Do niej chcieli wracać

W styczniu 1945 r. wojska niemieckie wycofały się ze zrujnowanej Warszawy. Nieliczni jej mieszkańcy powoli opuszczali kryjówki, w których dotrwali do wyzwolenia. Dla wielu miało ono okazać się wkrótce początkiem nowych prześladowań. Do tego, co kiedyś było stolicą Polski, wchodziła Armia Czerwona.

20.02.2005

Czyta się kilka minut

Zaraz za sowieckimi żołnierzami przez zamarzniętą taflę Wisły ruszyła na lewy brzeg ludzka fala. Mosty Niemcy wysadzili jeszcze w czasie Powstania. Na lodzie zostawały ślady stóp i płóz sanek: wracający do domu warszawiacy ciągnęli na nich to, co ocalało. Tylko nieliczni odnaleźli domy. Zniszczonych było 85 proc. budynków po lewej stronie rzeki. W morzu ruin tylko niektóre enklawy przypominały miasto: część Żoliborza, Mokotowa, Ochoty.

Olgierd Budrewicz, pseudonim “Konrad" (później znany dziennikarz i podróżnik), w czasie Powstania walczył na rodzinnym Żoliborzu w zgrupowaniu AK Mieczysława Niedzielskiego (“Żywiciela"). We wspomnieniowej książce “Jest Warszawa" (wyd. 1997) tak opisuje stolicę w styczniu 1945 r.: “Himalaje gruzów z pustynią - dawnym gettem - w środku. (...) Płaska dotąd, położona na nizinie Warszawa, stała się jakby górzystą krainą. Karpackim pasmem na Mazowszu. Wysokie wzgórza, przełęcze i urwiska, ścieżki w dół i w górę, szlaki wspinaczek klatkami bez schodów. (...) Jamy w jezdniach i chodnikach, jaskinie rozdartych piwnic, otwarte włazy kanałów. Nie było wtedy zwyczajnych mieszkańców - wszyscy byli alpinistami i speleologami".

Podczas Powstania Budrewicz pracował przy wydawaniu “Dziennika Radiowego XXII Obwodu AK". - Teksty składać trzeba było ręcznie, więc trwało to całą noc, ale codziennie wychodziło 1000 egzemplarzy dziennika, a każdy egzemplarz czytało najmniej kilka osób - opowiada dziś Budrewicz z satysfakcją. Dziennikarską przygodę przerwała kapitulacja Żoliborza 30 września. Budrewicz wyszedł z Warszawy z ludnością cywilną, którą Niemcy gnali do obozu przejściowego w Pruszkowie.

Udało mu się uciec. Dotarł do Krakowa, by pierwszym pociągiem pojechać do Żyrardowa. Stamtąd musiał iść na piechotę. - Kiedy opuszczałem Warszawę w 1944 r., była oczywiście zniszczona, ale nie tak jak wtedy, gdy ją zobaczyłem w 1945 r. - wspomina Budrewicz. - Po upadku Powstania Niemcy wysadzali kolejne ulice. Najbardziej zniszczone było Stare Miasto i Trakt Królewski. No i getto: tam nie było już nic prócz wielkiego obszaru gruzów. Jedynym stojącym budynkiem był kościół św. Augustyna.

Gra o życie

Na tym tle Żoliborz wyglądał całkiem przyzwoicie, większość domów miała dachy, niektóre szyby w oknach. Mieszkania były okradzione ze wszystkiego, ale dawało się w nich żyć.

Kilkanaście osób przetrwało w nich od kapitula-cji Powstania w październiku 1944 r. aż do stycznia 1945 r. Był wśród nich Zbigniew Woynowski.

W czasie Powstania Woynowski pracował w szpitalu przy Placu Wilsona. - Pielęgniarki często nie wytrzymywały psychicznie amputacji przeprowadzanych bez znieczulenia i wtedy pomagałem lekarzom - opowiada.

Kiedy mógł, wychodził ze szpitala i fotografował: zrujnowane bloki przy Placu Wilsona, starszą kobietę gotującą na piecyku z cegieł, żołnierzy dzielących mięso zabitego konia. Dwie rolki filmu przepadły, dwie inne miał w kieszeni płaszcza 29 września 1944 r. i dlatego ocalały.

- Niemcy byli już tuż-tuż. Wiedzieliśmy, że Żoliborz za chwilę padnie. Pobiegłem do lochu pod Placem Inwalidów, w którym ukrywali się moi rodzice, chciałem sprawdzić, czy wszystko u nich w porządku - opowiada Woynowski. Rodziców jednak nie było, chwilę wcześniej zabrali ich Niemcy. Dla Woynowskiego było już za późno na wycofanie się.

Trzy i pół miesiąca spędził ukryty w tunelu. Wcisnął się między częściowo zawalony sufit a spiętrzoną ziemię. Zamarł, kiedy w ciemnościach zobaczył światło. Na szczęście nie byli to Niemcy, a postać brodatego mężczyzny z głową obwiązaną damską chustką.

Był to Wiesław Kosiński, którego żona ukryła przed Niemcami w znajdującej się na początku tunelu pieczarkarni. Wspólnie wygrzebali dół, w którym mogli usiąść i nakryć się dyktą. Tam spędzili kilka pierwszych tygodni.

“Niedaleko naszej norki usiadło dwóch Niemców. Gdyby któryś z nich dotknął tej dykty, wpadłby do naszej dziurki. Rozmawiali o Polakach, których wyrzucali z parku - że byli brudni, zawszeni. Ci Niemcy gryźli cukier w kostkach i czekali, aż ich koledzy dojdą do końca lochu, jakieś 30 m dalej, i wrócą. A myśmy oddychali w łokieć, tak żeby nie robić hałasu. Siedzieliśmy nieruchomo, kolano w kolano, pochyleni głowami do siebie, bo inaczej nie można było" - tak Woynowski opisuje dzień 1 października w maleńkim kieszonkowym kalendarzyku na rok 1944.

To w nim prowadził pamiętnik, drobnym pismem. Są w nim: radość ze zdobytego jedzenia, tęsknota za bliskimi, a przede wszystkim za poślubioną kilka miesięcy wcześniej żoną Zosią, która walczyła w Powstaniu.

Przez pierwsze dwa tygodnie najtrudniejsze było siedzenie w zimnej, ciasnej norze. I głód: mieli tylko trochę cukru i mąki kukurydzianej. Z czasem zaczęli nocami wychodzić, najpierw do willi stojącej przy wejściu do lochu, potem do pobliskich domów. Szukali tam jedzenia, zaczęli gotować. “Piekę chleb. Obiady bardzo nam smakują. Nie wiedziałem, że tak umiem gotować" - zapisał Woynowski pod datą 23 października.

Nie było jednak rady na napięcie i niepewność. Na nieustanne czuwanie i nadsłuchiwanie. Na liczenie dni i czekanie na koniec wojny. “Minęło 13 tygodni, jak człowiek gra o życie. Stawka warta gry. Jednak tu w lochu nerwy się wyczerpują. Tęsknota targa sercem i duszą. Boże, gdzie moi najbliżsi? Wiem, że żyją, muszą żyć!" - pisał Woynowski.

Życie w ruinach

Sytuacja innych Robinsonów - tak nazwano później warszawiaków ukrywających się w ruinach - była jeszcze gorsza. Szczególnie tych, którzy ukrywali się w bardziej niż Żoliborz zniszczonych dzielnicach, jak Starówka czy Śródmieście. Tam nie było już jedzenia zostawionego przez mieszkańców, był potworny głód i pragnienie.

Wiedzieli o tym Niemcy, którzy niszczyli ostatnie zapasy kaszy i mąki, mieszając je z błotem. A także załatwiając potrzeby fizjologiczne do wanien, w których Polacy gromadzili wodę.

Ukrywający się umierali więc z głodu, czasem popadali w szaleństwo. Szczególnie ci, którzy byli prawdziwymi Robinsonami i w gruzach żyli samotnie.

Na początku listopada Woynowski i Kosiński musieli wyjść z tunelu. Przestał być bezpieczny: Niemcy zaczęli w nim urządzać magazyn. Przenieśli się do willi na Czarnieckiego. Dni spędzali w piwnicy, nocami wychodzili na powierzchnię.

9 listopada gotowali zupę pomidorową, gdy w sąsiednim pokoju usłyszeli szelest. - Chciałem zgasić lampę naftową i pamiętam, że tak mi się ręce trzęsły, że strasznie długo to trwało. W końcu udało się i zastygliśmy w ciemnościach. Szelesty ustały. W końcu w pokoju rozległ się głos: “Kto tam?". Po polsku, więc odetchnęliśmy i odpowiedzieliśmy “Swój, Polacy" - opowiada Woynowski.

Okazało się, że w willi naprzeciwko, w zakonspirowanej powstańczej rusznikarni, ukrywało się pięć osób: ppor. AK “Jerzy", st. sierżant Roman Łuczak “Generał", Józef Rybicki, Henryk Kowalczyk (naprawdę Jerzy Bill) i 14-letnia Wisia Seweryńska. Woynowski i Kosińki zdecydowali się do nich przeprowadzić. Teraz razem chodzili na nocne poszukiwania, gotowali, obchodzili Boże Narodzenie.

Tęsknota za bliskimi nie opuszczała Woynowskiego: kartka kalendarza, na której pisał w Wigilię, pofałdowana jest od łez.

Życie w ruinach miało swój czas i rytm. W dzień spali, w nocy szukali pożywienia. Pierwszy śnieg był tragedią, bo od tej chwili pojawiło się kolejne zagrożenie: ślady mogły doprowadzić do nich Niemców. Inna była też cisza. - Kiedy wychodziło się na zewnątrz, słyszałem muzykę - opowiada Woynowski. - Wiatr targał okiennicami i drzwiami, szeleściły firanki, dzwoniły karnisze. To była dziwna, nocna symfonia.

Zmieniał się wygląd: skóra ludzi nie oglądających miesiącami słońca robiła się coraz bledsza.

Woynowski: - Wszyscy byliśmy potwornie zarośnięci. Zawsze się potem zastanawiałem oglądając filmy o Tarzanie, czemu on nie ma brody. Przecież się nie golił, jak my. A my mieliśmy brody i włosy do piersi. Ja przynajmniej nie głodowałem, więc za bardzo nie schudłem.

Choć zdobywanie żywności zabierało sporo czasu, to i tak pozostawało go zbyt wiele. Woynowski czytał w kółko znalezioną “Historię Polski". Inni też czytali lub spali na siłę. Przede wszystkim jednak czekali. Tygodniami, miesiącami - na “wyzwolenie".

Dla większości ukrywających się wejście wojsk sowieckich przyniosło wolność - to znaczy wolność poruszania się, wyjścia z ukrycia, rozpoczęcia poszukiwań bliskich.

Proza i poezja

Woynowski wrócił do mieszkania, w którym żył z żoną przed Powstaniem. Choć wypalone, miało sufity i ściany.

Wracali też inni: w styczniu 12 tys. ludzi, w lutym już 67 tysięcy.

- W ogóle nie brałem pod uwagę, że mógłbym mieszkać gdzie indziej. Musiałem wrócić - mówi Budrewicz. - Życie w tamtej Warszawie to była proza i poezja zarazem. Proza to ta strona codzienna, wysiłek, by cokolwiek zdobyć. Poezja to wspomnienia, marzenia, nostalgia. Już po paru miesiącach Śródmieście kipiało życiem. Eksplodowały emocje.

W gruzach powstawały pierwsze kawiarnie: słynna Cafe Fogg na Marszałkowskiej, cukiernia Gajewskiego na rogu Hożej. - To był taki byle jaki pawilonik, ale przychodziły tam tłumy z nadzieją, że spotkają kogoś z bliskich, czegoś się dowiedzą - opowiada Budrewicz. - Warszawskie Piccadilly usadowiło się na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Tam się handlowało, tam był węzeł komunikacyjny.

W swojej książce Budrewicz opisuje woźniców, którzy stamtąd zabierali ludzi “na Zalibusz" lub “na Pragie". Tam, na prawym brzegu Wisły, na praskiej ulicy Targowa, można było zaopatrzyć się we wszystko. - Jak tylko do Warszawy przyjechał mój ojciec, wybraliśmy się po lodzie na Pragę na zakupy - wspomina Woynowski. - Wracaliśmy z bochenkiem chleba i osełką masła, kiedy zatrzymali nas Rosjanie. Jeden z uśmiechem wziął masło, przekroił i oddał mi połowę. Taki był uczciwy.

- Pełno było wtedy w Warszawie sowieckich oficerów poprzebieranych w polskie mundury. Na pierwszy rzut oka można było ich poznać, bo nie umieli ich nosić. Tych przebierańców nazywaliśmy POP-ami, czyli Pełniącymi Obowiązki Polaka - opowiada Budrewicz.

Polityka pojawiała się w rozmowach i dowcipach, ale wszystkich zaprzątało głównie poszukiwanie bliskich i zdobywanie jedzenia. Rodzice Woynowskiego trafili do Koluszek i tam im ktoś powiedział, że syn nie żyje, a jego zwłoki widziano w fosie koło Cytadeli. Ojciec pojechał szukać ciała, ale wcześniej wstąpił do dawnego mieszkania syna. Kiedy ten, cały i zdrowy, otworzył drzwi, była to niespodzianka, której ojciec mógł nie przeżyć. - Potem długo planowaliśmy, jak powiedzieć matce, że żyję, żeby nie dostała ataku serca - śmieje się Woynowski.

Na ukochaną żonę, do której tak tęsknił, musiał czekać do 1947 r. Zosia trafiła do Korpusu Andersa, do Włoch.

Ostatniego dnia przed wycofaniem się z Warszawy Niemcy zdążyli wysadzić Pałac Saski i Pałac Brühla. Tak, żeby rzeczywiście - jak chciał Heinrich Himmler - z Warszawy nie został kamień na kamieniu.

Kiedy gen. Dwight Eisenhower odwiedził Warszawę we wrześniu 1945 r., powiedział, że widział wiele wojen i pobojowisk, ale nigdzie nie oglądał tak bezsensownych, tak bezgranicznie złośliwych zniszczeń.

"Boże Odbuduj Stolicę"

Kto wie, jakie byłyby losy Warszawy po 1945 r., gdyby nie determinacja wracających mieszkańców. Były przecież pomysły przeniesienia stolicy do Łodzi lub Lublina i całkowitego wyburzenia ruin. A jednak codziennie wracały tysiące. Trudno dziś sobie wyobrazić, co mogło ich skłonić do skazywania się na udręki życia w ruinach. Może rzeczywiście, jak Olgierd Budrewicz, nie wyobrażali sobie, że mogliby mieszkać gdzie indziej, że mogłoby nie być Warszawy. Dla nich odbudowa była oczywistością.

I może to zaważyło na decyzji władz. Biuro Odbudowy Stolicy powstało już w lutym 1945 r. Pracowało w nim ponad tysiąc entuzjastów gotowych na wszystko. “Kto miał buty, szedł inwentaryzować ruiny, kto ich nie miał, siedział w biurze i kreślił" - pisze Budrewicz.

Ten entuzjazm udzielił się warszawiakom tylko do pewnego stopnia: nazwę BOS sarkastycznie rozszyfrowywali jako “Boże Odbuduj Stolicę".

Choć powoli, gruzy jednak znikały. Warszawę odgruzowywano. Najpierw dobrowolnie. A z czasem z lekkim przymusem - w ramach tzw. prac społecznych. To ostatnie pojęcie pochodziło ze słownika nowego już systemu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2005