Poród nie jest chorobą

Przez minione 15 lat Fundacja "Rodzić po ludzku" wykonała olbrzymią pracę. Choć przez część lekarzy i kobiet nadal traktowana jest nieufnie, lawiny zmian nie da się zatrzymać.

13.05.2008

Czyta się kilka minut

Anna Otffinowska, maj 2008 r. /fot. Forum /
Anna Otffinowska, maj 2008 r. /fot. Forum /

Z listu do "Rodzić po ludzku":

Po piątym roku studiów obowiązuje mnie praktyka na oddziale ginekologiczno-położniczym. Pełna zapału zjawiłam się w Ostrowi Mazowieckiej. Na łóżku porodowym zobaczyłam dawną koleżankę. Dopiero zaczęły się skurcze, ale zbliżała się 9.00 (co oznacza wizytę ordynatora) i wszyscy nagle chcieli skończyć poród. Słyszałam: "przyj", "słabo prze", "nic z tego nie będzie". Mówiłam, żeby wygodniej oparła nogi, żeby odpychała się rękami i że poradzi sobie na pewno. Bardzo zdopingowało ją, gdy usłyszała, że widać już główkę.

Nagle usłyszałam: "kończymy ją" i lekarz dosłownie skacze na jej brzuch, w żyłę podają oksytocynę. Krocze nacinają nie w czasie skurczu, dziewczyna krzywi się (normalnie nacięcia się nie czuje, bo robi się je podczas skurczu partego). Dziecko rodzi się, jest niedotlenione, ale mija to szybko, jest silne.

I szycie. Pamiętam, jak to boli. Młody lekarz rzuca: "Gdzie z tą dupą?", gdy drgnęła. "Musi boleć!". Szyje nerwowo, gubi nić, szarpie, odwarkuje.

Zjawia się ordynator, człowiek uznany za najlepszego ginekologa w mieście. No i dostaję lekcję: "Poród to operacja" - to do mnie. "Co się drzesz? Chyba łatwiej nie jęczeć niż jęczeć" - poucza kobietę na sąsiednim łóżku. "Miała pani 9 miesięcy, żeby się dowiedzieć, że to boli" - do pacjentki.

Ta śliczna dziewczyneczka nie miała szczęścia "urodzić się po ludzku". Matka nawet nie zobaczyła jej całej, pokazano już opatulone dziecko, mogła z daleka powiedzieć: "Moja córeczka kochana".

Panorama położnictwa

Anna Otffinowska, założycielka Fundacji "Rodzić po ludzku", rodziła pierwsze dziecko w 1987 r., w warszawskim szpitalu MSWiA. Marzyła, aby rodzić tak, jak jest to opisane w angielskich książkach, które wzięła ze sobą do szpitala. Można było w nich przeczytać, że kobieta w trakcie porodu ma prawo wybrać pozycję, że ma prawo chodzić, a sposoby łagodzenia bólu nie kończą się na farmakologii. W Polsce drugiej połowy lat 80. takie informacje brzmiały wywrotowo. Żeby uczestniczyć w porodzie, jej mąż musiał wystarać się o specjalną przepustkę od komendanta szpitala.

Otffinowska, co przyznaje po latach, oprócz silnej woli i wiedzy miała też trochę szczęścia: rodziła w nocy, więc ordynatora nie było na oddziale. Nie pozwoliła się położyć, poprosiła o zgaszenie jarzeniówek. Widziała, jak w dyżurce lekarze przeglądają z zainteresowaniem jej książki.

- Nie mogę powiedzieć, że dotknęła mnie trauma, jaka spotkała tysiące Polek rodzących w szpitalach - opowiada ponad 20 lat później. - Jednak poczucie dyskomfortu było bardzo silne. Szpital oznacza obcość i osamotnienie dla każdego, cóż mówić o tak intymnej sytuacji jak poród. Dlatego drugie dziecko urodziłam już w domu.

Na początku lat 90. Otffinowska, psycholożka pracująca wówczas w Ośrodku Edukacji Ekologicznej EKO-OKO, zaangażowała się w organizację konferencji "Jakość narodzin, jakość życia". Specjaliści z zagranicy porównywali sytuację w polskich szpitalach do zdarzeń w Wlk. Brytanii na początku

lat 70., kiedy rozpoczynał się przełom w myśleniu o prawach pacjenta i komforcie rodzących. Jedna z zaproszonych, Sheila Kitzinger, wspomniała o stworzonym na podstawie opinii kobiet rankingu angielskich placówek położniczych, jaki wówczas powstał.

Otffinowska: - Sheila mówiła, że pomysł nie wypalił, że jakoś się rozmył. A ja się go uczepiłam.

W 1993 r. EKO-OKO i miesięcznik "Twoje Dziecko" zaapelowały do kobiet o listy z opisem porodu. Odpowiedziało 250. Z listów wyłaniał się smutny obraz świata, w którym jeden z najważniejszych momentów życia został zniszczony przez lęk, obojętność, brak pomocy, rutynę.

Parę miesięcy później akcję - już pod nazwą "Rodzić po ludzku" - rozpoczęła "Gazeta Wyborcza". - To było jak lawina, pisały kobiety, które dopiero co wyszły ze szpitala, i 70-letnie panie, wspominające swoje porody - opowiada Otffinowska. - Okazało się, że poruszamy jeden z najważniejszych, a kompletnie nieobecnych w oficjalnej przestrzeni tematów.

Tylko w ciągu dwóch pierwszych edycji o swoim porodzie napisało 15 tys. kobiet. Powstał pierwszy "Przewodnik po szpitalach położniczych" z oceną oddziałów i szpitali dokonaną dzięki listom i ankietom od kobiet. Kryteria oceny były niemedyczne - punktowano życzliwość personelu, możliwość porodu z bliską osobą, odwiedziny, kontakt z noworodkiem, zapewnienie poczucia intymności i godności rodzącym.

Z zebranych podczas kolejnych edycji informacji powstała wielka panorama polskiego położnictwa, której nie da się sprowadzić wyłącznie do katalogowych informacji. Obok statystyk i szczegółowych danych na temat szpitali, wstrząsające listy pacjentek; obok czysto technicznych szczegółów - przypomnienie o podstawowej, choć zagubionej prawdzie: że poród to nie choroba ani suchy zabieg medyczny, tylko cud.

Kobieta potrafi mówić

Z listu do "Rodzić po ludzku":

Jestem młodą lekarką. Mimo że sama idea akcji jest wspaniała, to niestety ma wiele niedociągnięć. Głównie dlatego, że została podjęta przez ludzi niezwiązanych z medycyną, a przez to niekompetentnych. Listy kobiet pełne są oczywistych błędów merytorycznych. Gdybym to ja była młodą ciężarną, na podstawie tych wypowiedzi wyciągnęłabym wnioski, że wszelka ingerencja, tzn. wywołanie porodu, przebicie pęcherza płodowego, lewatywa, cewnikowanie pęcherza, samo monitorowanie porodu kardiotokografem, nacięcie krocza, a zwłaszcza cesarskie cięcie są jedynie fanaberiami lekarzy i położnych, a nie koniecznością.

Trzeba zdawać sobie sprawę, że mimo iż ciąża i poród są zjawiskami całkowicie fizjologicznymi, to powikłania są tak częste, że do rodzącej należy podchodzić z dużą ostrożnością. Przecież jeszcze pamiętamy, jak wiele kobiet dawniej umierało "przy porodzie".

Największą zasługą "Rodzić po ludzku" jest niewątpliwie rozbudzanie świadomości - próba pokazania, że trafiająca do szpitala ciężarna nie musi drżeć ze strachu i tracić inicjatywy. Fundacja zachęca do ożywienia zapomnianego instynktu - wyboru własnego miejsca na poród, własnego sposobu, dzięki któremu dziecko przyjdzie na świat. Rzecz nie w tym, by automatycznie sprzeciwiać się lekarzowi i traktować jego zalecenia jako z zasady chybione. Rzecz w budowaniu dialogu, który w polskich szpitalach, nie tylko położniczych, nie istnieje. Dialog oznacza, że kobieta nie tylko słucha, ale również wyraża swoje oczekiwania. Że współdecyduje, komunikując np., że chciałaby urodzić poza szpitalem, w domu własnym bądź ośrodku prowadzonym przez położne.

To oczywistość, która w służbie zdrowia przebija się z dużym trudem. Nic też dziwnego, że akcji od początku towarzyszą krytyczne głosy ze strony środowiska medycznego. "Rodzić po ludzku", z propozycją dialogu i nawiązania silniejszej relacji między kobietą i personelem, uderza w te miejsca, w których mocno trzyma się struktura feudalna. A jest ich w Polsce nadal dużo. Przekonywanie pacjenta, by zaczął mówić o swoich lękach i oczekiwaniach, a personelu, by z większą uwagą słuchał, zdaje się rewolucją większą niż najnowocześniejsze techniki operacyjne.

Najwięcej żalu do akcji "Rodzić po ludzku" mają lekarze ośrodków klinicznych, do których trafiają skomplikowane przypadki. Tłumaczą, że szpitale powiatowe mają w "Przewodniku" uprzywilejowaną pozycję, bo nie przyjmują kobiet z powikłaniami.

- To tłumaczenie, które nie dotyczy sensu akcji - odpowiadają w Fundacji. - My nie badamy umiejętności położników, tylko sposób, w jaki odnoszą się do pacjentek. A wieszanie praw pacjenta na haku i tłumaczenie tego specyfiką ośrodka jest po prostu nieetyczne.

Mimo tych uwag, dzięki "Rodzić po ludzku" ruszyła lawina zmian. Kolejne placówki zaczęły się otwierać przed rodzącymi i ich rodzinami. Zmniejszyła się liczba jednoznacznie negatywnych ocen, okazało się, że położne i lekarze potrafią się uśmiechać i rozmawiać po partnersku. Lekarze zaczęli mówić o tym, jakie leki stosują i dlaczego. Przy szpitalach zaczęły powstawać szkoły rodzenia, które dawały dodatkową gwiazdkę w rankingu.

Fundacja zaczęła wydawać kolejne publikacje, poradniki dla kobiet, prowadzić warsztaty i konferencje dla środowiska medycznego, nagłaśniać pomysły, które w innych krajach Europy uznawane są za standard. Jednym z nich jest powrót do instytucji domów porodowych, czyli miejsc prowadzonych przez położne. Jeszcze po wojnie działało ich w Polsce kilkaset, do dzisiaj przetrwał jeden w śląskich Lędzinach, kilka lat temu Fundacja pomogła założyć kolejny - w Warszawie. To wkład w odzyskiwanie zagubionej wiedzy, która kiedyś wydawała się oczywista - nie każdy poród musi odbywać się w towarzystwie lekarza, większość rodzących potrafi poradzić sobie przy pomocy życzliwych, doświadczonych kobiet.

Rodzić na miedzy

Fundacja bywa niewygodna również dla kobiet. Nie wspiera coraz głośniej wyrażanych żądań o cesarkę na życzenie; nie uważa, że jest to równie dobra metoda jak poród naturalny. Więc w "Rodzić po ludzku" słyszą czasem, że namawiają do rodzenia na miedzy, że promują średniowieczne metody.

Otffinowska: - Cesarskie cięcie jest operacją, która ratuje zdrowie, a czasami życie matki lub dziecka. W takiej sytuacji jest najlepszym, często jedynym rozwiązaniem. Nie można jednak uważać go za wybór sposobu rodzenia, bo cesarskie cięcie, któremu poddają się zdrowe kobiety z niezagrożoną ciążą, niesie zbyt dużo negatywnych skutków, dających o sobie znać wiele miesięcy lub nawet lat po operacji. Kobiety w Polsce boją się porodu - chciałyby wierzyć, że można urodzić bez bólu, że inni wezmą za to odpowiedzialność, dlatego łatwo im wmówić, że to nie operacja, a "zabieg kosmetyczny". Cesarka jest łatwa i szybka, dla lekarzy: cięcie, następna klientka, cięcie, następna klientka. Tymczasem poród naturalny trwa zbyt długo i niesie za sobą wiele niewiadomych. Zamiast wołania o cesarkę, mówmy o potrzebie powszechnej, bezpłatnej edukacji przedporodowej i potrzebie zmiany obrazu porodu, teraz zbudowanego na poczuciu lęku i zagrożenia.

"Rodzić po ludzku" zwraca również uwagę na postępującą medykalizację porodów. Porównanie roku 2000 z ankietami z lat 2004-06 pokazało, że wzrasta liczba porodów przyspieszanych oksytocyną, przebić pęcherza, znieczuleń, nacięć krocza. Kobiety się boją, lekarze się spieszą. - Nadużywanie tego rodzaju interwencji jest normą. A istnieją potwierdzone badania, że wszystkie te zabiegi niosą za sobą skutki uboczne - mówi Otffinowska.

Kiedy Fundacja zaczęła nagłaśniać problem depresji poporodowej i wydrukowała plakat z hasłem "macierzyństwo bywa trudne", do biura zaczęły dzwonić kobiety z pretensjami, że "Rodzić po ludzku" zachęca do aborcji. Nie zrozumiały przesłania.

- Przez ten czas zapracowaliśmy sobie na mnóstwo sprzymierzeńców w szpitalach i wśród rodziców - tonuje jednak Anna Otffinowska. - Szczególnie jestem dumna ze współpracy z położnymi. Przyjeżdża ich do nas na warsztaty i konferencje coraz więcej, bo widzą, że nie jesteśmy przeciwko nim, ale wspieramy je i chcemy, by znów stały się ważne i potrzebne kobietom.

Przed Fundacją morze pracy

Podczas ostatniej edycji, w 2006 r., do Fundacji "Rodzić po ludzku" przyszło 40 tys. listów i ankiet.

Otffinowska: - Po czterech edycjach zauważamy, że szpitale mobilizują się na czas akcji. Personel bardziej uważa na potrzeby kobiet, chętniej z nimi rozmawia. Można powiedzieć, że działają skokowo, ale dla mnie jest oczywiste, że zmiany są bardzo duże. Jesteśmy w innym miejscu niż 15 lat temu. Kobiety są bardziej świadome swoich praw, a część położnych i lekarzy traktuje je po partnersku. Ale przed nami nadal morze pracy.

Laureatka Medalu św. Jerzego z niepokojem śledzi praktyki szpitali, które uznają, że godny poród dostępny jest jedynie za dodatkową opłatą. Częste jest np. pobieranie opłat za jednoosobowe porodówki i wmawianie rodzącym, że to luksus.

W Fundacji opowiadają o zdarzeniu sprzed kilku dni.

Kobieta w 30. tygodniu ciąży, która chce rodzić w prowadzonym przez położne warszawskim Domu Narodzin (warunki zbliżone do domowych, wielkie łóżko porodowe, wanna, na podłodze parkiet) odwiedziła swojego lekarza. Badanie przebiegało normalnie do momentu, kiedy wspomniała, że chce rodzić poza szpitalem. Wówczas okazało się, że lekarz obserwuje rozwarcie i skróconą szyjkę macicy. Lekarz zalecił rozwagę, doradzał, żeby nie podejmować pochopnych decyzji. Stwierdził, że sytuacja jest poważna.

Kobieta pobiegła na konsultację do innego specjalisty.

Usłyszała, że rozwarcia nie ma, a szyjka macicy zachowuje naturalną długość. Może rodzić poza szpitalem.

Z listu do "Rodzić po ludzku":

To był mój drugi poród. (...) Rodziliśmy wspólnie z mężem. Przy porodzie mieliśmy swoją najcudowniejszą panią doktor Iwonę Tomczewską, przy której cały ból i problemy odchodzą w niepamięć. Po przyjeździe do szpitala okazało się, że jest również położna, z którą chcieliśmy rodzić, pani Krystyna Wenecka. (...) Nie czułam bólu ani dyskomfortu. Zostaliśmy zaproszeni do pokoju porodów rodzinnych, gdzie rozpakowaliśmy się i przygotowaliśmy na długie godziny. Przy każdym skurczu skakałam na gumowej piłeczce. Nie czułam zbyt wielkiego bólu, więc sądziłam, że potrwa to do wieczora. A tu wielka niespodzianka: po niecałej godzince przyjemnej konwersacji z położną i mężem okazało się, że mam pełne rozwarcie i mogę już powitać syneczka. Nie mogłam uwierzyć! Jak to możliwe, żeby obyło się bez bólu i cierpienia! Przeszłam na fotel i w paru skurczach urodził się nasz Oskareczek.

Pani doktor przez cały czas filmowała to najpiękniejsze z możliwych dla mnie przeżyć i teraz mogę do niego wracać, ilekroć mam ochotę na wspominki. Po porodzie leżałam z syneczkiem w miłej dwuosobowej sali z wszelkimi udogodnieniami. Kiedy opowiadam o wszystkim koleżankom, pytają, w którym szpitalu rodziłam i ile dałam. A ja odpowiadam: w Szpitalu Wojewódzkim we Włocławku i nie dałam nic.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2008