Człowiek zawsze może się pomylić

Śmierć jednego noworodka i kalectwo drugiego. Fałszowanie dokumentacji medycznej i kolejne zawiadomienia do prokuratury. Brak winnych.

31.01.2015

Czyta się kilka minut

Ewa Kozińska z synem Mateuszem, 2012 r. / Fot. Archiwum prywatne
Ewa Kozińska z synem Mateuszem, 2012 r. / Fot. Archiwum prywatne

Miasteczko leży na wzgórzu. Dobrze je widać po zmroku, nawet z odległości kilkunastu kilometrów.
W wydanym niedawno w trzech językach przewodniku można wyczytać, że prawa miejskie otrzymało w 1252 r. W 1331 r. Władysław Łokietek ufundował istniejące do dziś dwa kościoły jako wotum za bitwę pod Płowcami. Na zamku, który się nie zachował, odbyły się zaręczyny córki Władysława Jagiełły.
Później losy Radziejowa wyglądały różnie. Potop szwedzki był początkiem jego upadku, prawa miejskie utracił w 1867 r., a odzyskał dopiero w 1919 r. Obecnie jest tu siedziba powiatu. Jak czytamy w przewodniku, „miasto zachowało średniowieczny układ”.
Rozmowa z kierowcą autobusu:
– I pan widzi, dworzec zburzyły i market zbudowały.
– Kiedy?
– W sierpniu zburzyły, w grudniu otworzyły.
Na placu po dworcu autobusowym wiatr podrzuca resztki śniegu i śmieci. Sam dworzec zastępują dwa kontenery i oparty o płot rozkład jazdy. W tle majaczą neony dwóch marketów. Pusto, bo to przecież niedziela.
W taksówce kolejna rozmowa:
– Teraz został nam tylko Pan Bóg, honor i obczyzna, panie...
– Jest aż tak źle?
– Panie, robota jest albo na swoim, albo w sądzie, w szkole, na urzędzie, no i w szpitalu...
– W szpitalu dobrze płacą?
– Z tego, co słyszałem od kobitki, to nie narzekała.
 

Szpital kwitnie
Radziejowski szpital zbudowano pod koniec epoki Gierka. Położony za miastem, po latach utworzył z blokami i osiedlem domów jednorodzinnych osobną dzielnicę. Dyrektor Zbigniew Skonieczny urzęduje na pierwszym piętrze. Sekretarka zaprasza do gabinetu.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi...
– Pan jest dziennikarzem?
– Tak.
– Skąd pana wizyta u nas?
– Chciałbym porozmawiać o fałszowaniu dokumentacji medycznej w pańskim szpitalu.
– To jeszcze trwa to?
– Sprawy w sądzie się nie skończyły.
Dyrektor Skonieczny – elegancki mężczyzna koło siedemdziesiątki – częstuje kawą. Sam pije miętę. Nie może mi poświęcić zbyt wiele czasu, bo to okres pisania sprawozdań finansowych, a poza tym przygotowuje się do wyjazdu.
Chwilę jednak porozmawia. Dyrektorem został w 2000 r., wcześniej przez kilka lat był zastępcą. Opowiada, że szpital od dawna kwitnie. Nikt mu do niego nie dokłada. Wszystko jest na plusie, a ludzie dostają pieniądze na czas. To ewenement na skalę powiatu.
– Rocznie przyjmujemy 8 tysięcy pacjentów – mówi. – Nie mamy długów i taka, wie pan, sprawa z tymi...
– ...dokumentami?
– Tak. Tylko że ja, wie pan, w to nie wierzę.
Dyrektor dodaje, że niewiele spraw dotyczących dokumentacji medycznej „przechodzi przez niego”. Mówi, że „informacje ma skąpe”, a prokuratura nie ma obowiązku zawiadamiania szpitala, że „coś zostało złożone i tak dalej, wie pan”.
 

Wiem, że nie urodzę
Jedna z takich spraw zaczęła się od przypadku. Pacjentka oddziału ginekologiczno-położniczego poprosiła o wydanie kserokopii dokumentacji medycznej. Swoje drugie dziecko urodziła jesienią 2008 r. Dokumenty wydano dwa lata później.
Ewa Kozińska – drobna brunetka – wyjmuje segregatory, a w nich sporo skopiowanych dokumentów, pism i zażaleń. – To była moja druga ciąża – wspomina – i nic nie wskazywało, że mogą być powikłania. Od początku prowadził mnie ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego. Miałam do niego zaufanie.
Pani Ewa została przyjęta na oddział 5 listopada 2008 r.
– O 6.00 rano zaczęły mi wody płodowe odchodzić – opowiada – a wieczorem urodziłam Mateusza.
Poród odbył się drogami natury. Przed urodzeniem dziecka – wspomina pani Ewa – na jej brzuchu kładły się dwie położne. W ginekologii nazywa się to „manewrem Kristellera” – opisany w literaturze medycznej w 1867 r., polega na uciskaniu dna macicy rodzącej. Obecnie nie jest zalecany, a według wielu położników może doprowadzić do powikłań, wśród nich do mechanicznego urazu noworodka.
Pani Ewa: – Pamiętam, jak mówiłam do ordynatora: „Panie doktorze, ja wiem, że ja nie urodzę”, i słyszałam: „Pani Ewo, damy radę, pani urodzi”. Ale gdyby nie te położne, to Mateusz by się nie urodził. Wtedy to czułam, a dziś to wiem. Kiedy się urodził, był cały siny i tylko serduszko mu biło...
 

Żywot Mateusza
Syn pani Ewy dostał 1 punkt w 10-punktowej skali Apgar. To wyliczenie wprowadzone w latach 50. XX w., oceniające stan dziecka w pierwszej, piątej i piętnastej minucie życia.
Niepełnosprawność Mateusza: dystocja barkowa, czyli uszkodzenie prawego splotu ramiennego, wzięła się według jego matki stąd, że nie wykonano trzeciego badania USG przed porodem. Jest ono zalecane w rekomendacjach Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, pozwala na ocenę wielkości płodu i ewentualne podjęcie decyzji o cesarskim cięciu. Był taki moment podczas porodu, kiedy prosiła o to USG, ale lekarz – według kobiety – nie wyraził zgody. Nie zbadał też pani Ewy pod kątem ewentualnego ryzyka wystąpienia dystocji barkowej.
W dokumentacji medycznej pani Ewy dopisano, że badanie USG wykonano, jednak nie była to prawda. Później ktoś wpis o badaniu usunął: w oryginalnej dokumentacji pozostało puste miejsce po wyrwanym fragmencie karty. Kobieta odkryła fałszerstwo (miała kserokopię bez wyrwanego fragmentu strony) i zawiadomiła prokuraturę.
 

Dokumenty „na zeszyt”
Kiedy rozmawiam z dyrektorem radziejowskiego szpitala, pytam też o kierownika archiwum – Krzysztofa Rutkowskiego. Zbigniew Skonieczny mówi, że przecież może „go zaraz ściągnąć do gabinetu i sobie porozmawiamy”. Po kilku minutach do pokoju wchodzi uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku.
Dyrektor pierwszy zadaje pytanie o dokumenty pani Ewy. Kierownik odpowiada, że zniszczenia mogły się najzwyczajniej wziąć z jednego powodu: w radziejowskim archiwum dokumenty pacjentów są pakowane w papier i wiązane w paczki sznurkiem. Może sznurek przetarł stary papier...
Kiedy pytam, czy są inne dokumenty z takimi zniszczeniami od sznurka, nie dostaję odpowiedzi. A może dyrekcja szpitala zdecydowała się zrobić audyt w archiwum?
– Pan kierownik – odpowiada dyrektor – na moje polecenie przeprowadził szkolenie z pracownikami.
– Ale audyt zamknąłby dalsze spekulacje...
Cisza.
– Całość wykazywania tych nieprawidłowości to jest wielki znak zapytania, bo od tego są organa kontrolne i organa prawne – podkreśla dyrektor. I dodaje, że jeśli tylko w którejkolwiek z prowadzonych spraw zapadnie prawomocny wyrok, wówczas on podejmie decyzje administracyjne. Być może trzeba będzie kogoś zwolnić, by szpital odzyskał utraconą renomę, a pacjentki nie obawiały się rodzić dzieci.
A dokumenty pacjentów? Przez lata były wydawane lekarzom na tzw. zeszyt (od dyrektora słyszę też określenie: „książka”). To znaczy pracownik archiwum prowadził w grubym terminarzu wpisy: kto, kiedy i dla kogo pobierał dokumentację medyczną. Osoba pobierająca nie podpisywała się w zeszycie. Później papiery wracały do archiwum, ale ich zwrotu nie zaznaczano. Nie sprawdzano też stanu zwracanych dokumentów i nie prowadzono ich rejestru w komputerze. W taki sposób pobierano też dokumentację Ewy Kozińskiej; w samym tylko 2011 r. aż sześć razy.
Obowiązujące w czasie tych wydarzeń przepisy – rozporządzenie Ministra Zdrowia z 30 lipca 2001 r. (uchylone 1 stycznia 2011 r.) „w sprawie rodzajów dokumentacji medycznej, sposobu jej prowadzenia oraz szczegółowych warunków jej udostępniania” – wskazują, że „wpis dokonany w dokumentacji nie może być z niej usunięty, a jeśli został dokonany błędnie, powinien być skreślony oraz opatrzony datą i podpisem lekarza” (paragraf 14, punkt 4).
 

Ordynator chce jechać do Afryki
Gabinet ordynatora znajduje się przy wejściu na oddział ginekologiczno-położniczy. Duży pokój z zasłoniętym oknem to oaza spokoju: wygodne fotele, ława, kanapa. Na honorowym miejscu piękna hebanowa rzeźba kobiety z dzieckiem. Ordynator – postawny mężczyzna w okularach z czupryną siwych włosów – mówi, że przywiózł ją z Tanzanii, z jednej ze swoich wypraw. W Radziejowie pracuje od 1997 r., w zawodzie od 1981 r.
Kiedy mówię, z jaką sprawą przychodzę, doktor wzdycha i prosi, by w tekście nie padło jego nazwisko. Dlaczego? Bo zajmowało się tym już tylu dziennikarzy...
Ordynator pamięta poród pani Ewy. Miał wtedy dyżur. Komplikacji nic nie zapowiadało. W trakcie porodu wystąpiła dystocja barkowa. W jej wyniku doszło do powikłania i niepełnosprawności dziecka.
– Pani Kozińska jest przekonana – mówi ordynator – że ponieważ nie wykonałem badania USG przed porodem, to było przyczyną wystąpienia tego powikłania.
– A nie wykonał pan?
– Nie wykonałem.
Czy to standardowa procedura, że się je wykonuje? Ordynator twierdzi, że w 2008 r. Polskie Towarzystwo Ginekologiczne nie rekomendowało takiego badania, poza tym poród przebiegał prawidłowo, a on ocenił wielkość dziecka za pomocą tzw. chwytów Leopolda, służących do ustalenia ułożenia płodu w macicy rodzącej kobiety.
Według ordynatora nie ma jednoznacznie opisanego mechanizmu dystocji barkowej. Nie można też przewidzieć, kiedy do takiego powikłania może dojść.
– Omyłkowo wpisałem badanie USG, które wykonałem innej pacjentce – tłumaczy ordynator sprawę zmian w dokumentacji porodu. – Zorientowałem się dopiero następnym razem. Po prostu skreśliłem ten wpis i wpisałem: „wpis omyłkowy”, w obecności mojego kolegi, pediatry.
– I to jest w tej dokumentacji, że jest to wpis omyłkowy?
– Jest.
– Data też?
– Nie. Poza tym uważam, że człowiek zawsze może się pomylić.
Kto zniszczył dokumentację medyczną Ewy Kozińskiej i wyrwał informację o omyłkowym wpisie wykonanego badania? Ordynator jest przekonany, że ktoś z jego wrogów: ludzi, z którymi nie było mu po drodze. Nigdy też osobiście nie wypożyczał dokumentacji medycznej z archiwum radziejowskiego szpitala.
Do gabinetu wchodzi młoda kobieta w lekarskim kitlu. Pyta ordynatora, kim jestem. Kiedy słyszy, że dziennikarzem, rzuca: „wy już wstydu, ludzie, nie macie”, i wychodzi.
– Dobrze, że nie nazwała mnie hieną...
– To moja córka i dobrze wychowane dziecko – odpowiada ordynator. – Wie pan, my już wszyscy jesteśmy tym wszystkim zmęczeni.
Żegnamy się. Ordynator mówi, że czasami myśli tylko o tym, by wyjechać do Afryki i nigdy tu nie wrócić. „Tam jest dużo pracy i dużo życzliwych ludzi” – dodaje.
 

Miał wielu wrogów
W gabinecie pediatry rozmawiam z zastępcą dyrektora szpitala do spraw medycznych. Na korytarzu tłok: dzieci, matki, ojcowie. Wchodzę ostatni.
Doktor – w okularach, lekko siwiejący mężczyzna po pięćdziesiątce – również prosi, bym nie wymieniał jego nazwiska. Ma złe doświadczenia z dziennikarzami, a parę miesięcy temu został nagrany ukrytą kamerą. Potwierdza, że był świadkiem błędnego wpisu ordynatora w dokumentach Ewy Kozińskiej. Czy pamięta inne podobne przypadki? Nie, a ten zapamiętał wyłącznie dlatego, że był w tej sprawie przesłuchiwany. Uważa, że nie doszło do fałszerstwa. Ordynatora zna od lat i uważa go za fachowca.
– Komu mogło zależeć na kompromitacji ordynatora?
– Miał i ma wielu wrogów.
– Kogo?
– Ludzi, którzy nie przepadali za ordynatorem i może robią to z zemsty.
Pokazuje list lekarzy radziejowskiego szpitala do dyrektora Skoniecznego. Napisany dwa lata temu, dotyczy konieczności ochrony dobrego imienia szpitala. Nie ma w nim informacji na temat fałszowania dokumentów.
Pytam o poród Ewy Kozińskiej. Pediatra najpierw stwierdza, że nie przypomina sobie, ale po kilku minutach pamięć wraca. Tak, był przy porodzie, jednak dziś trudno mu cokolwiek powiedzieć o niepełnosprawności Mateusza. Uważa, że stało się nieszczęście, którego nie można było przewidzieć; że statystycznie takie rzeczy się po prostu zdarzają. Szpital się rozwija, jest rozbudowywany i ma dobrego gospodarza.
 

Śmierć na oddziale
Ewa Kozińska nie jest jedyną pacjentką szpitala w Radziejowie, której porodem zainteresowały się prokuratura i sądy. W 2010 r. na tym samym oddziale ginekologiczno-położniczym urodził się chłopiec, który po około 9-10 godzinach zmarł. Powodem śmierci było nadmierne wydłużanie czasu porodu, a w efekcie: zapalenie płuc wywołane przez aspirację smółki (dziecko opiło się wodami płodowymi). Podobnie jak w przypadku Ewy Kozińskiej, u rodzącej nie wykonano cesarskiego cięcia, zaś poród odbył się drogami natury.
Pacjentka N. (dane zmienione) pozwała szpital. Firma ubezpieczeniowa uznała winę zespołu odbierającego poród. Odszkodowanie wypłacono z polisy szpitalnej.
Chciałem porozmawiać z N., która powiadomiła prokuraturę również o fałszowaniu jej dokumentacji medycznej. Tu też ktoś miał się podpisać za jednego z lekarzy prowadzących poród, ponadto w dokumentacji dopisano, że N. wyraziła zgodę na poród drogami natury, a kobieta takiej zgody nie wyraziła. Sprawa jest w sądzie.
N. zgadza się na spotkanie, ale po kilku godzinach je odwołuje. Pytam więc o jej sprawę dyrektora radziejowskiego szpitala. Zbigniew Skonieczny mówi, że jest już zamknięta, a „błędy lekarskie się zdarzają i czasami trzeba za nie zapłacić. Nasze postępowanie było nieprawidłowe, PZU wypłaciło odszkodowanie”.
Kiedy pytam o fałszowanie dokumentacji medycznej N., dyrektor odpowiada, że rozstrzygnie to niezawisły sąd.
 

Święty spokój?
Ewa Kozińska obiecała sobie, że sprawy niepełnosprawności Mateusza nie odpuści. Przez wiele miesięcy pisali z mężem odwołania do Ministerstwa Zdrowia, Rzecznika Praw Obywatelskich, Prokuratora Generalnego, sądów i prokuratur. W końcu w sprawie sfałszowania jej dokumentacji wznowiono umarzane dwukrotnie śledztwo. Niedługo odbędzie się pierwsza rozprawa.
– Co czuję jako matka niepełnosprawnego dziecka? – zawiesza głos pani Ewa. – Czasami bezsilność i złość, czasami zmęczenie.
Rehabilitacja jest kosztowna i czasochłonna. Pani Ewa od urodzenia Mateusza nie podjęła pracy: opiekuje się synem, jeździ z nim na rehabilitację i na basen, pomaga w ćwiczeniach w domu.
Od września Mateusz pójdzie do szkoły, ale to wcale nie oznacza zmniejszenia obowiązków matki. Praworęczny chłopiec będzie mozolnie uczył się pisania lewą ręką. To tylko jeden z przykładów zadań, które go czekają, zanim będzie mógł podjąć w miarę normalne życie.
Dlaczego tak trudno walczyć z błędami instytucji? Pani Ewa nie odpowiada wprost. Wspomina krótką rozmowę sprzed ponad roku. Była wtedy na policji, gdzie ją przesłuchiwano. Usłyszała, że to w sumie dobrze, iż ma niepełnosprawne dziecko, bo przecież takiemu dziecku łatwiej znaleźć pracę i w ogóle łatwiej jest żyć w tych ciężkich i niepewnych czasach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2015