DRUGI DZIENNIK PILCHA albo autobiografia w sensie ścisłym

Emil był egzekutorem totalnym. Mógł lać dechą, mógł pasem, mógł szlauchem. Popędliwy z natury, łatwo wpadał w szał. Swój czy cudzy – tłukł niemiłosiernie. Dla swoich urządzał wręcz niespieszne i metodyczne egzekucje.

08.10.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU...
Przypominamy sobie nazwy popularnych wiślańskich klanów – pojawiają się m.in. Pilchy, Cieślary, Czyże „i inni tutejsi Buendiowie” – to one, pisze autor, czynią w tych stronach onomastyczną malignę. Poznajemy krótką historię Chmielów, a wzmianka o Wisełkach (pierwszym klanie) przenosi nas do opowieści o jego legendarnym założycielu Imku Wisełce, później zaś do historii o jednym z jego współczesnych potomków – weteranie spod Monte Cassino, też Imku Wisełce.
Ten już w PRL-u chce pociągiem towarowym przedostać się na Zachód. „Gdy wybiła godzina, on i jeszcze dwóch złaknionych wolności (...) wiślan wskoczyło do środka, pomocnicy z zewnątrz nasunęli na kryjówkę potężny pień, spod którego desperaci o własnych siłach nie wylezą – nie ma obaw, za kilkanaście godzin uwolnią ich bracia Austriacy”. Zamiast w Austrii towarzysze – wpierw wzmocnieni, później osłabli pod działaniem tego, „co zabrali celem wzmocnienia” – budzą się na bocznicy w... Zebrzydowicach.
REDAKCJA

Perwersja pastoralna
Chmiele byli ewangeliki, ale z przechyłem baptystycznym. Chylili się ku baptyzmowi, chylili; niczym stare drzewo w bok rośli, środek ciężkości (sedno wiary?) poza obręb podstawy wyprowadzali, aż w sekciarską1 czeluść runęli.
Przyjaźniłem się z Piotrusiem Chmielem, lubiłem jego siostry, najbardziej o dwa lata starszą, kompletnie nieprzewidywalną (niekiedy grała z nami w piłkę) Elzę. Przy całej swojej widocznej od najwcześniejszych lat atrakcyjności, była całkowicie pozbawiona kokieterii, o jakimś magnetyzmie nie wspominając nawet. Niezwykle pobożny elektryk-despota z wyraźnym rysem sadystycznym zrobił swoje. Elza w obecności ojca wolała nie mieć żadnych babskich cech, a już zalotności – dajmy pokój. W ogóle nie mieć płci. Przeklinać, oszpecać i zasłaniać własne ciało. Gdyby nie to ciało – nic by się nie działo. Ucieczka w duchowość, ergo wybór studiów teologicznych równie oczywisty, co spóźniony. A też, jak wszystko, jak wszystko fatalny. Wysoki, przeraźliwie chudy z karykaturalnie niesymetryczną twarzą kolega z roku zaleca się do niej z całą nieporadną nadmiernością (nadmierną nieporadnością) przyszłego pastora. Elza od pierwszego wejrzenia wie, że chłopak ma identyczne jak ojciec usposobienie. Wyjdzie za niego za mąż. Wyjadą do Niemiec, zamarznie jej serce.
Młodsza Krysia miała zeza i nosiła okulary. Samo to wykluczało jakąkolwiek erotykę. Zezowaty okularnik z zezowatą okularnicą z sąsiedztwa? Dziś jak najbardziej. Wtedy perwersja (nawet jak w tym wypadku: pastoralna perwersja) nie występowała ani w świecie, ani w słowniku. Krysia na dodatek, w przeciwieństwie do starszej siostry, która czasem przerażała w sensie ścisłym, była grubawą, pełną radości życia poczciwotą. W każdym razie mieszkających w niej demonów nie było widać – przynajmniej do czasu, aż poślubiła pewnego niepewnego, niezarejestrowanego, bo etatowego. A i wtedy bardziej ludzkie gadanie niż byt infernalny.
Najmłodsza Renata była za naszych czasów oseskiem – jak dorosła, też się wydała za pastora, tyle że ciemnoskórego. W tamtych czasach była to sensacja szczerozłota – czy wszystkich moich współbraci łączyła z egzotycznym pasterzem więź, jaka wytwarza się pomiędzy prześladowanymi mniejszościami – nie jestem pewien. W każdym razie rychły rozwód nie przysporzył Renacie chwały, wesele – sensacja wieloodcieniowa, ale rozwód nich gut. Nie ma takiego rozwodu, który byłby gut.
Metafizyka rzyci w ogniu
„Peter! Peter!” Stara Chmielka – pokryta zmarszczkami tak głębokimi, że chyba przeszywały jej czaszkę na wylot – wołała z mistrzowską, czysto germańską artykulacją: „Peter! Peter!”. Jej syn (ojciec trzech sióstr i Petera), niezwykle pobożny Emil, w sinym obłoku furii wypadał na podwórze i gorączkowo się rozglądał, komu i czym przylać. Żaden kłopot. Jak powiada wersja apokryficzna: w domu elektryka odpowiedni kabel sam wpada w ręce, stosowne do chłosty dziecko też zawsze kręciło się w pobliżu.
„Peter! Peter! Stehe! Peter! Zurück! Zurück, komm nach Hause! Peter!”. Udawaliśmy, że nie słyszymy, a słyszeliśmy nie tylko perfekcyjnie akcentowaną niemczyznę Chmielki, słyszeliśmy też, jak wiadomo kto półgłosem zapowiada: „Po powrocie rzyć w ogniu’’. Nie były to gwarowe popisy, nie były to czcze pogróżki, jedynym ratunkiem była ucieczka, nie zwyczajna niedaleka ucieczka, ale drastyczna ucieczka bez powrotu, klasyczna ucieczka w świat szeroki. Byliśmy absolutnie pewni, że już nigdy w życiu nie zobaczymy Wisły, biegiem wspinaliśmy się na nasyp kolejowy, na razie szło o to, by zaszyć się w pierwszym bunkrze. Pod i nad nasypem mieliśmy całą sieć wilczych szańców, wszystkie z godziwu godnym zapasem papierosów.
Nie było wyjścia, było wiadomo, że nas dopadnie. Emil był egzekutorem totalnym, mógł dechą, mógł pasem, mógł szlauchem. Popędliwy z natury i wyrachowany z upodobania, równie łatwo wpadał w szał (i wszystko jedno, swój czy cudzy, tłukł niemiłosiernie), co urządzał niespieszne i metodyczne egzekucje, te ostatnie tylko dla swoich. Chłopcy od Oglądacza uwielbiali go prowokować i o ile w szalonych pogoniach udawało mu się czasem któregoś zdzielić, o tyle ofiary, prawdziwe ofiary, te, które miały prawo wyboru narzędzia, rodzaju chłosty, przyniesienia bicza bożego i wręczenia go bogu – ojcu, te ofiary, które miały prawo obnażenia się i zaproponowania liczby razów – od dawna były sterroryzowane, ubezwłasnowolnione, pod wspólnym dachem uwięzione.
Z każdym papierosem było widniej, że tym razem wiele nie zwojujemy. (Dopiero wiele lat później, raz jedyny, ale przeraźliwie realny, byłem gotów do ucieczki z domu. Boże mój, byłem już w trakcie tej ucieczki, już z Pawłem Koromblem siedzieliśmy w pociągu, z którego okien nazajutrz mieliśmy ujrzeć morze – w ostatniej chwili rejterada. Wielka szkoda, ojca taka akcja złamałaby definitywnie, moje życie biegłoby zwycięsko.)
Posiedzieliśmy i trudno: nach Hause, na pewną zgubę. Ale tym razem się udało. Z daleka było widać, że z egzekucji nici. Emil najwyraźniej miał jedną ze swych słynnych zapaści poznawczych. Gapił się na nas intensywnie, ale daremnie – za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, za co mianowicie miał nam zrobić lanie, z jakiego powodu, wiadomo, co miało być w ogniu. A jak nie wiadomo, za co, to nie ma rady – akcja wstrzymana. Emil był nie tylko pobożnym mężem, był też mężem sprawiedliwym.
Piotruś długo pracował z ojcem, miał kwalifikacje – przy krwawych łaźniach nigdy łzy nie uronił – Emil musiał go szanować. Potem był wiślańskim taksówkarzem, potem wyjechał do Niemiec, potem do Nowego Jorku – nie wiem, czy żyje.
Brawurowo i zarazem epifanicznie do historii Wisły, a już na pewno do historii naszych sąsiedzkich relacji z Chmielami przeszła stara pani Chmielowa. Chodzi o słynną scenę z choinką. Czytaliście? Nic nie szkodzi. Głoszenie w koło tego samego nie jest ani kabotyńską pozą proroka, ani nonszalanckim programem literackim. Jest sednem, źródłem i zasadą literatury. Osobiście znam paru (jednego na pewno) tęgich pisarzy, którzy jakby jeszcze raz napisali to, co już raz napisali – ma się rozumieć w innej aranżacji – z pisarzy tęgich przeistoczyliby się w pisarzy potężnych. Mniejsza jednak o to – stara Chmielka ważniejsza od pisarskich spekulacji. Zapaliła się jej choinka. Porwała ją i biegiem przez sień na plac i dawaj płonącym drzewkiem w wydmę śniegu. Nie śniegiem – celem ugaszenia – w drzewko. Drzewkiem – celem ocalenia – w śnieg. Była w desperacji, kuchnia, w której zaprószył się ogień, od drzwi frontowych pół kroku. Ona jednak – jakby uważała, że w wigilię gasić pożaru od frontu nie przystoi, przeleciała z eksplozywnie rosnącą pochodnią całą, nie tak małą, sień drewnianej chałupy i dopiero na podwórzu wszystko, zimper zamper w drebiezgi.
W podświadomości Wisły niezrozumiały obraz pomarszczonej staruszki, refrenicznie batożącej płonącą jodełką pryzmę śniegu, nie zajmuje poczesnego miejsca, ale ma miejsce swoje, wyraźne i wymowne.
Dojenie krów w aspekcie wyznaniowym
Oglądacze byli świątkorze, ale babka ich nie przeganiała – wręcz przeciwnie. Gdy niezmiernie rzadko (bo niezmiernie rzadko, ale jednak...) zdarzała się sytuacja, że wieczorem nie będzie komu wydoić krów – bo na przykład wszyscy jedziemy na Goje, a tam się długo siedzi, jeszcze dłużej gada – proszono i powierzano to zadanie pani Oglądaczowej. Z jednej strony dowód najwyższego zaufania, z drugiej – konieczność. W pobliżu nikt inny krowy ani nie miał, ani – co za tym idzie – nie doił. Chmiele chowali kury i zdechłą kozę – sąsiedzi z drugiej strony, państwo Wojnarowie, owszem, porządni ewangelicy, ale – oni i dojenie? Prędzej królową angielską by człowiek sobie przy krowach wyobraził niż panią Wojnarową.
Oglądacze byli Cieślary – tak jak Chlebki byli Czyże, Kubice – Pilchy, Czyże – Bazarscy, Chmiele – Chmielowscy, Chmielowscy – Kędziorowianie, Tkocze – Pilchy, Pinkasi – Wymowianie. Tak jak był, żył Szalbót od Wisełki, Lazar od Raszki, Polok od Grzybka, Fizek od Zdejszego, Szturc od Kowali, Szalbót od Goczoła, jeden Pilch od Wańka, a drugi od Pieczków. Tak jak Bujok był Pedro, Roth był Żwak, który był Melcer, tak jak Pinkas był Gigant, a Pilch Bileter był Paweł VI.
Oglądacz był pomocnikiem weterynarza, oglądaczem dawno przestał być, nadal jednak był Oglądaczem – ksywa, nazwa zawodu, czy co tam chcecie, przerastająca niczym dzikie litery prawdziwe imię, też została zachwiana. Przy rąbaniu drzewa sęk wielkości mutry odbił jak sprężyna – oglądacz, mało że na emeryturze, to bez oka? Oglądacz – tak; oglądacz nie. „O imionach bożych” – „O imionach wiślan”, zwłaszcza „O imionach bożych wiślan” – pierwszy tytuł napisany kawał czasu temu, drugi dziewiczy.
W każdym razie babka nigdy nie powierzyłaby dojenia krów badaczce, jehowitce czy innej stanowczej chrześcijance – nawet jakby te kacerki w sztuce dojenia były wirtuozkami. Oglądaczka doiła średnio, jednooki chłop ją w świątkarstwo wciągał, ale od czasu do czasu pokazywała się w kościele – było to jak glejt: mogła doić nasze krowy.

1 Powiadam: „sekciarską”, bo mówię ówczesnym językiem. Nie tylko nie mieliśmy zielonego pojęcia o światowej sile i liczebności Kościoła Chrześcijan Baptystów – wszystko, co nie nasze i niekatolickie, mieliśmy za sektę. Sekta sekcie nierówna – najgorsi byli – trzymając się nauk babki Czyżowej – badacze i sabaciorze (Badacze Pisma Świętego i Chrześcijanie Dnia Sobotniego). Najgorsi, bo ludzi bałamucili i od kościoła odciągali. Snadź mniej skuteczni zielonoświątkowcy („świątkorze”) i baptyści byli do przyjęcia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2013