Jednoosobowa instytucja o nazwie Susan Sontag

Istnieją ustalone sposoby żegnania się z umarłymi. Spoglądamy na ich życie jak na zamkniętą całość, śledzimy jego logikę, podkreślamy wzloty, retuszujemy upadki. Do ust automatycznie cisną się słowa o zasługach i nieodżałowanej stracie, a w ich rytm odstawiamy drogiego zmarłego na zakurzoną półkę.

16.01.2005

Czyta się kilka minut

Zmarła dwa tygodnie temu Susan Sontag nie doczekała się wielu rytualnych ocen, bo półka, na którą się ją odstawia, nie jest zakurzona. Ciągle unosi się nad nią zgiełk debat i kłótni. Była osobą, z którą trudno było żyć i nie tak łatwo przyjdzie ją pochować. Jej główną cechą było połączenie odwagi z piekielną inteligencją, a jej żywiołem kontrowersja. Nagrodom, które ciągle dostawała, towarzyszyły ataki i nagonki. “Zdaje mi się, że mam talent do rozwścieczania" - powiedziała podczas wywiadu, który z nią przeprowadziłam w rocznicę zamachu na World Trade Center. Był to tylko jeden z jej talentów.

Urodziła się jako Susan Rosenblatt w roku 1933 w Nowym Jorku. Twierdziła, że była czwartym już amerykańskim pokoleniem żydowskiej rodziny pochodzącej z terenów dawnej Polski. Ogromnie zdolna, ukończyła najlepsze uniwersytety, wcześnie wyszła za mąż, miała syna, wcześnie też się rozwiodła. Wiele lat spędziła w związku ze znaną fotografką Annie Leibovitz.

Szybko porzuciła karierę uniwersytecką, by zająć się pisaniem. Jej pierwszy znany esej “Notatki o kampie" (1964) ukazał się w “Partisan Review" tylko dlatego, że redaktor tego pisma, jak sam przyznał, nie zrozumiał go do końca. Była eseistką, powieściopisarką, autorką scenariuszy filmowych, sztuk teatralnych. Reżyserowała filmy i sztuki, podpisywała i organizowała apele, akcje polityczne, wydarzenia kulturalne. Interesowało ją wszystko: poezja i kino, polityka, fotografia, kobiety i mężczyźni.

Była jedną z tych rzadkich dynamicznych osobowości, które są stale otwarte na zmiany, ciągle sięgają po nowe formy życia i twórczości. Otwartość to, jak sama powiedziała w cytowanym już wywiadzie, cecha bardziej kobieca niż męska, bo kobiety “są tak zaprogramowane, genetycznie lub kulturowo, że lepiej zauważają możliwość innego punktu widzenia". Była dumna ze swojego syna, komentatora politycznego, z którego poglądami nie zawsze się zgadzała. Zdeklarowana feministka, w życiu publicznym zawsze podkreślała fakt bycia kobietą. Wzbudzało to wielką agresję, chyba dlatego, że wkraczała na tereny zarezerwowane zazwyczaj dla mężczyzn. Nie było zresztą nikogo do niej podobnego - ani wśród mężczyzn, ani wśród kobiet. To właśnie kobiecością, tą umiejętnością spojrzenia z innego punktu widzenia wyjaśniała swój nieustający sprzeciw wobec tego, co uważała za imperialną politykę Stanów Zjednoczonych, wyrażającą się między innymi wojnami w Wietnamie i w Iraku. Jak widać z pośmiertnych ocen, jej wizyta w roku 1968 w stolicy Wietnamu Północnego nie została jej nigdy zapomniana.

Umiejętność widzenia świata z różnych punktów widzenia była jej wielką siłą, ale mylą się ci, którzy przyjmują bezkrytycznie jej prezentowanie samej siebie jako Europejki, na dodatek uzależnionej od kultury francuskiej. Jakże amerykańska była jej europejskość! Brała pełnymi garściami to, co mogło się jej przydać, ale nie czuła tu żadnych zobowiązań. Nie cofała się przed zakazami i tabu, nie mieściła w żadnej doktrynie, w żadnym zakodowanym sposobie bycia. Interesował ją postmodernizm, używała go do diagnozowania współczesności, ale pisała klasyczne powieści; była fanatykiem kina, ale otaczała się sztuką, zatapiała w poezji. Była zawsze orędowniczką nowego: do centrum intelektualnego życia amerykańskiego wprowadziła kiedyś - między innymi - postmodernizm francuski, kulturę gejowską, film irański. Swoją własną chorobę - walczyła najpierw z rakiem piersi, a potem z białaczką - przekształciła w wysiłek demitologizacji cierpienia. Pierwsza napisała opowiadanie o AIDS, przełamując milczenie wobec tej choroby. Nie widać już jej prekursorstwa, bo na szlakach przez nią przetartych depczą dziś tłumy.

Jej miastem był Nowy Jork, który kochała jako przestrzeń ponadnarodową i ponadetniczną. Pięknie mieszkała, zajmując ostatnie piętro wysokiego budynku przy 10. Alei: z tarasów rozciągał się widok na wszystkie strony świata. W mieszkaniu tym nie czuło się ciśnienia miasta - było to skrzyżowanie przestronnego domu z biblioteką, odpowiednie dla takiego jak ona mola książkowego.

Literatura polska zajmowała w tej bibliotece całkiem pokaźne miejsce. Pasjonowała się Gombrowiczem i Schulzem, łączyła ją serdeczna przyjaźń z Miłoszem i Zagajewskim. Polska kultura, a przede wszystkim poezja, odegrały ważną rolę w jej życiu i twórczości. Ale Helena Modrzejewska, bohaterka jej ostatniej powieści, była dla niej przykładem artystki i emigrantki raczej niż Polki: chodziło w tej powieści o rozwój osobowości, a nie solidarności narodowej.

Bardzo wcześnie związała się z wschodnioeuropejskim ruchem dysydenckim, była też jednym z nielicznych amerykańskich intelektualistów, którzy publicznie żałowali swej wcześniejszej lewicowej ślepoty. Ważnym przeżyciem była dla niej “Solidarność", modyfikując nieco jej ówczesny sekularyzm. Ale do końca pozostała orędowniczką świeckości życia publicznego, na przekór naporowi religijności, która przetapia teraz amerykańską politykę i obyczaje.

W kontaktach osobistych często urocza i uwodzicielska, na arenie publicznej zachowywała się jak bokser, którego ulubioną metodą był nokaut. Jej ciosy często były celne, częściej jednak zbierała wielkie cięgi. Nie ominęły jej one także w artykułach pośmiertnych i nieprędko opadną wzbudzane przez nią emocje. Bo był w niej niepokój, niepogodzenie, niepokorność. Bo była całkiem inna, osobna, zmienna. I byłaby chyba zadowolona z takich trybutów jak moje, bo za życia nasłuchała się zbyt wielu obelg. A najbardziej ucieszyłoby ją podjęcie choć części kontrowersji dotychczas przez nią rozbudzanych. Przez niepowtarzalną, jednoosobową instytucję o nazwie Susan Sontag.

Irena GruDzińska-Gross jest historykiem idei, profesorem literatury porównawczej w Boston University. Przygotowuje książkę o Brodskim i Miłoszu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2005