DRUGI DZIENNIK albo autobiografia w sensie ścisłym

Śmierć wszyscy wyobrażają sobie jako drastycznie wysoką czarną babę z nieodłączną kosą. Ci, co ją widzieli, a jest ich niemało, mówią o prawie trzech metrach...

12.08.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU...
„Knajpy jako słupy graniczne mojego świata? Nie za prosto? Nie” – pisze autor, kontynuując wspomnienie wiślańskich karczm. Wracamy do „Bazaru”, poznajemy „Ojczemulę”, a w ich wnętrzach widzimy ojca autora oraz Jana Wymowiańskiego. Tym razem poznajemy pewien wstydliwy epizod z ich życia – służbę w Wehrmachcie: „Ojciec za wszelką cenę starał się tę plamę z życiorysu doszczętnie wymazać i dokumentnie zataić – Janek tego epizodu nie miał za plamę, niczego nie taił – przeciwnie, chełpił się służbą w niemieckim wojsku”. Odcinek kończy się opowieścią o odbytej w latach 70. przez Wymowiańskiego podróży do niemieckiego uzdrowiska – to specjalny bonus za niegdysiejszą służbę w Wehrmachcie – które dla Jana (przyzwyczajonego do salami i piwa, mniej zaś do warzyw i lekkich serków) okazuje się być... obozem koncentracyjnym.
REDAKCJA

Śmierć, która się pomyliła
W Wiśle obraz – dokładniej: przywieziona przez ojca z Kaduny i ciężka jak ołów nigeryjska grafika spadła ze ściany. Niestety psy były gdzie indziej. Pozostaje czysta negatywność zesłanego znaku. Istotnie jest negatywnie. I to bardzo. Rozmaite złe stany i kiepskie formy mnie nawiedzają, ale zły stan i kiepska forma sprzed paru dni – to było dosyć wyjątkowe, to przebijało najczarniejsze poranki, a trochę tych czarnych (jak obrócona w smołę krew) poranków było. Ale – powtarzam – tak jak było kilkadziesiąt godzin temu było, nigdy nie było. Głowa leciała nie wiadomo gdzie (najczęściej do kibla); błędnik jak sparaliżowany albo amputowany – padałem raz po raz, paw pochodził pod sklepienia czaszki, to zimno, to gorąco, nogi puchną w oczach, oczy ropieją, kaszel dławi, febra trzęsie, siódme (chyba sto siódme) poty – szereg innych, też wstydliwych dolegliwości – na Boga! Co się dzieje? Zdrowy nie jestem, ale aż taka nad-reprezentacja choroby? Jakiej? W sumie jakiej? Bo przecież nie mojej. Wszystkie bóle zaznawane naraz?
Doraźnie niczym nie zawiniłem, nie przedawkowałem leków, nie nażarłem się wybrzuszonych konserw ani pokrytej zieloną patyną kiełbasy, żadnych ziół, żadnych papierosów, od nie wiadomo kiedy kropli gorzały w ustach. A tu trzyma i puścić nie chce! Noc męczarni. Koniec? Już? Jeszcze, jeszcze.
Nad ranem puściło. Ulga taka, jakby przez obrócone w popiół powietrze chłodny powiew przeszedł. Idzie oddychać. Coś było nie tak, coś w tej całonocnej zapaści było straszliwie nietypowego, próbowałem kombinować, ale zapadłem w parogodzinny sen rekonwalescenta.
A za dwa dni przyszła wiadomość, że Jurek od Kubice nie żyje i wszystko było jasne. To znaczy ciemne, ale wyraźne. Na świętej Hanuli śmierć Cię utuli. W wigilię świętej Anny zmarł w swoim warszawskim mieszkaniu ostatni brat śp. ojca. Bracia nie żyli w zgodzie – szereg osobnych i niekiedy wysoce mrocznych historii. Ja miałem dla Jurka wiele przychylności. Byliśmy – na razie powiem ostrożnie – podobni nie tylko fizycznie. 10 lat różnicy (on rocznik 1942), a podobieństw bezlik. Począwszy od sportu – mniejsza na czym kończąc. Podobieństw tyle, że nawet śmierci się w czarnym łbie wszystko popierniczyło. Kierownictwo wręczyło jej kartkę z danymi tego, którego godzina w okolicach imienin Anny wybije.
Jerzy Pilch, urodzony w Wiśle, obecnie zamieszkały w Warszawie, brat Władysława etc., etc. Czy tej czarnej bladzi pomyliło się i zamiast brat Władysława przeczytała: syn Władysława? Czy nie na kartce, a esemesem zostały jej te dane przekazane – wiadomo, jak wtedy o pomyłkę łatwo. Wszystko jedno – dość że słabo w realiach zorientowana, źle własną nieśmiertelność znosząca, rozproszona i jak zwykle przyprawiona (na trzeźwo nie potrafię – klasyczna konfesja nadwrażliwej dziwki), z pijackim przeto uporem, a może z uporem istoty nie z tej ziemi, która czuje, że się myli, ale przyznawać się do ziemskich błędów nie może – wpakowała się do mnie.
Tak jest, parę dni temu śmierć była na Hożej. Przez pomyłkę, ale była, a właściwie tym dotkliwiej, że przez pomyłkę była. Głowa sama nigdzie nie leciała – to ona w obroty ją brała, w muszli mnie utopić chciała. To ona błędnik na żywca wycinała, to ona wszelkie cielesne plagi zsyłała; to ona bliska wykonania rutynowego zadania była, ale coś krowę tknęło i sprawdziła, i bez pożegnania (o jakiś przeprosinach nie wspominając), tak jak stała, wiadomo, gdzie poleciała. To ona powietrze spopieliła. To od niej – gdy się ewakuowała – przeszywającym mrozem powiało. To dlatego u matki ciężki jak diabli obraz spadł ze ściany. Jurek może był się pożegnać. Ale obraz spadł tej nocy, kiedy – obrócona w niewidzialność sucz – mnie mordowała. Przeżyłem, moi oprawcy (1).
Antologia fraz wiślańskich
Za sprawą Hanuli Lunatyczki „śmierć, która się pomyliła” od przeszło pół wieku należy do mojej mitologii rodzinnej. Fraza ta, nawet gdy nie jest początkiem mojego języka, mojego pisania i sztuki dystansu, to jest na początku.
Mam pięć lat i nie wiem, że mam pięć lat (2), w ogóle niczego nie wiem, a jak wiem, to jest czysto mechaniczna umiejętność – w końcu umiem wydukać, jak mam na imię, jak na nazwisko, a zwłaszcza wiem, że stworzył mnie Bóg, zbawi Pan Jezus, ocali Anioł Stróż. Przewaga teologii niczego nie ratuje.
Wszystko, co wymienione (i kilkadziesiąt innych punktów), jak mechanicznie wkuty wiersz. Niby bogato: poezja – słowny destylat ducha, ale przez mechanikę, kompletnie bez znaczenia. Mordercza naturalność świata – świat unieważnia i dopiero, gdy słyszę opowieść o śmierci, która się pomyliła – czuję dreszcz, pomyłka śmierci jest jak dowód na istnienie Boga. (Oczywiście nie wiem, co to jest dowód na istnienie Boga – po dziesięcioleciach próbuję nazwać tamte emocje).
Niczego nie wiem, ale jestem pewien, że śmierć nie może się mylić (tak jak Bóg nie może mieć czkawki, tak jak Pan Jezus nie może się potknąć, tak jak Anioł Stróż nie może awaryjnie lądować w sitowiu), ale zarazem czuję, że czkawka Boga, potykający się Chrystus i Anioł w sitowiu to będzie moja domena. Kłamał będę? Jak się nie zna terminu: fikcja literacka – odpowiedzieć ciężko. Język jest wszechmocny, może opowiadać najdziksze zmyślenia, może mieszać ziemskie z boskim, ale trzeba go znać. Nie znam, ale jakimś cudem umiem już docenić.
Dziadek Czyż ma ucho i z lekkim uśmiechem smakuje frazy. Kostucha się pomyliła i zamiast do Starzykowego, do Andrzejowego łoża pruje. Ważył (o tym jak mąż pani Wiśniewskiej stał się miarą chudości przeraźliwej) tyle, ile stary Wiśniewski. A stary Wiśniewski, że nic nie ważył. Waldek (o noworodku, któremu nadano rzadkie w tych stronach imię Waldemar), Waldek? Niech będzie Waldek. Jak ten francuski polityk, Waldeck Rochet. Dlaczego diabli przyszli w czwartek? Ciekawe, że akurat w czwartek? (o złym humorze babki). Mój mały Kocurku (o dziecku, które gwałtownie urosło), jakiś ty wielki! Ty lordzie pieroński, zafajdany (godna uwagi gradacja ) etc., etc. Tak jest: strona ojca – literatura; strona matki – język.
Hanula Lunatyczka
Starzyk od Kędziory, mój pradziadek, ojciec babki Marii – Andrzej Chmiel (rocznik 1873) umiera w starej chałupie przy dworcu, agonia przyjdzie lada chwila. Śmierć, którą wszyscy wyobrażają sobie jako drastycznie wysoką (ci co widzieli, a jest ich niemało, mówią o prawie trzech metrach) czarną babę z nieodłączną kosą. Nie można powiedzieć, że w domu w związku z przybyciem Egzekutorki panuje jakieś podniecenie. Raczej zniecierpliwienie; to zniecierpliwienie, które niekiedy ogarnia żywych, gdy umierający, choć wiedzą, że są bez szans, przesadzają z życiem. Nic strasznego w tym nie ma. Człowiek żyje tak krótko, że nie ma najmniejszego powodu, by ci, co ziemski pobyt mają za sobą, a umrzeć na dobre nie są w stanie, zatruwali swym niezdecydowaniem życie tym, co na razie quasi-nieboszczykami nie są. In spe nieboszczykami jesteśmy wszyscy. W każdej chwili swego życia jestem kimś, kto umrze (3).
W księżycowe noce Hanula Lunatyczka łazi po izbach, staje na progu komory, gdzie syn starzyka (też Andrzej, brat babki) śpi jak zabity. Hanka, jego żona, a jej ciotka, wyciągnęła się na chwile na ławie w kuchni, synowie Paweł i Andrzej chrapią na strychu tak, że pokryty papą dach zdaje się nadymać jak czarny żagiel – tam somnambuliczka się nie wspina, poza tym zachodzi wszędzie, latem w (nie tyle białe, co oślepiające) noce krąży po podwórzu. Ma 17 lat i jest wielce apetyczna – obserwacja również dokonana z perspektywy lat, aczkolwiek zdaje mi się, że jako pięciolatek apetyczności Hanuli Lunatyczki zaznawałem intensywniej i zachłanniej.
Swoją drogą, co się stało z lunatykami? Wymarli? Dziura ozonowa ich wessała? Zdrowa żywność wytrzebiła? Przecież dawniej, w co drugiej rodzinie był jakiś wuj lunatyk, w każdym miasteczku paru. W Wiśle dach poczty księżycowym krokiem ktoś przemierzał, teraz – nikogutko.
Pamiętnej nocy Hanula, która progu komory nigdy nie przekroczyła – nagle znalazła się w środku. Może była trochę zdezorientowana, bo niosła przed sobą olbrzymią, cały świat zasłaniającą poduchę. Zwykle maszerowała jak lunatykom przystało z wyciągniętymi przed siebie pustymi rękami, teraz – zmieniająca wszystko poducha.
Traf chciał, że zwykle śpiący jak zabity Andrzej Chmiel (przez następne dziesięciolecia szerzej znany jako stary Chmielowski) spał tym razem zaledwie jak lekko ranny. I usłyszał szelest, i ocknął się, i w perspektywie długiej, i wąskiej, jak wagon kolejowy, komory ujrzał sunący ku niemu nieludzki kształt. Nic, tylko śmierć się przyszła, do chałupy trafiła, ale w sieni drzwi pomyliła. Nic, tylko śmierć się pomyliła. Trząsł się i nie mógł głosu z gardła wydobyć. A gdy wreszcie ryknął, gdy zaczął tłumaczyć, chałupa niczym prawdziwy żaglowiec zakolebała się, a może nawet ruszyła z miejsca.

(1) „Więc jednak przetrzymałem was moi wrogowie”, Czesław Miłosz.
(2) Z Bronka Maja.
(3) Z Georga Simmla.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2013