DRUGI DZIENNIK PILCHA albo autobiografia w sensie ścisłym

Polacy ewakuowali się z Peerelu na dziesiątki sposobów – od niepowrotu z orbisowskiej wycieczki poczynając, na uprowadzeniu samolotu kończąc.

30.09.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU...
Rok 1952 – data narodzin autora – to czas wielkich prac budowlanych w wiślackim domu. W łazience pojawiają się zielone kafle i bojler, dzięki któremu kąpać się mogą nie tylko domownicy, ale też przybysze. Świat postępuje krok naprzód. W tym samym roku matka wyjeżdża studiować farmację, a niedawno narodzony chłopiec awansuje z pozycji pierworodnego wnuka na pozycję najmłodszego syna babki Marii. „U progu wieczności przez okno w naszym pokoju gapię się na zanurzony w masach upalnego powietrza ogród państwa Chmielów – czytamy. – Tuż przede mną bujna i dymiąca sepią jabłoń. Niedługo Chmielom zdechnie koza. Zakopią ją pod jabłonią”.
REDAKCJA

Kozi pogrzeb – introdukcja
Najbardziej na kozim pogrzebie brakuje starego Chmiela. Nie ojca mojej babki, mieszkającego przy dworcu Andrzeja Chmiela, a zmarłego za Niemców sąsiada, Oskara Chmiela. Zmarłego, a może przepadłego bez śladu? Był, był i nie ma. Matka pamięta go z najgłębszego dzieciństwa – był, był i nagle nie ma. W sumie nic nadzwyczajnego. Mało to ludzi w XX wieku przepadło bez wieści? Tragedia, ale pospolita. Tym pospolitsza, że może on przepadł bez śladu w naszych głowach. Ja mimo pamięci o odchyleniu filogenetycznym nie pamiętam go wcale, matka prawie wcale. Ale jak powiada Piotr Śliwiński: nie sztuka grać w piłkę, jak się ją widzi. Nie biorę tego symetrycznie i nie mówię: nie sztuka pisać wspomnienia, jak się je ma. Ale pisać, ale wspominać tylko to, co się pamięta? Pomijając trywialność, jest to też wyrzeczenie się swobody – pamięć więzi.
Zamiast pisać, sto razy dziennie dzwonię do matki i sprawdzam dane. Na szczęście ona także nie pamięta, jak miał stary Chmiel na imię. Oskar? Oskar na pewno nie. Mało co tak pasuje, jak to, co „na pewno” nie pasuje. Oskar Chmiel – gdyby był – zakopywanie kozy komentowałby po niemiecku. A jak po polsku, to z wiadomym akcentem i wtrętami. Chmiele byli Niemcami. Pełnokrwistymi. Do tego stopnia pełnokrwistymi, że nie musieli podpisywać volkslisty1. Skąd ci pełnokrwiści Germanie wzięli się w Wiśle? Kiedy osiedlili się w naszych stronach? Krótko przed wojną? Bardzo krótko?
Oskar jeszcze w latach 30. mieszkał w Wiedniu. Był tam czeladnikiem krawieckim. W jego zakładzie szył garnitury Hermann Broch? Zmieniał podszewki w marynarkach Robert Musil? Zwężał spodnie Józef Roth? Cała trójka może nie, ale choć jeden – czemu nie? Ewentualność taka marszowo wzmaga i lunatycznie zabarwia, i nadaje kusicielski aspekt kwestii nieustająco fundamentalnej: skąd ten krawiec austriackich klasyków w Wiśle? Zaraz, zaraz. Ein Moment, bitte! Czy czasem nie było tak, że ten Niemiec uciekał przed Niemcami? Niemcy tego Niemca szukali, a on, nie w ciemię bity, schronił się w Weichsel an der Weichsel? Skrył się na niezbyt długo, bo w czasie wojny Niemcy go znaleźli i wojenną nocą na wieczne nieistnienie wywieźli? Wieczór był – rano nie ma. Prawie słyszę tę historię. Babka z Chmielów, primo voto Chlebkowa, secundo voto Czyżowa, ją opowiada.
Imko Wisełka
O naszych Chmielach mówi się Chmielowscy, o nienaszych Chmiele – snadź i tu istnieje potrzeba odróżnienia, choć akurat Chmielów mało, by się – który jest który – mylili, a już na pewno zbyt mało, by czynili z Wisły onomastyczną malignę. Czynią ją Pilchy, Cieślary, Bujoki, Poloki, Czyże, Pinkasi, Wanuloki, Raszki i inni tutejsi Buendiowie. Wedle legend, też wedle legendy ułożonej i zapisanej w książce przez Bogumiła Hoffa2, pierwszym tutejszym klanem był – a jakże – klan Wisełków, jego założycielem niejaki Imko Wisełka, dworzanin księcia cieszyńskiego Mieczysława.
Coś ten Imko zmalował, coś wymaścił, nie w tej, co trzeba się zakochał, nie z tym, co trzeba, darł koty, nie to, co powinien, usłyszał. Wszystkie winy pozorne, ale wrogowie zbyt mocni, siły złych ludzi przemożne, fałszywe oskarżenia sugestywne, nolens volens książę, choć Imkę lubił, musiał karę wymierzyć – nieszczęśnik został zesłany. Niby niedaleko, ci, co go eskortowali, uznali, że 20 kilometrów od Cieszyna będzie dosyć. Niby blisko, ale co z tej bliskości, skoro wokół nieprzebyte lasy, góry niby łagodne, a groźne, zamiast radośnie pulsującego źródełka wielkiej rzeki – nieprzejrzane mokradła. Pusto i straszno, choć z czasem ani tak pusto, ani tak straszno – wręcz przeciwnie nawet. W trakcie jednej z wędrówek Imko napotyka szałas, w którym – jak się okazuje – żyje pewien dziadek z bardzo fajną wnuczką. Sami rozumiecie. Szukajcie, a znajdziecie. Znajdziecie nawet w nietkniętych ludzką stopą Beskidach. Wnuczkę w odpowiednim wieku z głową na karku i nie tylko. Imko za bardzo nie musiał argumentować. Leśna Gracja do roli założycielki Wisły Centrum rwała się z patriotyzmem, którego nie podobna nazwać lokalnym. Pierwszych Wisełków przybywało w tempie ostrym. Przez dziesięciolecia, potem przez stulecia trzymali się mocno.
Krew ojców założycieli, a zwłaszcza krew Matki Założycielki płynie w naszych żyłach. Prababka ze strony matki była Wisełkówna z domu. Wnuk jej brata weteran spod Monte Cassino – kto nie chce, niech nie wierzy – Imko Wisełka bywał u nas często, często na gazie, często w nastroju czułostkowym – Jureczku, Wandeczko, Władeczku, cioteczko, wujeczku – zwracał się do nas najczulej i nie było cienia pretensjonalności w jego zdrobnieniach – co najwyżej, gdy dziadka tytułował „bratanku”, wkradała się nieścisłość, nad wszystkim jednakowoż górowała dobroć i łzy. Imko płakał często, nie było całkiem jasne, co opłakuje. Domyślaliśmy się, ale pewność przyszła późno. W latach 70. łzy się wyczerpały i Imko postanowił przypomnieć sobie dawne brawury, a było, co przywoływać – powiedzieć, że cudów odwagi pod Monte Cassino dokonywał – po stronie alianckiej ma się rozumieć – to nic nie powiedzieć.
I teraz, po dziesięcioleciach niezłego, a nawet dostatniego życia, wybiła godzina nawrotu saperskiej zręczności, ułańskiej fantazji, kmicicowej desperacji i czego tam jeszcze – trzeba by wpierw nie dać się zabić Niemcom, a potem wydostać spod moskiewskiego jarzma. Imko jakichś specjalnych represji ze strony systemu nie zaznawał, w wymiarze widzialnym radził sobie, nie był złotą rączką – miał obie złote ręce, z równą biegłością szła mu stolarka, murarka i zegarmistrzostwo, roboty nie brakowało, było na chleb i było do chleba; dom – nie trzeba dodawać – własnoręcznie postawiony. Dla niejednego – dobrobyt niewyobrażalny, dla wielu – żyć nie umierać. Nie dla Imki. Jego trawił niepokój, którego nic nie koiło. Ani praca, ani kasa, ani grzech, ani gorzała, ani wiara, ani modlitwa, ani rodzina. Liczył, że jak uda się uciec na Zachód, znajdzie równowagę – z jego talentami mógł bez wątpienia urządzić się tam wspaniale. Czy „urządziłby” i duszę? Grał w ekstraklasie niepokoju – to jest liga nieuleczalnych samotników: wyniszcza ich to, z całego serca chcieliby to zmienić, ale nic poza rozpaczą nie ma do nich dostępu.
Historia pewnej ucieczki
Jak powszechnie wiadomo, Polacy ewakuowali się z Peerelu na dziesiątki sposobów – od niepowrotu z orbisowskiej wycieczki poczynając, na uprowadzeniu samolotu kończąc. Kajakiem do Szwecji, wpław do Hamburga, przywiązawszy się w pasie do podwozia duńskiej ciężarówki.
Kibice Legii albo Górnika wracali z Manchesteru czy Mediolanu w wysoce niepełnych składach. Nie tylko kibice. Gdy w 1970 r. jadącemu na rewanż z Feyenoordem autokarowi legionistów towarzyszył autokar pełen ubeków – powiedzmy, że były powody do tak specjalnej opieki – w drodze powrotnej piłkarze nie byli już tak jak trzeba pilnowani, nie było na to rady – połowa ekipy ubeckiej została w Rotterdamie. Służby widzą dalej.
Imko Wisełka również widział dalej. Nieomylnie wyczuł, że największe szanse przekroczenia wiadomej granicy daje posłużenie się środkiem, który z natury rzeczy i po wielokroć granicę przekracza. Czujność straży jest wtedy z racji rutyny mniejsza. A jak wiadomą granicę przekracza pociąg towarowy? Jak jest to towarowy składający się nie z krytych wagonów, a z otwartych platform? Jak każda z tych platform jest pniami sosen wyładowana? Jaka wtedy jest czujność straży?
Szkoda gadać, szkoda czasu na retorykę, rozwiązanie, a i wyzwolenie było pod ręką. Jeśli nie codziennie, to co drugi dzień ze znanego już czytelnikowi dworca Wisła Uzdrowisko ruszał towarowy do Zebrzydowic, stamtąd do Wiednia. Podobno drewno ściętych na Baraniej Górze sosen zachwycało wiedeńskich rzemieślników – wytwarzali zeń przeróżne cacka. Wytworzony przez Imkę pomiędzy pniami minibunkier – skrytka wielkości szafy – to było cacko cacek. Kiedyś zauważył, jak dwie krótsze sosny tworzą naturalną wnękę. Jeszcze dwie i człowiek, a nawet dwóch się zmieści.
Gdy wybiła godzina, on i jeszcze dwóch złaknionych wolności, a może mocnych wrażeń (to bywa w parze) wiślan wskoczyło do środka, pomocnicy z zewnątrz nasunęli na kryjówkę potężny pień, spod którego desperaci o własnych siłach nie wylezą – nie ma obaw, za kilkanaście godzin uwolnią ich bracia Austriacy.
Skład ruszył. Potem stanął. Potem znów ruszył. Jechał po naszemu – raz tak, raz tak, a raczej raz tak, raz nie. Oni wzmocnili się tym, co zabrali celem wzmocnienia się po drodze, a wzmocniwszy się, osłabli i w dziwnie głęboki sen zapadli. Dziwnie, nie dziwnie – niebywała ciasnota, pętające wszelkie doznania spętanie przestrzenne, warunki, jakich nawet w wyobraźni nie zaznali; nerwy, strach, nadzieja, tysiąc innych napięć, wszystko to mogło dać zarówno ostrą jak brzytwa bezsenność, jak i sen studzienny. Padło na to drugie.
Kiedy się obudzili, cicho było jak nie na tym świecie. Z gorączkowego wpatrywania się w cyferblaty wynikało, że spali przeszło 12 godzin. Wszyscy? Nie takie rzeczy bywają, nie takie cuda. To już? Cała wyprawa jak z bicza we śnie strzelił? Są na miejscu? Dojechali? Stoją na wiedeńskiej bocznicy? Rano zacznie się rozładunek? Nieodparcie na to wychodziło. W końcu wszczęli łomot – gdzie byli, to byli – nawet jak nie w samym Wiedniu, to w Austrii na pewno. Wszczęli łomot, pierwsza noc na wolności w zapuszkowaniu? Toż to absurd! Długo nikogo, nikogutko. Austriacy, wiadomo: dzielą się na tych, co śpią, i na tych, co udają, że śpią – tu do nocnego markowania nikt się nie przyzna, a do tego, że nie tylko nie śpi, ale i słyszy coś podejrzanego – nikt, za Chiny!
W końcu rozległy się jakieś kroki, chrząkania, pokasływania – błogosławiona akustyka finału. Oczywiście, okazało się, że pociąg stoi na bocznicy w Zebrzydowicach. Imko i jego kumple odczuli ulgę. Wszędzie dobrze. Ulga była tym większa, że władza mogła im skoczyć. Wszyscy oczywiście wiedzieli, co jest, co miało być grane, ale formalnie zwinąć ich nie było za co. Za jazdę na gapę? Pociągiem towarowym? Imce ucieczka nie wyszła. Ale komunę pokonał. Śmiech, przetaczający się po zboczach gór, jest godłem zwycięstwa.
1 Parę dni temu w „Gazecie Wyborczej” artykuł o Polakach wcielonych do Wehrmachtu. Nowa pisownia typu: folkslista utrzymana konsekwentnie. Ja rozumiem, że dla młodych ludzi folksdeutch to członek bawarskiej grupy folkowej, jednak to, że czyjś analfabetyzm rozumiem – nie znaczy, że go popieram. Przeciwnie, piętnuję tę żenadę.
2 Etnograf o kolbergowskim zacięciu (Kolberga zresztą współpracownik w sensie ścisłym), autor powieści „Imko Wisełka” oraz prac o życiu górali wiślańskich, wręcz – jak chcą niektórzy – odkrywca Wisły.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2013