Won!

Myślę o hotelu i wydobywam z pamięci całe ciągi bezimiennych miejsc, które się zlewają w jeden tymczasowy dom.

18.08.2009

Czyta się kilka minut

/fot. Michał Kuźmiński /
/fot. Michał Kuźmiński /

W podróży wszystko może się zdarzyć, wszystko w sensie dosłownym: droga urywa się nagle, choć jest na mapie, wiadukt zawisł w połowie; zamiast ciągu dalszego jakiś podrdzewiały znak drogowy i zamiast drogi jest tylko piasek; albo grupa Cyganów na środku szosy, którzy zrzucili klapki i tańczą, jakby się im coś objawiło, z ramionami wysoko; ale to nie objawienie, tylko radość z niczego, niedostępna mnie i mnie podobnym - ot, parę piw w plastikowej butelce, każdy z każdym tańczy, a jedna stara baba osobno, bo się jej tak podoba. I za chwilę my też tańczymy, już wrzeszczy jakaś młoda "sapagi daj" i pokazuje, że ona bosa, a ja obuty, ale siostra jej da w łeb, żeby się zamknęła i tańczyła dalej. Tak bywa w drodze, i kiedy dzień się skończy, zapadam na miłość do hotelu.

Potrzebny hotel, motel, cokolwiek, miejsce dla pozbierania myśli i dla oddechu, prysznic albo choćby umywalka, łóżko, potrzebny telewizor gadający w obcym języku - a w obcym języku zawsze ciekawiej, choć niby to znane filmy i programy, choć zawsze tak samo wymalowane kobiety robią poważne miny i zapowiadają w dzienniku katastrofy (mimo że to akurat nie jest pora na nieszczęścia, akurat nie ma żadnych katastrof i trzeba robić ten teatr poważnych min do piętnastoosobowej manifestacji przeciw bezpańskim psom, do chwilowej przerwy w dostawie prądu, do posiedzenia starców w wyświeconych garniturach - to są wszystko tematy z jednego wieczoru, z mołdawskiej telewizji państwowej). Tego trzeba na wyjeździe, trzeba się w tym unurzać, wytaplać, trzeba zasnąć przy tej mowie-trawie; i konieczna jest restauracja hotelowa, po to choćby, żeby ją odrzucić, bo nie ma wstrętniejszego miejsca nad hotelową restaurację.

Myślę o hotelu i wydobywam z pamięci całe ciągi bezimiennych miejsc, które się zlewają w jeden tymczasowy dom.

***

W Kiszyniowie tylko strzałki na hotel Naţional pewnie doprowadzą do centrum miasta. Jest ich wiele, w każdym miejscu, jakby prowadziły do newralgicznego punktu, do jedynego hotelu wartego polecenia (a kiedy dudni pod kołami dziurawy asfalt Kiszyniowa i jest noc i prawie trzydzieści stopni, to chce się, żeby coś było na końcu tych strzałek, chce się łóżka i ciepłej wody, a nie kolejnych godzin w samochodzie, spędzonych w oczekiwaniu, aż się znajdzie jakieś miejsce). Więc jedziemy na Naţional, oczywiście, według wskazówek, które są jak magnes, a my w samochodzie stajemy się bezwolni i za nimi podążamy. Na końcu drogi czeka wielka, czarna bryła na tle ciemnego nieba; żadne okno się nie świeci. Naţional: wielopiętrowy gmach z szarego betonu, z doklejonym niższym gmachem, gdzie jest restauracja, zachwala neon (ale nie ma tej restauracji), i kasyno (i to się zgadza: otwarte, smutne kasyno, mrugające neonami, żarówkami, cale oklejone obrazkami maszyn i liczb przynoszących szczęście). Jedyny hotel, do którego prowadzą strzałki, jest nieczynny już od dawna.

To są chwile, kiedy mnie ogarnia zniechęcenie, mam ochotę wracać albo spać w samochodzie. Niech to się dzieje w Kiszyniowie albo gdziekolwiek, gdzie jakaś recepcjonistka daje do zrozumienia, że chcę w łapę albo ma wszystkiego dość - jak w Bańskiej Bystrzycy, w hotelu wielkim jak statek, betonowym bloku o ciemnych oknach, gdzie blondyna zza szyby (nawet nie pamiętam twarzy) mówi: "nie ma wolnych miejsc", a na parkingu przed budynkiem stoi może pięć samochodów. Jest noc i musiałaby zamknąć drzwi wejściowe, musiałaby zamknąć recepcję, wjechać na któreś piętro, może zmienić pościel albo przynajmniej zadzwonić po sprzątaczkę. A jej się oczy kleją i nie ma na to siły, więc mówi: brak wolnych miejsc i trzaska okienkiem; i trzeba błądzić dalej.

***

Znam hotele bez skazy, z wielkim basenem, pisuarami jak rzeźba, z personelem milczącym, ale wielojęzycznym w razie potrzeby. I nocuję często w miejscach, gdzie mięśniak w koszuli rozpiętej na grubym brzuchu proponuje bez żenady: "dziewczynki, jakbyście chcieli, to ładne są, chudziutkie, młode". To w Tiraspolu, w hotelu Ajst, nad Dniestrem, na którym nocą się kładzie kożuch księżycowy, a w pokoju obok trwa bój, śmiertelny bój, niosą się rzężenia i jęki. W tym samym hotelu życie zaczyna się nad ranem wyciem wiertarki, pohukiwaniem robotników, śmiechem sprzątaczek. Szósta, koniec ze snem. Ale ta propozycja, niezmiennie ta sama, i nawet słowo wszędzie identyczne: "dziewczynki" - jakby to jakiś troskliwy tatuś przemawiał, i jeszcze uśmiech odpowiedni, przymilny. Ta propozycja pada od ciecia, który ma swój kantorek na zapleczu, zarządza parkingiem, z którego zbiera haracz, ma wreszcie swoje stadko, które się puszcza w hotelu za jego przyzwoleniem, na jego rachunek. Więc podchodzi z rękami w kieszeniach. "Cześć, chłopaki - zagaja - skąd  jesteście? Zmęczeni? Dziewczynek trzeba?"

Dzień późnej, w mieście stołecznym Kiszyniów jego druh i brat bliźniak, cieć w hotelu Turist (identyczne hotele stoją we wszystkich byłych republikach, pojedź, gdzie chcesz, niech to będzie Odessa czy Mińsk, zawsze zamieszkasz w tym samym pokoju, spotkasz ten sam czerwony telefon na korytarzu, tę samą wredną etażową); więc stróż z łapskami w kieszeniach, pod osłoną nocy zagai "skąd jesteście, chłopaki?"; no i już nas łączy ta nić łącząca ludzi w potrzebie, więc: "jakby było trzeba dziewczynek, chłopaki, to do mnie". (A w godzinę później skrzypną drzwi sąsiedniego pokoju, ukaże się najpierw zmęczony, wykoślawiony but na obcasie, but, który wiele przeszedł, potem gruba noga, aż wreszcie w świetle jarzeniówki zabłyśnie opita, obita twarz, po wielokroć zamalowana, twarz hotelowej prostytutki, tej tutejszej "dziewczynki". Za nią wyłoni się cieć, umięśniony klon kolegi z Naddniestrza, w garniturze i już bez krawata, już nie tak przyjazny ani otwarty; na widok obcego ze strachu trzaśnie dłonią w wyłącznik, zapadnie ciemność i on w nią wniknie jak szczur.

A w numerze są dwa tapczany, w tym jeden złamany; trochę brudnej, zimowej pościeli, choć to lato; przetarte ręczniki, dwa land­szafty; żyrandol; wykładzina obowiązkowo szara; i ciepła woda tylko wieczorem i rano. Jest biurko, choć nie wiadomo po co. Jest śmierdzący upał, który się skumulował w tym pokoju, we wszystkich pokojach tego hotelu, więc trzeba uciekać; wszystko śmierdzi starością, płynami kiedyś przez kogoś wylanymi; bije smród z kanalizacji. Trzeba iść do sąsiedniej knajpy, żeby to z siebie zrzucić, a recepcjonistka stanowczo oznajmia, że rano mamy się wymeldować, bo dla nas nie ma już w Turiście miejsc.

W tych chwilach wracają obrazy hoteli pod innymi szerokościami, wypieszczonych aż do śmieszności, nadopiekuńczych. Wracają obrazy czekoladek znajdowanych co wieczór na poduszce, gazet z całego świata i kapci z monogramem. Wraca echo masażystek i kawy w klimatyzowanym i przestronnym lobby. A tu: w lobby krzątają się rano Amerykanie, cała grupa młodych ludzi, po amerykańsku zagubionych i po amerykańsku zapobiegliwych. Patrzę na ich sposób na ten Kiszyniów hotelowy: kupili chińskie torby w kratkę, zgrzewki coli i wody i teraz parcelują swoje zapasy pod plastikowymi zegarami, które nadaremnie wskazują godziny w stolicach świata; a staruszka nacierająca rośliny płynem do mycia okien czujnie ich podgląda. Jeden pokój, dwie osoby, dwie cole, dwie butelki wody - i wiara, że dzięki temu uda się przeżyć w mieście, które uważają za dzikie. To dla nich hotel nas wyrzucił, słusznie uznając, że nam się krzywda nie stanie. Że skoro nie chcemy dziewczynek, to won.

***

Wyliczanka jak ćwiczenie pamięci, żeby wydobyć to, co najgłębiej ukryte.

Hotel w serbskim Negotnie, nazwany Krajina: dwa bloki jeden przy drugim (powoli wydobywa mi się ten obraz z głowy), hol z szarą, poplamioną wykładziną, a na tej wykładzinie stoją chuderlawi, zmęczeni faceci, palą papierosy ukryte w dłoni. Stoją w klapkach, w rozczłapanych buciorach; ani na nikogo nie czekają, ani nie wyglądają na hotelowych gości. Są po prostu, stoją i palą pod napisem, że nie wolno palić, obok donic z zaschłą na beton ziemią. Zaspana portierka nie zwraca na nich uwagi, a oni sobie stoją i palą, patrzą na ekran telewizora, gdzie ciągle śnieży i nie ma dźwięku. Portierka nie zna języków, ceny zapisuje na skrawku papieru. Pokój jest na drugim piętrze, ale już na klatce schodowej ogarnia zapach prania. Na pierwszym piętrze przed każdym pokojem stoi suszarka na bieliznę, obłożona pościelą, koszulami w kratę, legginsami z poprzedniej epoki, całym tym kramem po parę złotych za kilogram, do kupienia w dowolnym lumpeksie. Na drugim nie ma prania, na trzecim znów jest, i tak już do dziesiątego piętra. Do Negotina, zapadłej dziury niedaleko bułgarskiej granicy, niedaleko górniczego Boru, nikt nie przyjeżdża; w hotelu mieszkają przesiedleńcy, bezrobotni, ta szara masa, której zwykle nie widać w kupie. Na drugim piętrze nie ma żadnych gości. Nikt nie korzysta z łazienek w brunatne kafelki, nikt się nie cieszy mydełkiem o dawno zapomnianym zapachu pasty bhp. Nikt nie wygląda z okien, przez które widok na loterię w miejscowym kasynie, na główną nagrodę, czerwony samochód Yugo.

Albo hotel w Czerniowcach, nazwany Kijów. Przed wojną to był hotel z klasą, nowoczesny, na miarę porządnego, dużego miasta, jakim wtedy były Czerniowce (teraz też są porządne i duże, ale inaczej). I hotel się zmienia pokój po pokoju, metr po metrze; za każdą wizytą dostępny jest inny kawałek korytarza. Były tu kiedyś niezbyt przestronne pokoiki na dwa łóżka, cienkie ściany, skrzypiąca podłoga; teraz są korytarze jak jaskinia Alibaby, całe w kolorowych stiukach ze styropianu, z baniowatymi otworami na wschodnią modłę; przed stare, zmurszałe ściany wstawiono nowe, gipsowe. Etażowa już się nie gnieździ na końcu korytarza, na tapczanie pod ścianą, już nie musi się budzić w środku nocy za najlżejszym krokiem, wyskakiwać w szpilkach, w pełnym ubraniu ze swojego łóżka przykrytego grubą kołdrą (a mnie zdejmował podziw dla jej trwałej, nienaruszonej, jakby była w kamieniu wykuta); teraz naprzeciw schodów jest wielka dziura w ścianie, a w dziurze wielkie pomieszczenie, i dwa tapczany z pościelą skundloną, i dwie etażowe baby dyskutują o weselu. Pięknie było, mówią. Tylu gości. Kwit dajcie. Wasz numer dwieście trzy, koniec korytarza.

(A z nowym idzie w hotelu jeszcze nowsze. Recepcjonistka w złotej bluzce do rachunku dopina reklamę firmy budowlanej, nie wiedzieć po co. Ona się męczy ze spinaczem, a w telewizorze wije się i śpiewa chłopiec może dziesięcioletni, w białym garniturze, dookoła którego klaszczą ludzie przebrani w błękitno-żółte, narodowe barwy; marzeniem chłopca jest występować w San Remo, wyjaśnia, kiedy się kończy wić do kamery. Palić nie wolno nigdzie, nawet w hotelowej knajpie, nawet w holu, choć z okien na korytarzu widać stare wanny wyrzucone na podwórko i gruz. Dwieście pięćdziesiąt hrywien mandatu - więc pali się przed wejściem: przed bramą stoją faceci, plują słonecznikiem, popijają piwem).

hhh

Zapamiętuję jazdę od miejsca do miejsca, miasta, ulice, ludzi, nawet pogodę, łapczywie zapamiętuję knajpy z ludźmi tańczącymi do upadłego (bo na pewno, mówię sobie, jeszcze do nich wrócę); wyrzucam z pamięci hotele. Potem, poniewczasie, próbuję przywrócić do istnienia te korytarze z obłażącym tynkiem, śmierdzące windy, które zatrzymują się tylko na niektórych piętrach; usiłuję przypomnieć sobie twarz zapłakanej sprzątaczki, której syn został właśnie podźgany nożem, a ona bała się pójść do szpitala na ostry dyżur, bo może ją wyrzucą z pracy (ale jej twarz gdzieś przepadła, pamiętam tylko niebieski fartuch i słowa pocieszenia grubego ciecia-alfonsa). Odtwarzam hotelowe bary, pustawe i zakurzone, z personelem pijanym w sztok; a także hotelowe restauracje: tę z pryszczatym kelnerem, który odmawiał podania czegokolwiek, albo tę, gdzie knują się nad ranem interesy, a eleganckie staruszki piją do śniadania pół litra. Hotel, mówię sobie, hotel to jest miejsce, gdzie się toczy życie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2009