Cesarz z Rothbergu

Jego postać podzieliła czytelników w Niemczech, Austrii i Rumunii: dla jednych jest wcieleniem ewangelicznych cnót, dla innych szpiegiem i zdrajcą.

28.08.2006

Czyta się kilka minut

Eginald Schlattner /fot. M. Olszewski /
Eginald Schlattner /fot. M. Olszewski /

Wiosną 1990 r. Eginald Schlattner, pastor i były więzień rumuńskiej bezpieki - Securitate, nie spodziewał się kolejnej klęski. Rewolucja, która zmiotła reżim Ceauşescu, samego dyktatora posyłając w ekspresowym trybie do grobu, nie miała tu nic do rzeczy. Saksończycy nie brali w niej udziału. Stanęli z boku patrząc, jak giną Rumuni i Węgrzy.

Jeszcze w Wielkanoc patrzył z dumą na tłumek dzieci stłoczonych przed ołtarzem. Prawie piętnaście lat pracy przyniosło efekty. Były śluby, pogrzeby i konfirmacje, na święta oba kościoły wypełniały się po brzegi. Każdego wieczoru przez wioskę płynął dźwięk kościelnego dzwonu. Na werandzie plebanii do późna paliło się światło - sygnał, że pastor jest w domu i czuwa nad swoją społecznością. Kiedyś miejscowy komunista przyszedł, pytając: "Towarzyszu, czemu po nocach nie śpicie?".

Biskup gratulował, mówiąc, że w transylwańskich wioskach Rothberg i Neudorf dokonał się niemal cud - pogrążeni w letargu Saksończycy przypomnieli sobie o ewangelickich korzeniach. Wrócili do religii. Schlattner miał ponad siedmiuset parafian.

W Boże Narodzenie 1990 r. przemawiał do pustego kościoła. Lodowatego wnętrza świątyni zbudowanej przez niemieckich kolonizatorów, którzy przywędrowali w średniowieczu do Siedmiogrodu, nie ogrzewał oddech ani jednego dziecka. Wyjechały razem z rodzicami w ciągu kilku miesięcy. W Niemczech czekały wysokie emerytury dla starszych i nadzieja na lepsze życie dla młodych.

Pozostało kilkanaście osób. Do dzisiaj dotrwało sześcioro: starzy Niemcy, którzy uznali, że Rumunia jest ich ojczyzną, a ojczyzny się nie porzuca. Do tego on i jego żona.

- Nie mów: Niemcy! Nie mów: Niemcy! Saksończycy z Siebenburgen! - poprawia, co chwilę przeciągając ozdobioną sygnetem rodowym dłonią po białych, zmierzwionych włosach. Za plecami bieleje stara mapa imperium habsburskiego z wyraźnie zaznaczonym Siedmiogrodem. Obok niej drzewo genealogiczne z korzeniami głęboko w XVI w. Słońce wpada na werandę wiekowego domu wypełnionego antykami. Bije zegar, porcelana przysypia za szkłem, pod ścianami warują komody i kredensy z ciemnego drewna. To spadek po rodzinie, która wyjechała do Niemiec. Tak się wtedy emigrowało: dwie walizki i naprzód, po lepszą przyszłość. Sprzęty zostawały na miejscu. Zbierał je jak kustosz.

W 1990 r. pastor Schlattner przestał być potrzebny. Zamiast niego narodził się Schlattner - późny pisarz. Miał coraz więcej czasu. Wspomnienia nadal gryzły, jakby nie rozliczył się z przeszłością do końca.

Po ośmiu latach pracy wydał pierwszą książkę, a w 2001 r. "Czerwone rękawiczki", autobiograficzną powieść, w której klęski osobiste i narodowe przekuł w rozległą, rzadko dziś spotykaną epikę. Opisał dzieciństwo w faszystowskiej Rumunii, stalinizm, dramat Sasów Siedmiogrodzkich, naznaczonych piętnem kolaboracji i zbyt wysokiej pozycji społecznej. Opisał piękno Siedmiogrodu, swój pobyt w więzieniu i swoją zdradę. Jego postać podzieliła czytelników - dla jednych jest wcieleniem ewangelicznych cnót, dla innych zdrajcą i byłym szpiegiem Securitate. Pewne jedynie, że Schlattner to jeden z ostatnich żywych symboli kultury Sasów Siedmiogrodzkich. Kultury, która umiera.

Tytułowe czerwone rękawiczki to rumuńska nazwa dla zabawy w łapki. Raz dostajesz ty, raz dostaję ja. Dobra, pojemna metafora losu ludzkiego.

Schlattner twierdzi, że w więzieniu bawili się w łapki całymi godzinami. Zazwyczaj przegrywał.

Co na drugie śniadanie?

Tamtego roku Schlattner często płakał. Znowu dostał po rękach od losu. Budowana przez niego społeczność rozsypała się w ciągu kilku miesięcy jak domek z kart. Opowieści o przywiązaniu do ziemi i krajobrazu, o tym, że Rumunia nie jest złym miejscem do życia, okazały się nic nie warte.

Latem odwiózł na dworzec kolejowy w Oradea córkę. Zdecydowała się wyemigrować. 45 lat wcześniej tak samo żegnał rodzinę, która z rozkazu Stalina wyjeżdżała odbudowywać Ukrainę. Stawał przed kościołem w Rothberg, w którym pozostały niepotrzebne nikomu książeczki do nabożeństwa i ławki z malowanymi cyframi porządkowymi. Wygniecione poduszki oddawały resztki ciepła, najlżejszy przeciąg nie poruszał chorągwi wotywnych.

Nad drzwiami widnieje wyryty gotykiem napis: "Boże, wskaż mi Twoją drogę".

- Twoją, to znaczy nie tę, którą ja bym chciał podążać. Tę, którą On dla mnie wybrał i która dla niego jest najlepsza. Wiara w fantazję Boga, w słuszność jego wyborów, pomogła mi przetrwać. Powiedziałem sobie, że ta samotność musi mieć sens. Pan Bóg niechętnie obdarowuje swoje owieczki. Ja i tak dostałem bardzo dużo - tłumaczy.

Kolejna klęska. Tak jak w ostatnią sobotę roku 1957, kiedy szedł przez Klausenburg, żeby złożyć wniosek o przyjęcie do Rumuńskiej Partii Robotniczej. Początkujący literat po dobrze przyjętym debiucie, przyszły inżynier. Potomek zamożnych mieszczan saskich. Zdeklarowany, jak mu się wówczas wydawało, marksista. Zakochany w kilku kobietach jednocześnie.

Prosto z uniwersytetu, razem z podaniem pod pachą, trafił do aresztu Securitate. Z organizatora spotkań literackich zmienił się w podejrzanego o udział w spisku przeciwko władzy. Reżim pilnie obserwował węgierskie wydarzenia z 1956 r. i postanowił uprzedzić zarazę rewolucji, która czasem przenosi się ponad granicami. Do aresztów trafiły tysiące podejrzanych o urojony spisek.

Zamiast świata pięknych Saksonek i dysput intelektualnych - mikroskopijna cela. Przesłuchania, lampa w oczy. Halucynacje. Bicie. Zestaw sprzętów używanych w aresztach Securitate był urozmaicony. Od pęku żelaznych kluczy po rowerowe łańcuchy i pałki. Od bicia po twarzy po miażdżenie jąder i odbijanie stóp.

Absurdalne, wyssane z palca zarzuty. Eginald S. nagle przemieniony w Józefa K. "Co robiłeś w dniu 12 listopada 1956 r. przed południem, między godziną jedenastą i pierwszą, w domu Hugo Hugela przy Sandgasse? O czym rozmawialiście, jakie snuliście plany przeciwko państwu i partii? Hans Kroll: jaką wtedy jadł zupę? A co na drugie danie? Postaram się, żebyś czuł się tutaj jak pies".

Nie wytrzymał śledztwa. Gdyby chcieli, powiedziałby, że jego babka znała dobrze Hitlera. Złożył zeznania obciążające kilka osób. W tym brata, który trafił do więzienia na sześć lat. Włożył w jego usta słowa, których tamten nigdy nie wypowiedział. Tłumaczy, że chciał w ten sposób ochronić 300 studentów z koła literackiego.

Dostał wyrok za "niezgłoszenie zdrady państwowej". Nie mógł jej zgłosić, bo żadnej zdrady nie było.

W głąb zniszczeń

Dziesięć godzin jazdy na południe od polskiej granicy rozłożył się jeden z najpiękniejszych krajobrazów w Europie: u podnóża porytych zarastającymi terasami wzgórz przycupnęły wsie i miasteczka ze starą, ciepłą architekturą. Płaskie dachówki oblepione porostami, żaluzje z pomalowanego na zielono drewna, dwustuletnie domy, przez które przechodzą kolejne pokolenia. Bocznymi drogami samochody jeżdżą z rzadka i każde auto inne niż stary model Dacii wywołuje poruszenie.

Do tego kościoły. Zbudowane przez Sasów wieże wyrastają spośród drzew i omszałych dachów i jest trochę tak, jakby przed oczami podróżnika odsłaniała się uboższa wersja Bawarii, zniszczona i wypłowiała. Daleko w tle ciemna masywna ściana najwyższych wyniesień Karpat Południowych przesłania kawał nieba.

Rothberg po rumuńsku nazywa się Roşia. To schowana na krańcu rozległego płaskowyżu wioska. Pastor czasem wsiada na bryczkę i rusza w objazd. Przez krajobraz, który nie zmienił się w ciągu tych kilkunastu lat, od kiedy objął parafię. Domy są już tak stare, że dwie dekady nie odcisnęły piętna na ich wyglądzie. Kiedyś mieszkali w nich Saksończycy, teraz Rumuni i Cyganie.

Przybyło jedynie słupów elektrycznych. Poza tym ciągle ten sam płaskowyż, z kukurydzą, zbożem, drzewami owocowymi i pokrzywioną w bajkowy sposób architekturą. Tak jak od setek lat, w noc św. Jana na domach panien pojawiają się krzyże ze świeżo urwanych ziół.

Te same narzędzia: wielkie motyki, pługi, brony, koń lub woły obok nielicznych traktorów.

Zimą nadal przychodzą wilki.

Stary Cygan w ubraniu jak z "Janosika" klepie metalowe miednice i wiaderka, po uliczkach ganiają się dzieci, starsi przysypiają na ławkach. Mężczyzna z kosą zarzuconą na ramię przesuwa się skrajem drogi, rozmawiając przez telefon komórkowy. Coś się jednak zmienia.

Trzeba pojechać dalej, żeby zobaczyć zniszczenia. Bryczka toczy się po piaszczystej drodze do Neudorfu. W środku wioski złożonej z masywnych domostw odgrodzonych od świata obronnymi bramami próchnieje XIII-wieczny kościół. Zachował się nawet wyryty w wapieniu symbol jednego z pierwszych biskupów, którzy przybyli do Transylwanii. Drzwi zabite na głucho, ale można wejść przez wybitą szybę. W środku rozkradziony ołtarz, poprzewracane ławki, powaga gotyckich sklepień. Miejscowe dzieciaki przychodzą się tu bawić.

Schlattner: - Przespałem w tym kościele wiele nocy. Było strasznie zimno, ale chciałem, żeby moi parafianie widzieli, że ich pastor jest na miejscu. No, i tyle zostało z mojej pracy.

Opuszczonych kościołów ewangelickich jest w całej Transylwanii ponad dwieście. Budowane jak fortece, z wąskimi otworami strzelniczymi, niektóre otoczone fosą i dwoma pierścieniami murów. Przetrwały najazdy tureckie i tatarskie, wojny, Rosjan i komunizm. Przegrały w starciu z wolnością, która pozwoliła wybierać pomiędzy życiem w zacofanych wioskach i wyjazdem do lepszego świata.

Bóg tak chciał

Wcześniej też wyjeżdżali, ale sączyli się przez granice wolniej. Ceauşescu co roku określał limit emigracyjny dla Saksończyków i Szwabów z Banatu, a także kwotę, jaką rząd RFN powinien uiścić za każdego z nich. Gwarantowali ciągły dopływ gotówki. W latach chudych głowa rumuńskiego Niemca była warta dla reżimu nawet 60 tys. marek, w latach tłustych jedynie ok. 5 tysięcy. Po rewolucji limity zniknęły, a na zachód ruszyła lawina. Nikt ich nie wypędzał, nikt nie szykował się do samosądów i pogromów.

Można napisać: zostawili za sobą 800 lat historii.

Ale można inaczej: zostawili kraj, w którym dyktator zabronił używania energochłonnych sprzętów domowych - pralek, lodówek i odkurzaczy. Kraj, który zostawił im życie, ale odebrał pola, dwory, fabryki i zakłady. Ze sobą powieźli pamięć kryzysu lat 80., kiedy temperatura w urzędach i na uczelniach nie mogła przekraczać 14 stopni, a noworodki w szpitalach umierały z chorób i wyziębienia.

Dlaczego zamiast wyjechać razem ze swoją wspólnotą, skazał się na samotność? Przecież mógł. Nakłaniali go nawet. Nie tylko w 1990 r., również wcześniej, po wyjściu z więzienia, słyszał: "Uciekaj. Synku, wnuku, siostrzeńcu, kuzynie, uciekaj do lepszych miejsc. Tu nie masz przyszłości". Emisariusze z Securitate, którzy odwiedzali jego parafię, też byli mocno zdziwieni. "Panie Schlattner - pytali - dlaczego pan tu siedzi? Czy pan rozumu nie ma?".

Emerytura, jaką dostaje w Rothbergu, to równowartość 100 euro. W Niemczech byłaby 40 razy większa. Żeby uniknąć dwuznacznej sytuacji, nie wystąpił nawet o drugi paszport, jak większość pastorów ewangelickich w Rumunii. Dlaczego? Bo jest takie przysłowie rumuńskie, że nie można tańczyć jednocześnie na dwóch weselach. Wierzy w jego prawdziwość.

Parafianie, którzy wyjechali, przyjeżdżają czasem w odwiedziny. I wyjaśniają po raz kolejny, jakby nie wszystko zostało zamknięte: "Wyjechałem, bo taka była sytuacja". Albo: "Wyjechałem, bo Bóg tak chciał". Schlattner mówi inaczej, górnolotnie: - Zostałem, bo tak zadecydował Bóg. On chce, żebym tu mieszkał. Moje serce bije dla tego kraju, dla krajobrazów, ludzi. Muszę opiekować się tymi, którzy zostali. Zresztą, Sasi z Siedmiogrodu są w dziwnej sytuacji. Gdybym powiedział sąsiadom, że nie jestem Niemcem, tylko Rumunem, popukaliby się w głowę. Ten podział jest nadal silny. A moi parafianie, którzy wyjechali do Niemiec, są uważani za Rumunów. Młodsi wracają tutaj znaleźć sobie rumuńską żonę.

Zamiast ewangelików, do Schlattnera przychodzą teraz Cyganie. Pojawili się na płaskowyżu niedawno i nie wiadomo skąd. Przynoszą chore dzieci i proszą, żeby pastor wypędził z nich złe duchy.

Chłopięce fascynacje

Jeszcze wcześniej uczestniczył w klęsce narodowej.

W czerwcu 1940 r. Rumunia stanęła po stronie Hitlera, a 200 tysięcy Saksończyków mieszkających wówczas w Siedmiogrodzie ruszyło na wojnę. Walczyli w Jugosławii, pod Lenino.

To był jeden z niewielu momentów w historii, kiedy Rumuni i Saksończycy stanęli ramię w ramię. Przedtem i później trzymali się w bezpiecznej odległości. Przez setki lat Sasi spoglądali na Rumunów z nieskrywanym poczuciem wyższości.

Schlattner jako kilkuletni chłopiec nie znał ani słowa po rumuńsku. Musiał nosić tabliczkę z napisem w obcym języku. "Ten chłopczyk nazywa się Eginald Schlattner, mieszka w mieście Fogarasz, przy ulicy tej a tej. Jeżeli się zgubi, proszą o pomoc rodzice". Rumuni mawiają do dzisiaj: "Bądź człowiekiem, nie bądź Niemcem". Sasi kpią, że prawdziwy Niemiec bierze się do odśnieżania, jak zaczyna padać śnieg, a prawdziwy Rumun, jak jest go tyle, że nie można już chodzić. Ostatni siedmiogrodzcy Sasi tkwią w równowadze pomiędzy poczuciem wyższości a lojalnością wobec swoich krajan.

Faszyzm na chwilę ich zjednoczył. Niektórzy mówią nawet, że Rumuni prześcigali Niemców w nacjonalizmie i wojennych zapałach. Schlattner pamięta tłumy witające żołnierzy niemieckich. Pamięta, jak stał na dworcu w Fogarasz, machając do odjeżdżających na front.

Nie próbuje pudrować przeszłości: - Należałem do Hitlerjugend. Nosiłem brunatną koszulę, mimo sprzeciwu ojca. Zasada była wówczas prosta: kto nie pozwalał dziecku maszerować, nie mógł go również wysyłać do szkoły. Chodziłem w brunatnej koszuli, tak jak koledzy, i byłem z niej bardzo dumny. Oznaczała wspólne ogniska, apele, marsze, wciąganie chorągwi na maszt. Wszystko, czym fascynują się chłopcy.

W kościele w Rothbergu wisi do dzisiaj chorągiew wotywna, ufundowana przez rodzinę, która straciła na frontach II wojny trzech mężczyzn. Walczyli w Waffen SS. Schlattnerowi chorągiew się nie podoba, ale nie zamierza jej zdejmować, bo to w końcu świadectwo niewygodnej historii.

Rumunia uratowała się zwinnym piruetem: wypowiedziała III Rzeszy wojnę 23 sierpnia 1944 r., kiedy do kraju wkroczyła Armia Czerwona. Rumuni przeszli na drugą stronę, Sasi zostali w wojskach niemieckich. Z aliantów zmienili się we wrogów, kolaborantów, a jeszcze później w niebezpieczny element burżuazyjny.

W 1945 r. Schlattner widział, jak jego rodzina wyjeżdża w bydlęcych wagonach odbudowywać ZSRR. Później przyszły przesiedlenia i konfiskaty majątku. Sam organizował grupę uczniów, która pomagała pakować na wozy porcelanę i meble zamożnych sąsiadów. Część z nich musiała wynieść się z miast na odległe wioski.

Schlattner patrzy na to bez złudzeń. - Zostaliśmy ukarani. Zresztą nie najdotkliwiej. Rumuni zostawili nam szkoły, kościoły, nie prześladowali za inny język i wiarę. Wojna z Hitlerem zaczęła się w sierpniu, a we wrześniu dzieci poszły normalnie do niemieckich szkół. Pamiętam, jak pytaliśmy samych siebie, dlaczego nie zabierają nam przywilejów. Może było w nich poczucie winy, może lojalność. Mogliśmy żyć. Nie tak, jak przed wojną, ale jednak.

Siedmiogrodzcy Węgrzy nie dostąpili luksusu choćby szczątkowej niezależności.

To był jeden z niewielu momentów, kiedy Saksończyków zawiódł instynkt polityczny. W ciągu 800 lat historii zazwyczaj zachowywali neutralność bądź wybierali lojalność wobec nowych władz. Nie angażowali się w konflikt węgiersko-rumuński o Siedmiogród, ale w 1918 r., kiedy po raz kolejny ważyły się losy ich małej ojczyzny, poparli Rumunię. Podobnie w 1941 r., kiedy Siedmiogród stał się wygodnym atutem w ręku Hitlera, szachującego jednocześnie Węgrów i Rumunów. Skupieni na budowie własnej społeczności, od początku byli w Transylwanii kastą najbogatszą i o najsilniejszych wpływach.

Po wojnie zapłacili za swój błąd. Może z szacunku dla władzy, a może świadomi, że za każdy wybór trzeba płacić, w styczniu 1945 r. bez protestu wchodzili do wagonów bydlęcych, które wywoziły ich na wschód.

Wesoły skansen

Droga z Rothbergu do Hermannstadt bądź Sibiu, bo tak nazywają miasto Rumuni, trwa pół godziny. W mieście czuć nadchodzące zmiany, przemysł staje na nogi, na zabytkowych kamieniczkach pojawia się nowa dachówka, a pod nogami świeża kostka. To już nie jest Rumunia z jej stereotypową biedą. Rodzi się nowe.

A czy to w ogóle Rumunia? Można spędzić cały pobyt w Sibiu, poruszając się wyłącznie w środowisku niemieckojęzycznym. Na początku 1990 r. w ośmiomilionowej Transylwanii mieszkało ponad 100 tys. Sasów. Dzisiaj jest ich 14 tysięcy. Średnia wieku to 60 lat.

W Sibiu również pozostało ich niewielu, ale radzą sobie świetnie. Można spać w domu gościnnym wspólnoty ewangelickiej, stołować się w restauracji, w której kelnerzy mówią płynną niemiecczyzną. Można odwiedzić niemieckie szkoły oblegane przez uczniów, porozmawiać z dziennikarzem "Allgemeine Deutsche Zeitung für Romanien". Pobliskie lotnisko obsługuje połączenia z Monachium, Dortmundem i Wiedniem.

I najważniejsze: mimo że Sasi stanowią kilka procent mieszkańców Hermannstadt, stanowią ponad 60 proc. członków miejskiej rady. Nawet burmistrz jest Sasem. - Oni wiedzą, że potrafimy rządzić. Jak się weźmiemy do pracy, to jest porządek i uczciwość. Dlatego na nas głosują - tłumaczy Wagner Raimar, młody urzędnik magistratu.

Wygląda więc na to, że Rothberg od prężnego Hermannstadt dzieli odległość znacznie większa niż 15 kilometrów krętymi drogami. To jednak nie cały obraz.

Na przykład pierwsze dożynki, te z końca czerwca. Na parkingu pod kościołem ewangelickim kilka aut z niemieckimi rejestracjami. Przychodzi młodzież ubrana w tradycyjne saksońskie stroje - chłopaki mają wypucowane skórzane buty z cholewami, haftowane kokardy u szyi, filcowe kapelusze. Tylko czerń i biel. Dziewczyny ubrane są bardziej kolorowo, przewiązują sobie warkocze kolorowymi pasami materiału. Wywijają ludowe tańce, kilkadziesiąt starszych osób stoi z boku. Potem okazuje się, że Saksończyków wśród młodych niewiele. To przede wszystkim Rumuni, którym imponuje ta kultura. Uczą się w szkołach z wykładowym niemieckim.

A jeszcze później jeden z prowadzących imprezę intonuje hymn "Siedmiogrodzie, kraju błogosławiony" i w niebo zamiast silnej pieśni lecą drżące głosy kobiet. To, co z Rothbergu zniknęło na zawsze, w Hermannstadt zostało jako wesoły skansen.

Schlattner nie przyłącza się do ogólnej wesołości. Owszem, rozmawia, załatwia dziesiątki spraw, ale jest w nim żal, że w ten sposób kończy się osiemsetletnia kultura. Zbudowali miasta, pokazali, jak budować domy, uprawiać winnice i siać zboże. A teraz z własnej woli porzucają tę ziemię, jakby nie miała dla nich znaczenia.

Agentem nie byłem

Z więzienia wyszedł jako zdrajca. Część ziomków nie wybaczyła mu do dzisiaj. Kiedy zasiadł do pisania, a jego dwie książki odniosły w Niemczech wielki sukces, podniosły się głosy oburzenia. Że salony literackie w Berlinie noszą na rękach człowieka, który dał się złamać. Że Austriacy odznaczają medalem państwowym człowieka, który został agentem Securitate.

Odkąd stał się sławny, otrzymuje telefony z pogróżkami i anonimy. Na spotkaniach autorskich w Niemczech miał nawet przydzieloną ochronę. Kiedy odwiedził go w Rothbergu niemiecki minister spraw wewnętrznych Otto Schilly, do Berlina poszedł oficjalny protest od tej części środowiska Sasów, które uważa, że pisarz był agentem.

Schlattner: - Agentem Securitate nigdy nie byłem. Ale nie zamierzam mówić, że jestem niewinny. Jesteśmy odpowiedzialni za nasze czyny. Są ludzie, którzy usprawiedliwiają rolę Judasza w śmierci Chrystusa. Bo przecież nawet gdyby nie zdradził, to Pan Jezus zmarłby na krzyżu, zgodnie z boskim planem, prawda? Ja tak nie uważam.

Dałem Bogu szansę

To są szczegóły najgłębiej ukryte. Schlattnerowi przechodzą przez gardło trudniej niż opowieści o zdradzie i zeznaniach, które wepchnęły jego brata do więzienia. Mówi z trudem, przerywając. Milknie na długo, w oczach łzy. A przecież nie opowiada o klęsce, tylko o najważniejszej decyzji swojego życia. Nie żałował jej ani przez chwilę.

Pastorem został w wieku 46 lat.

Miał już wtedy żonę, dziecko i samochód, małą stabilizację. Za sobą wszystko, co najgorsze: powięzienny kac, okres banicji środowiskowej i rodzinnej, ciężką pracę w cegielni. Potomek zamożnych mieszczan mieszkał przez długi czas w lesie, w starej, zimnej chałupie bez prądu. Za sąsiadów miał wilki.

Ożenił się z córką saskich arystokratów. Wszyscy odradzali ten związek, nawet jego rodzina. Mówili: "Przecież nie masz przed sobą żadnej przyszłości". Odpowiadał: "Ale za to jaką mam przeszłość". W pierwszy dzień po ślubie przyszła do jego chałupy, obejrzała siermiężne sprzęty, pustkę za oknem i wybuchnęła płaczem.

Później wrócili do miasta, on jako inżynier zaczął zarabiać przyzwoite pieniądze. Brat? Nie zerwali kontaktów, spotykali się cały czas. Ale nie wracali do tego, co się zdarzyło.

Na początku lat 70. mógł się uważać za szczęściarza i statecznego mieszczanina. Może nie w przedwojennym stylu, ale i to, co miał, było sukcesem.

W roku 1972 powiedział do żony: "Chcę studiować teologię".

- Nie uderzył we mnie piorun, jak w świętego Pawła. W więzieniu wróciły do mnie modlitwy, ale musiały minąć lata, żebym zdał sobie sprawę, że to wszystko, co mnie spotkało - więzienie, zeznania, tułaczka - było Jego zamiarem. Chciał mnie poddać próbie. Złożyłem ślubowanie: "Jeżeli mnie powołasz, pójdę za Tobą". Dałem Bogu szansę. I powołał mnie nie wtedy, kiedy przeżywałem trudne czasy, tylko wtedy, kiedy moje życie się ułożyło. Złożyłem ślub i poczułem któregoś dnia, że muszę go wypełnić - opowiada.

Rzucił pracę, podjął studia teologiczne za dziesięciokrotnie niższe stypendium. Żona nie protestowała. Prosiła go tylko o obietnicę, że po skończeniu studiów nie zostanie pastorem. Obiecał.

Słowa nie dotrzymał. Prośba biskupa, któremu brakowało duchownych, okazała się silniejsza. Żona nie odzywała się do niego przez rok, potem wyjechała do Niemiec. Schlattner poprosił wtedy biskupa o parafię w tzw. Syberii transylwańskiej, na północy regionu. Wszyscy duchowni uciekali stamtąd w popłochu, jak najdalej od zabójczych mrozów i biedy. W dniu ostatecznej decyzji zadzwoniła żona z informacją, że wraca, ale w dzicz nie pojedzie.

Wybrali Rothberg.

Psalm z poderżniętym gardłem

Niedługo po ostatniej porażce jego życie zatoczyło pętlę. Ponad 30 lat po tym, jak opuścił areszt Securitate w Braszowie, przekroczył bramę więzienia ponownie. Tym razem jako kapelan więzienny. - Przyszły zmiany i więzienia otworzyły się na posługę duchownych. Biskup kilka razy rozsyłał okólnik z pytaniem, który z pastorów chce pełnić posługę wśród więźniów. Nie miałem w Rothbergu żadnych zajęć, moja wspólnota już nie istniała. Poszukałem sobie innej - wspomina. - Kiedy po raz pierwszy pojechałem na nabożeństwo, czułem się, jakbym wchodził w kręgi piekła. Za moimi plecami zatrzaskiwały się kolejne bramy, jedna za drugą. Wracałem we własną przeszłość. Patrzyłem na więźniów i zastanawiałem się, czy nie zobaczę wśród nich siebie. To jest bardzo trudne doświadczenie i nie znika, chociaż po więzieniach jeżdżę już kilkanaście lat.

Jedzie właśnie do Prison de Aiud. Więzienie o ponad 150-letniej historii przed upadkiem Ceauşescu było jedną z najcięższych katowni dla więźniów politycznych. Teraz siedzą w nim mordercy. Rusza w drogę ze starą walizką w kratę i wyświechtanym neseserkiem.

Po drodze wizyta w hurtowni. - Przede wszystkim kosmetyki: mydło, szampony. Na tym najbardziej im zależy - wylicza, biegając po magazynie na obrzeżach Sibiu. Potem układa plastikowe butelki w walizce, do tego kilka kartonów papierosów Carpatia z wesołymi świerkami na opakowaniu, obcążki do paznokci i zapalniczki.

Wewnątrz murów stoi nowa cerkiew. Witraże, rzeźby i ikony jak z muzeum - to praca jednego z więźniów. Schlattner siada obok obrazu Matki Boskiej. Czekają na niego niecierpliwie. Jedni, bo przywozi nadzieję, inni, bo ma papierosy, mydło i papier listowy. Tym razem dostaną tylko dobre słowo: zmieniły się przepisy i walizkę trzeba było zostawić klawiszom. Obiecali, że wszystko rozdadzą sprawiedliwie.

Przed nim piątka więźniów: przyszedł młody recydywista z nieudanym tatuażem wylanym na pół twarzy. Kiedyś próbował poderżnąć sobie gardło i na szyi widać podłużną wiązkę blizn. Trzyma śpiewnik, zachrypniętym głosem nuci psalmy. Jego sąsiad, który z czułością zapala wątłe świeczki i mocuje je delikatnie w lichtarzach, zamordował z zemsty sąsiada, a potem podpalił dom, żeby zatrzeć ślady. Jest też Hans Peter Thiess, który przez całe nabożeństwo płacze. To jego przedostatni dzień w więzieniu. 12 lat w Aiud za bratobójstwo.

Schlattner tłumaczy im przypowieść o Samarytaninie, dyskutuje z Thiessem o różnych rodzajach modlitwy. Czy modlitwa błagalna jest ważniejsza niż dziękczynna? A może obie się dopełniają? Może nie powinniśmy ograniczać się do błagań, ale też dziękować za doznane łaski?

- Za co tu dziękować? Za co? Za jakie dary? - pyta zdenerwowany Thiess. Łzy ciągle lecą po jego policzkach. Wychodzi, a nie ma dokąd pójść. Nie ma rodziny, nie ma zawodu. Chce jechać na wioskę do pastora, chociaż na chwilę. Pod koniec nabożeństwa przyjmuje błogosławieństwo.

Potem Schlattner znika. Idzie w odwiedziny do mężobójczyń. Znowu powie im, że są najpiękniejsze na świecie i że jak wyjdą, zaprosi je na wycieczkę bryczką po wioskach i polach wokół Rothberg.

Thiess: - Pastor? Daje nam wsparcie. To bardzo ważne, że siedział, bo odgaduje potrzeby. Czasem opowiada o swoim wyroku. I tak myślę, że niewiele się zmieniło. Do Aiud zmiany nie dotarły.

Schlattner: - Dotarły. Na przykład przy bramie nie muszę już dawać łapówek. Kiedyś w celach nie było światła, teraz są żarówki. Po wyjściu z aresztu byłem jak ślepy i nosiłem przez pół roku okulary przeciwsłoneczne. Do tego rękawiczki na dłonie i długi rękaw, bo skóra bez słońca robi się sucha i wiotka jak stary papier.

Jeleń w celi

Napisać, że życie Eginalda Schlattnera to ciąg klęsk, byłoby kłamstwem. Owszem, spektakularnych porażek sporo, jak na jednego człowieka. Ale jego życie to raczej wielki paradoks. Bo gdyby nie klęski, nie byłoby jego epiki, w której spokojnie i bez rozdzierania szat opisuje dramat człowieka ulegającego presji śledczych.

Całe życie marzył o podróżach. Po tym, jak zadebiutował w wieku 65 lat, podróże same przyszły do niego. Posypały się propozycje wyjazdów.

Był też uczestnikiem zdarzeń absurdalnych, jak z surrealistycznych opowiadań. Na przykład wtedy, kiedy do jego wąskiej celi wszedł dorodny jeleń, perła w przywięziennej hodowli, prowadzonej przez komendanta Securitate. Zwierzę zachorowało, więc przerażeni klawisze szukali pomocy. A Schlattner odsiadywał wyrok z leśnikiem.

Kiedyś w jednej z wiosek zażartował, że jest cesarzem, który zamieszkał pod Hermannstadt. Dzieci uwierzyły i zaczęły przychodzić do Rothbergu, wypytując w wiosce, gdzie jest cesarski pałac. Tak też trochę wygląda, kiedy wyjeżdża bryczką na przejażdżkę - starszy mężczyzna w ekscentrycznym czerwonym szalu i kapeluszu, którego uchyla w geście pozdrowienia. Palcem pokazuje kilka domów, w których ma jeszcze kogoś do pochowania. Ubrany gustownie, w tym świecie wygląda jak zjawa z przeszłości, z czasów, kiedy tymi drogami poruszali się dziedzice i arystokraci. Kiedy na płaskowyżu mieszkali jeszcze ludzie zamożni. To znaczy Sasi.

Zbyt wielki cmentarz

W kościele Schlattnera nowe są tylko trumny. Stoją jedna na drugiej w bocznej nawie kościoła, oczekując na kolejny pogrzeb.

Cmentarz ewangelików z Rothbergu leży w polach. Za murem kukurydza pnie się do góry, łąka błyszczy w słońcu, a horyzont zamyka ośnieżony masyw Moldoweanu - najwyższego szczytu rumuńskich Karpat. Trudno o lepsze miejsce do odpoczynku. Nawet w największe upały nagrobki z wyrytymi gotykiem nazwiskami: Schuler, Schneider, Hermann, Blocher, Lösch - toną w cieniu wysokich drzew.

Mur otacza przestrzeń, która pomieściłaby jeszcze co najmniej dwa pokolenia ewangelików z Rothbergu. Ziemia, nie mogąc doczekać się nowych grobów, zarosła wysoką trawą.

Schlattner przejdzie tędy jeszcze kilka razy. Umrze Johan Schmitt, ostatni z baronów Neudorfu, tych, co to mieli ogromne zabudowania, cztery samochody i brukowane kamieniem podwórko, a potem jednego dnia spakowali się i ruszyli do Niemiec. Zabudowania stoją, w kącie marnieją piękne resorowane bryczki, pomalowane na czarno, z płóciennymi budami od deszczu. Schmitt, rocznik 1917, nie ma już sił, by się nimi zajmować.

Umrze leciwa pani Lösch, a potem pewnie jej córka, która chciała wyjechać, ale została przez opór matki. I zięć: powiedział, że nie wyjedzie, bo nie zamierza sprawić Schlattnerowi tak wielkiej przyjemności. I Reger o pucołowatej twarzy, tak zmęczony pracą, że z trudem dźwiga się z przydomowej ławki. Rumuni zajmą opuszczone domy albo kupią je za bezcen. Po to, czym wzgardzą, przyjdą Cyganie, którym przydaje się wszystko.

Potem przyjdzie kolej na Schlattnera. Już zaplanował swój pogrzeb: - U nas jest taki zwyczaj, że trumnę niosą sąsiedzi. Moją będą nieśli Cyganie i Rumuni.

Potem nikt nie będzie zapalał światła na werandzie ani dzwonił przed zmrokiem. W domu byli zresztą sąsiedzi, którzy uważają, że Schlattner powinien przestać dzwonić, bo przecież nie ma dla kogo.

Odmówił. Będzie dzwonił, póki sił wystarczy. Kiedy przestanie, osiemset lat historii Saksończyków w Rothbergu zmieni się w ciszę.

Autor dziękuje za pomoc w powstaniu reportażu Renacie Kopyto i Wojciechowi Nowickiemu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2006