladowaniem „lewaków” przez senatora McCarthy’ego (Susan miała wtedy lat 20) a zamachami z 11 września (miała lat 67). Po drodze były zaś rewolucja kubańska, zabójstwo prezydenta Kennedy’ego, Czarne Pantery, pastor Martin Luther King, wojna w Wietnamie, afera Watergate i upadek sowieckiego komunizmu. Była słyszalna, bo jako publicystka i zaangażowana myślicielka posiadała instynkt prawdy, którego nie dawało się zlekceważyć. Wielu rzeczy, jakie planowała, nie udało się jej dokonać (nie napisała na przykład żadnej wybitnej powieści), ale temu instynktowi nie sprzeniewierzyła się nigdy. Ten właśnie instynkt nieomylnie odnajdywała w ludziach sobie pokrewnych, takich jak Simone Weil.


Czytaj także: Irena Grudzińska-Gross o "Dziennikach" Susan Sontag


Szło jej zatem nie o poglądy (tych nie mogłyby uwspólnić), lecz o świadectwo bezkompromisowości myślenia i namiętności prawdy, wspólnych świętym i bohaterom. A także o to, że można być bohaterem bez cienia świętości, radykałem bez piętna fanatyzmu. Gdy jednak po 1968 r. załamała się wiara Sontag w utopię, groziło, że w jej życiu nastanie pustka. Wypełniła ją choroba. Jako metafora losu.

Styl radykalny, właściwy autorce „Notatek o kampie”, prezentuje godna wspomnienia historia znana z dwóch źródeł: jej dziennika „Jak świadomość związana jest z ciałem” i zbioru rozmów Sołomona Wołkowa z Josifem Brodskim „Świat poety”. Mianowicie w roku 1977 Sontag z Brodskim odwiedzili w Wenecji Olgę Rudge, towarzyszkę życia Ezry Pounda. Sontag odnotowuje „wielkie popiersie ­Pounda” na podłodze i – z ciężkim jak ono samo niesmakiem – odprawiany wobec gości rytuał zdejmowania z Pounda zarzutu kolaboracji. Co się tam stało naprawdę, opowiada Brodski, którego ta wizyta przyprawiała o depresję, paraliżując wolę sprzeciwu. Ale do czasu.

Gdyż wtem do akcji wkroczyła Sontag. „Aż tu nagle Susan mówi... A rzec trzeba, że Susan ma pewien piorunujący dar – gdy dyskusja wygasa i szybko się uspokaja, każdy wrócił do równowagi – łups! Jak u Dostojewskiego... A więc Susan rżnie nagle wprost w oczy Oldze taki tekst: »Chyba nie myślisz, Olga, że Amerykanie byli tak wściekli na Pounda za te radiowe pogadanki. Gdyby rzecz szła o same audycje, nie znaczyłby nic więcej, niż jeszcze jedna ‘Tokijska Róża’«. (...) »Cóż więc tak obrzydziło Amerykanom Ezrę?« A Susan, krótko: »No, to proste – antysemityzm Ezry«”. I tak rozpoczętą szarżę opisuje Brodski z zachwytem, jaki zwykł towarzyszyć ruszającej na odsiecz kawalerii Stanów Zjednoczonych w westernach. Cała scena wzbogaca portret Sontag o dwa wyraziste rysy, które zwykle chodzą w parze, o ile nie są wprost tym samym: bezkompromisowości i donkiszoterii. Otóż to: była skandalistką bezpośredniości.

Albowiem nie zamierzała budzić swojej generacji grzecznie. Do tego stopnia, że okazała się modelową tępicielką wampirów w komiksie Julia Cortàzara („Fantomas przeciw międzynarodowym wampirom”, przeł. Zofia Chądzyńska). Na kogo zresztą wyrosnąć mogła szesnastolatka, która w 1949 r. zapisała w zeszycie notatek z wywiadu: „Komentarze autora swoją banalnością zdradzają jego książkę”? A odpytywanym był nie kto inny jak Tomasz Mann! Ta dziewczyna nie znała strachu, ale tego typu odwagi nie da się oddzielić od naiwności.

Wewnętrzna uczciwość jest tu namiętnie łączona z intelektualną ostrością widzenia. „W co bardziej podniosłych momentach myślę, że zajmuję się ścinaniem głów tak jak Herkules, który ścinał głowy Hydrze, wiedząc przecież doskonale, że dokładnie takie same fałszywe, demagogiczne przekonania odrodzą się gdzieś indziej” – zdradziła Cottowi. Toczyła boje z demagogiami całego świata. A o to, że Hydrze odrastają głowy, obwiniała siebie. Syn, David Rieff, pisał, że z dzienników wyłania się „surowy i nieupiększony obraz Susan Sontag jako młodej kobiety, która z pełną świadomością i determinacją tworzy osobę, jaką pragnie zostać”. Należała do ludzi, których świat wewnętrzny nigdy nie jest gotowy.

Między Logosem a Erosem

Jej lekturom towarzyszą: „ekstaza intelektualna”, „pożądliwość intelektu” i inne podobne konstrukcje. Zamieszkiwanie w świecie książki wiąże się dla niej z nieznaną większości śmiertelników skalą podniet: drażnieniem, kołysaniem, uwodzeniem sprzecznością.

W czytaniu – i nie tylko w nim – chce godzić ekstrema wizji i obróbki analitycznej. Biegun miłosny i chłodnego dystansu. Antynomię kontroli i utraty panowania. Rzec można, prawdziwa „neurotyczna osobowość naszych czasów”. Zdolna do brawury, a jednocześnie przeglądająca się w setkach takich wpisów: „Czy nie umiałam sobie wyobrazić, że ktoś już mnie wcześniej dostrzegł? (...) Umiejętne pomniejszanie się, przycinanie było tylko kwestią sprytu i zdolności obserwacji”. Spostrzeżenia na temat relacji z matką, wojen małżeńskich, które „są zupełnym przeciwieństwem, antytezą ostrych, bolesnych starć kochanków”, wreszcie związków z partnerkami spisywała raz jak kobieta znająca życie, to znów jak seminarzystka robiąca skrzętne notatki.

W osobowości Sontag było bowiem coś pensjonarskiego: seminarium jako metafora życia... Sążniste, spisywane w zeszytach listy lektur są ilustracją niegasnącej chłonności. Dość przejrzeć te maniackie listy książek i filmów niepoznanych oraz już zaliczonych.


Czytaj także: Jerzy Franczak o "Pod znakiem Saturna" Susan Sontag


Jej dzienniki to wyciąg z procesów samokształcenia i z wiwisekcji. Z tego, co dać jej mogą na przemian Logos i Eros. Gdyż taka rozpiętość ma swoją cenę. By tak przeżywać świat, trzeba się do niego odwrócić swoją miękką stroną. Tak odczytuję program zawarty w przedostatnim zdaniu eseju „Przeciw interpretacji”: „Bardziej bezpośrednio doświadczać tego, co jest”. Trzeba zaryzykować cierpienie. I nie tylko. Także błędy.

Każda generacja sama tworzy supeł, nad którym potem siedzi. Zasupłanie Sontag tkwi w tym, że była jeszcze z kultury pisma i już z kultury audiowizualnej. Książki są dla niej równie ważne jak filmy, a filmy jak fotografia. A wraz z tą ostatnią – zamieć obrazów kultury masowej, kolejne wyzwanie dla dyżurnej intelektualistki. Wyposzczona, zarazem cierpi od nadmiaru bodźców, który zdaje się przekraczać pojemność jednej biografii. A jednak doskonale wie, że gdyby wybrała, przestałaby być sobą.

Zaangażowanie

Sontag rzucała się łapczywie na wszystko, co nie znaczy, że o wszystkim miała wyrobiony sąd. Miała jednakże pogląd na literaturę jako zjawisko społeczne. Interesowała ją tylko sztuka będąca tekstem – należała bowiem do Ludu Księgi. Jak jednak ktoś taki wystąpić mógł przeciw procederowi interpretacji? Wszak myśl rozmnaża się przez interpretacje! A właśnie ten dogmat humanistyki podważa wspomniany jeden z jej najważniejszych esejów. Słowem, pod koniec pierwszej połowy lat 60. Sontag powtarza swój niedawny chwyt z eseju o kampie: tam atakowała megalomanię sztuki wysokiej, tu – uroszczenia intelektualizmu, który chce w gruncie rzeczy upokorzyć twórczość. Dobrze się wczuła w resentymenty ówczesnych nowojorskich highbrow i „mandarynów” paryskich.

Chodzi więc o obronę sztuki, literackiej i wszelkiej (poza może muzyką), przed trybunałem intelektu, który wmawia odbiorcy, że bez jego pomocy nie zdoła on nic pojąć, mało tego – że wszelkie spontaniczne reakcje są nieważne albo wprost reakcyjne. Gdyż bez aktualizującego komentarza rozumienie dzieła sztuki jest nieaktualne, czyli niepostępowe, czytaj: – reakcyjne. Polscy nieczytelnicy Sontag z roku 1964 ten kurs zaliczyli dekadę wcześniej – za socrealizmu.

W oczach Sontag jest to jeden wielki kant. Najpierw bowiem te lub owe gremia uznają, że istnieje jakiś kanon, który dla wyższych celów trzeba, począwszy od szkoły, konsumentom dzieł sztuki narzucać. Potem przyjmuje się z cicha, że konsumenta, zazwyczaj z różnych względów przymusowego, ów kanon śmiertelnie nudzi. Toteż w tym punkcie do dzieła przystępuje interpretator, który nie ma innego wyjścia, jak wyjaśnić, że prawdziwy sens jest skryty pod zniechęcającą formą. Jest prawdziwy dlatego, że ukryty, i jest ukryty dlatego, że prawdziwy. „Współcześnie interpretacja jest jak niszczące wykopaliska. Drąży »pod« tekstem, by odnaleźć prawdziwy pod-tekst. (...) Wszystkie obserwowalne zjawiska ujmuje się w nawias jako, by przywołać słowa Freuda, treść jawną. Sonduje się ją i odsuwa na bok, by odnaleźć pod spodem prawdziwe znaczenie – treść utajoną. Impuls do rozpoczęcia interpretacji stanowią dla Marksa wydarzenia społeczne, takie jak rewolucje i wojny, a dla Freuda – zdarzenia z życia jednostki”. Krótko mówiąc, drodzy czytelnicy bądź widzowie, to, co rozumiecie, tylko łudzi was zrozumiałością. Żeby faktycznie zrozumieć, trzeba mieć technikę wnioskowania, czyli tak zwaną teorię. A kto ma monopol na teorie? My, intelektualiści. Tym sposobem wiedza uzurpuje sobie władzę. Władzę, której skądinąd odmawiają jej politycy jako z reguły zakompleksione gbury, uwzględniające jedynie motywacje prostackie.

Tak mniej więcej daje się odtworzyć myśl w pojęciu Sontag radykalna. Lecz, ma się rozumieć, za bardzo sama była intelektualistką, by przestać interpretować. Przeciwnie, interpretowała jak szalona wszystko, czego mogła dosięgnąć. To nie jedyna sprzeczność, która nadaje wyrazistość jej życiu. Miała ambicję wymykać się modom intelektualnym, lecz łapczywie śledziła aktualność. Żyła jak rasowa feministka, a upierała się zachowawczo przy nadpłciowości literatury. Specjalistka od kontrowersji, poświęcała się konwersji spraw niejasnych na common sense. Wyznawczyni dobroczynnej magii lektury, potrafiła ją zwrócić przeciw irracjonalnej logice systemów totalitarnych. Ciało zdradzała z duchem, ducha – z ciałem. Spontaniczność ze spekulowaniem. Kontemplację z sylogizmem. Jej biografia dowodzi, że wiedza nie daje szczęścia, ale też szczęście bynajmniej nie pogłębia wiedzy. I jak to jest, kiedy pragnie się obu? Trzeba żyć w szczelinie między nimi i obwarować się w niej autonomią. Wypracowała sobie technikę myśli zdolną do wyostrzania sprzeczności, mając za tajny ideał życie sprzeczności godzące. To bardzo absorbująca kontrowersja, można zapełnić nią całą biografię. A tymczasem coś, do czego było się może powołanym, z wolna się wymyka.

Eskimosi, jak wiadomo, są ludem najlepiej przystosowanym do życia w warunkach polarnych. Ale nie oni odkryli biegun. „Społeczeństwo spektaklu” też napisał kto inny.©

Susan Sontag, STYLE RADYKALNEJ WOLI, przeł. Dariusz Żukowski, Karakter 2017

SUSAN SONTAG: „JESTEM PISARKĄ ADWERSARZEM, AUTORKĄ POLEMICZNĄ”

Była jedną z najwybitniejszych i najbardziej wpływowych intelektualistek amerykańskich ostatnich dekad XX w. Jej teksty, takie jak „Notatki o kampie”, „Przeciw interpretacji”, „O fotografii”, „Choroba jako metafora”, „AIDS i jego metafory”, „Widok cudzego cierpienia”, należą do klasyki współczesnej humanistyki i krytyki kultury.

Łączyła przenikliwość i oryginalność analiz z zaangażowaniem w życie publiczne i obronę praw człowieka: w latach 80. wspierała ruch Solidarności, podczas wojny w byłej Jugosławii pojechała do oblężonego Sarajewa, by w tamtejszym teatrze wyreżyserować „Czekając na Godota” Samuela Becketta, krytykowała reakcję władz amerykańskich na zamach 11 września. Powiedziała kiedyś o sobie: „Jestem pisarką adwersarzem, autorką polemiczną. Piszę, by opowiedzieć się za tym, co jest atakowane, i by atakować to, co budzi aprobatę”.

W Polsce ukazały się trzy jej powieści („Zestaw do śmierci”, „Miłośnik wulkanów”, „W Ameryce” – pierwowzorem bohaterki tej ostatniej jest Helena Modrzejewska). Od kilku lat wydawnictwo Karakter udostępnia sukcesywnie eseistykę Sontag i jej dzienniki (tom 1 – „Odrodzona. 1947–1963”, tom 2 – „Jak świadomość związana jest z ciałem. 1964–1980”), opublikowało też tom jej rozmów z Jonathanem Cottem „Myśl to forma odczuwania”. ©(P) TF

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2018