DRUGI DZIENNIK albo autobiografia w sensie ścisłym

Na razie nie znam tych rozterek, na razie relaksacyjnie zeszczany w pieluchę nie wiem, że jestem nie-Polakiem, nie wiem, że jestem niekatolikiem, nie wiem, że jestem kompletnym analfabetą, nie wiem, że rok temu umarł Andriej Płatonow.

26.08.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Andrzej Dudziński
/ il. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU...
Podglądamy ojca autora całkowicie pochłoniętego jedną myślą, a właściwie nie tyle myślą, co pra-popędem: jak zdobyć serce Wandzi od Chlebków? „Matka była skłonną do finezyjnej pulchności blond nastolatką anielskiej urody – nie tylko w tamtych czasach jeden z pra-ideałów kobiecego piękna”. We wspomnieniach pojawiają się także położna, panna Stryczek, i piastunka Emma („Nie pamiętam wprawdzie żadnych konkretów, ale jestem absolutnie pewien: wyzwoliła we mnie zwierzęcy głód dotyku”). I jeszcze kilka jaśniejszych plam w pomroce dziejów: śmierć Bieruta, pokój przy Filareckiej 10 i małpy w zoo. „Śmiałem się podobno tak przeraźliwie, jakby coś mi się stało, albo jakbym coś zrozumiał”...
REDAKCJA

Skrzypce w stogu siana
Zajechaliśmy jak się patrzy przez żelazną bramę, turkot kół (nie znano jeszcze – jakkolwiek to brzmi – wynalazku ogumienia, w połowie XX wieku koło u wozu praktycznie nie różniło się od średniowiecznego) był jak powitalny werbel; kolasa stała na wyłożonym rzecznymi kamieniami podwórzu, ze wszystkich stron otaczały nas tajemne budowle, każde w nich pomieszczenie miało swoją nazwę: Szlofka (Pralnia), Wędzok (Wędzarnia) Szlachta (Szlachtownia), Drzewnia (Drewutnia), Chlywki (Chlewiki), Obora, rozgałęziająca się labiryntalnie i miejscami płynnie przeistaczająca się w Strych wieloizbowy – Szopa. Dalej: Lodownia w sensie ścisłym – lutowe bryły lodu do Bożego Narodzenia wytrzymywały spokojnie. Kibel polowy – czasem przysiądzie na nim wędrowny katolik. Magazyn i Maschinenhaus. Każda z tych skarbnic – a nie wymieniłem kluczowych – miała swój zapach, swój ziąb i swoją duchotę tak intensywną, że powietrze bywało brunatne, żółto-zielone jak sigły na wiosnę, granatowe jak Czantoria o zachodzie i najgęściejsze: czerń butelkowa. Każdy z tych sezamów miał swoje sionki, szpajski, przybudówki, wszystko wypełnione niewiarygodną liczbą najniewiarygodniejszych przedmiotów – wprowadzałem się do domu, w którym nigdy nie wyrzucano niczego. Nigdy niczego. Znacie takie rytuały? Znacie takie składowiska? Kartony pełne przepalonych żarówek, wyblakłych rachunków i skruszałych kokard? Znajdowaliście kolekcje muszel, poniemieckie lornetki, złote igły w stogu siana? Ja w stogu siana znajdowałem skrzypce z jedną struną, w najtajniejszym kącie strychu stosy pism okultystycznych, w skrytce, której nie był w stanie zlokalizować ani germański, ani bolszewicki wywiad – szablę dziadka Czyża. Ostatnio machał nią we wrześniu.
Wjazd na podwórze
Nie tłumaczę: Drzewnia na Drewutnia – odnotowuję obie formy – podwójność języka powszechnego i zwłaszcza siła języka domowego wisi nad moją kołyską jak obłok nad ludem Mojżeszowym. Ruszy i ja ruszę. Przez zawrotne doliny pójdę. A choćbym popadł w gadulstwo, poskromię je. Albo nie.
Drewutnia zawsze będzie dla mnie obcym słowem. Na razie nie znam tych rozterek, na razie relaksacyjnie zeszczany w pieluchę nie wiem, że jestem nie-Polakiem, nie wiem, że jestem niekatolikiem, nie wiem, że jestem kompletnym analfabetą, nie wiem, że rok temu umarł Andriej Płatonow. Wreszcie żyję, a więc już umieram, choć co jedno, co drugie, nie mam i akurat w tym przypadku nigdy nie będę miał zielonego pojęcia. Nie wiem, że wszystko jest na odwrót. Od drzwi, od pierwszych drzwi domowych poczynając.
Zajechaliśmy jak się patrzy od wejścia kuchennego – tył z przodem nie tyle skandalicznie pomylony, co fundamentalnie przestawiony. Wejście od kuchni – w funkcji głównego wiecznie otwarte i zapraszające. Drzwi frontowe, tak zwany Przodek – na okrągło, na głucho zamknięte. Rozwiązanie odwrotne, ale na wskroś racjonalne – przybysz przekraczający żelazną bramę, idący przez podwórze, poddany jest pilnej obserwacji, idzie wzdłuż kuchennego okna, na ogół kilka par oczu go śledzi, rozpoznaje: swój, nie swój, wróg, przyjaciel, człek świecki czy osoba duchowna, nasz czy katolik, gazda czy gaździna, majster czy czeladnik, przybłęda z Kamesznicy czy letnik z Warszawy – wszystko, zanim w grubo i faliście przeszklone drzwi kuchenne zakołacze, ustalone, sprawdzone, wyświetlone: imię nazwisko, zawód, nawet linie papilarne wiadome, wszelkie dane o rodzeństwie, rodzicach, dziadkach i pradziadkach. Jak to w Polsce powiatowej: wszyscy na wylot swe życiorysy znają, nikt nie jest nikim. Każdy jest swą biografią, każdy ma znawców i egzegetów swej biografii, wytrawnych badaczy, w lot wychwytujących zawiłości, pęknięcia, białe plamy. Nie do pomyślenia było o włażącym do kuchni bliźnim nie wiedzieć wszystkiego1. Przeważnie swój zachodził – powitanie serdeczne. Niepomiernie rzadziej (spotyka to bolszewików o mętnej przeszłości i odchodzących od Kościoła sekciarzy-sabaciarzy) – powitanie chłodne. W przypadkach ekstremalnych nie tylko do powitania, ale w ogóle do przekroczenia progu nie dochodzi – babka Czyżowa widząc, co, a raczej kto się święci, wybiega naprzeciw Cygankom w bajecznych strojach, samozwańczym zbawicielom, fałszywym prorokom i innym magom spod pogańskiej gwiazdy, przegania ich byle jakim słowem i przyjemnie widzieć, jak nieraz atletycznie zbudowani duchowi szalbiercy spierniczają, ile sił w nogach.
Wszystkie drzwi świata
Komu nieopatrznie udało się przebić przez – pokryte łuszczącą się jak tynk farbą – drzwi na Przodku, mógł dostać kręćka. Wszedł drzwiami, a przed nim – niczym borgesowska maligna – dopiero drzwi. Piramidy drzwi. Fatamorgany drzwi. Zatrzaskujące się przed nosem drzwi. Drzwi wyjęte z zawiasów. Drzwi spod nóg się osuwające. Drzwi na horyzoncie. Drzwi płonące i drzwi zgaszone. Drzwi eksplodujące i drzwi wiecznie zamknięte. Drzwi, na których leżą nasi zmarli. Drzwi na drzwiach. Drzwi za drzwiami. Za drzwiami drzwi. A za tymi drzwiami jeszcze jedne drzwi. Po prawej do Sklepu. Po lewej do Lodowni (Lodowni również w sensie ścisłym, ale domowym2. Dwa kroki dalej: po lewej drzwi do przedpokoju, po prawej schody na górę i majaczące tam drzwi do Kamerlika. W sumie nic strasznego – jedne drzwi zostały. Jedne?
O jakżeś poczciwa, duszo zbłąkana! Uchyl te rzekomo ostatnie, a spotka cię kaźń. Znajdziesz się wewnątrz psychodelicznego pięciościanu3 – każda ściana to drzwi. Do kuchni, do śpiżarni, na plac, do piwnicy i te, które właśnie zatrzasnęły się za tobą.
Bez paniki się nie obejdzie, w końcu zdajesz sobie sprawę, że jesteś jakby wewnątrz postawionej na sztorc trumny. W dziwnym znalazłeś się miejscu. W miejscu, w którym dziwne rzeczy się dzieją. Najtwardsi ateiści odzyskują tu wiarę, bigoci ją tracą, alkoholicy trzeźwieją, abstynentom huczy we łbie, chorzy zdrowieją, zdrowi nie mogą dojść do siebie. Nie żeby w starej chałupie straszyło, choć kto wie. Niegramotnych, co burzą na Przodek i tamtędy próbują się do środka dostać – owszem – własna tępota może straszyć. Człowiek inteligentny wie, co robi. Człowiek inteligentny uchyla żelazną bramę, idzie przez wyłożone rzecznymi kamieniami podwórze i po chwili jest w domu. Dom naczelnika Czyża jest centrum. Centrum domu jest dopiero co dobudowana kuchnia. Troje drzwi do niej prowadzi. Przez ogromne okno ktoś bacznie ci się przygląda.
Koniec „Innych rozkoszy”
Cytowanie samego siebie zawsze zdawało mi się obleśnym bezwstydem4. Na starość wszakże głód takiego i nie tylko takiego bezwstydu okazuje się nieodparty. Nie chełpię się, ale też specjalnie nad tym nie boleję – wiek niesie dotkliwsze upadki.
„Ciemne wody wieczności podnoszą się coraz wyżej, fala płynie za falą, powieki przeistaczają się w kamień. I przed starym doktorem otwierają się wszystkie drzwi, przez które kiedykolwiek przechodził. Otwiera się wielka żelazna brama wiodąca na podwórze. Otwierają się drzwi do sieni, do lodowni, do ostatniej izby. Otwierają się drzwi do kuchni, do magazynu, do starej rzeźni. Otwierają się drzwi do wszystkich stajni i obór, do których wchodził, by ratować zwierzęta lub skracać ich męczarnie. Otwierają się drzwi do piwnicy i otwierają się drzwi na strych. Otwierają się drzwi wszystkich knajp i barów, w których biesiadował. Otwierają się drzwi domów i bramy kościołów, otwierają się ogrodowe furtki i wrota wielkich dziedzińców. I Franciszek Józef Oyermah jeszcze raz przekracza wszystkie progi. Otwierają się przed nim drzwi hoteli, w których mieszkał. Otwierają się przed nim drzwi pensjonatu »Luisendorf«. Otwierają się przed nim pokoje gościnne, sypialnie i jadalnie. Za ostatnimi pokrytymi spękaną, łuszczącą się farbą drzwiami jest prosta, piaszczysta ścieżka. Oyermah kroczy tą łagodnie wznoszącą się ścieżką i rozgląda się zdumiony. Czyżby w takiej chwili – myśli – czyżby w takiej chwili można było się spóźnić?”.
Dalszy ciąg cytatu, mimo wymownych szczegółów, takich jak pianino czy reprodukcja „Ostatniej wieczerzy” – odpuszczam. Z faktu, że pisałem to w Ameryce 42 lata później (bez mała 20 lat temu), nic nie wynika. Podobnie z okoliczności, iż wciąż nie wiem, co to jest Ameryka. No nie wiem. Ale wreszcie jestem w domu. Słyszę skrzypienie tysiąca drzwi. Do wieczora będę wiedział, które są które.

1 Dziś, gdy jestem w Wiśle i zdarza mi się wymienić ukłon z kimś nieznajomym, i gdy po powrocie do domu referuję matce ten pożałowania godny epizod – widzę, jak cierpi i ile ją kosztuje, by nie posłać mnie z powrotem do Centrum, nie polecić odnaleźć tajemniczego nieznajomego i, kto zacz, przesłuchać go szczegółowo.
2 Była Lodownia – chłodzony wyrąbywanymi z zamarzniętej rzeki bryłami lodu magazyn żywności, głównie mięsa, i była Lodownia bis – najzimniejszy i zarazem najbardziej reprezentacyjny pokój domu – salon z fotelami, pianinem i reprodukcją „Ostatniej wieczerzy” na ścianie.
3 Z podłogą i powałą – ma się rozumieć – siedmiościan.
4 Chyba że autocytującym był ktoś taki jak Artur Sandauer, jest to jednak inna, całkowicie inna historia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2013