Transylwański miks emocji

Eksploatujący postać księcia Drakuli przemysł turystyczny i gorzkie rozczarowanie politykami to jedne z niewielu rzeczy, które łączą tu dziś mieszkańców.
z Rumunii

07.10.2019

Czyta się kilka minut

Tradycyjna procesja rumuńskich Węgrów do popularnego sanktuarium maryjnego w Şumuleu Ciuc. Transylwania, 8 czerwca 2019 r. /
Tradycyjna procesja rumuńskich Węgrów do popularnego sanktuarium maryjnego w Şumuleu Ciuc. Transylwania, 8 czerwca 2019 r. /

Szalom Sighișoara – krzyczy ze sceny Maia Morgenstern, znana rumuńska aktorka. Wraz z zespołem klezmerskim Maia – znana z roli Maryi w „Pasji” Gibsona – jest głównym wykonawcą na festiwalu etnicznym, odbywającym się w tym 25-tysięcznym miasteczku, siedzibie gminy na Wyżynie Transylwańskiej.

Na pierwszy rzut oka to typowy prowincjonalny festyn, z całym charakterystycznym dla takich wydarzeń folklorem: lokalnym politykiem, któ ry narzeka na władze centralne w Bukareszcie, a za którym dzielnie biega asystent z aparatem. A także ze skłóconym z organizatorami restauratorem, który ostentacyjnie zamyka swoją knajpę na rynku na czas imprezy. Dla większości widzów – a przybyło ich niemało: jakieś 9 tys. z Rumunii i 3 tys. z zagranicy – koncerty i występy grup tanecznych mogą być dodatkowym urozmaiceniem wizyty w jednej z głównych atrakcji regionu, czymś między gryzem langosza, łykiem piwa, kupnem miejscowego rękodzieła lub koszulki z Drakulą (wyprodukowanej w Azji).

Ale nie dla wszystkich. W kraju takim jak Rumunia, gdzie swoich przedstawicieli w parlamencie ma aż 18 mniejszości narodowych, a w niektórych miastach z trudem przychodzi porozumieć się po rumuńsku, to nie tylko kolorowe stroje i występy na scenie. Szczególnie tu w Transylwanii (dla Węgrów: Siedmiogrodzie), która stała się częścią państwa rumuńskiego sto lat temu. I w której, dzięki historii osadników przybywających tu kiedyś z całej Europy, w wielu miejscach wciąż widać wielokulturowe dziedzictwo.

– Musimy pokazywać światu nie tylko nasze dziedzictwo, ale też nasze problemy – mówi Loránt Vincze, europoseł reprezentujący w Brukseli Demokratyczny Związek Węgrów w Rumunii (UDMR) i zarazem przewodniczący Federalnej Unii Europejskich Grup Narodowościowych. – Przed wyborami znowu na stole pojawiła się nacjonalistyczna karta. Prawo dotyczące węgierskiego języka nie jest przestrzegane tak, jak być powinno. Węgrzy nie czują się szczęśliwi – dodaje polityk.

Aby odczuć takie napięcia w codzienności, wystarczy przejechać się 40 km na północ. Przewodnik oprowadzający po zamku w Sângeorgiu de Pădure (lub, jak to miasto zna większość mieszkańców: Erdőszentgyörgy) równie wiele czasu poświęca opowieści o najsłynniejszej bywalczyni komnat (Klaudii Rhédey, praprababci brytyjskiej królowej), co historii zaniedbań rządu Rumunii i walce o przejęcie budynku przez lokalny samorząd. Jedyna w pełni wyposażona sala (ekspozycja dopiero powstaje) jest poświęcona temu, jak komunistyczny przywódca Nicolae Ceaușescu niszczył wielonarodową historię tego miejsca. W pobliskim sklepie wszyscy mówią po węgiersku.

Węgierska zdawalność

Główną osią konfliktu między mniejszością węgierską a rumuńską większością jest edukacja. Węgrzy stanowią dziś ok. 6 proc. społeczeństwa Rumunii, ale na Seklerszczyźnie (południowo-wschodnia część Transylwanii) w wielu miejscowościach są większością.

Po upadku Ceaușescu w 1989 r. kraj wprowadził szczodre dla mniejszości prawodawstwo. Reprezentantów w parlamencie mają nawet tak niewielkie grupy jak Polacy (ponad 2 tys. osób, skupionych w kilku wsiach). Mogą mieć szkoły uczące w ich językach, a tam, gdzie stanowią ponad 20 proc. społeczności, także napisy na znakach drogowych. Tyle w teorii.

– Legislacja jest dobra, gorzej z jej realizacją. Ostatnio mieliśmy kryzys za sprawą projektu rządowego, który uznawał, że nauczyciele w szkołach dla mniejszości nie są wystarczająco wykształceni, aby uczyć rumuńskiego. To była bezużyteczna dyskusja, prawo zostało wycofane – mówi Enikő Laczikó, sekretarz stanu w departamencie relacji międzyetnicznych rumuńskiego rządu (UDMR jest obecnie w opozycji, ale w kluczowych dla nich resortach pozostało kilku reprezentantów, takich jak właśnie Laczikó).

– W dwujęzycznych szkołach dyrektorem jest zawsze Rumun, a węgierskie dzieci są szykanowane. To nie działa. Wiem, bo to przeżyłam – mówi Iulia, pracownica organizacji pozarządowej. Dla Węgrów kluczowe są placówki, w których edukacja prowadzona jest w ich języku, a rumuńskiego dzieci uczą się tam jak języka obcego. W miastach, które często jeszcze kilkadziesiąt lat temu były prawie całkowicie węgierskie, ale teraz dominują w nich Rumuni, z reguły nie można ich znaleźć (tkanka transylwańskich miast mocno się zmieniła po tym, jak Ceaușescu w latach 70. zaczął osiedlać tu Rumunów).

Problemem jest też wyższa edukacja. Na maturze dzieci węgierskie muszą zdać rumuński na takim samym poziomie co pozostałe, choć uczą się go jak języka obcego. Wskaźniki zdawalności w regionach zdominowanych przez Węgrów należą do najniższych w kraju. Dalej nie jest lepiej: jeśli nie chcą emigrować, zostaje im wybór między zaledwie dwoma większymi uniwersytetami – prywatnym (finansowanym przez rząd Węgier) lub publicznym, gdzie stanowią mniej niż 13 proc. studentów.

Niewidzialni Niemcy

Inaczej wygląda edukacja w klasach niemieckich. Szkoła na Wzgórzu w Sighișoarze z dumą prezentuje germański rodowód, chwaląc się najsłynniejszym wychowankiem: współtwórcą rakiet V2 Hermannem Oberthem. Większość uczniów, choć nauka jest oparta na prawie dotyczącym mniejszości, nie przyszła tu z tego powodu. Uczą się tutaj osoby, których niemieckie korzenie są mocno rozmyte, albo Rumuni, bo szkoła daje dobre perspektywy. Szczególnie, gdy ktoś planuje emigrację.

– Ukończyłem tę szkołę 25 lat temu. Do dziś zostało nas tu siedmioro z klasy, a 28 wyjechało. Nie tylko do Niemiec, też np. do Stanów. I tak jest w każdym roczniku, to są stracone pokolenia – mówi Peter, który pracuje jako przewodnik, głównie dla niemieckich turystów. Inny absolwent, który niedawno skończył szkołę, szacuje, że z jego rocznika wyjechała mniej więcej połowa. Według jednego z nauczycieli wyjeżdża 10-20 proc.

– Mamy projekty, które wymagają, aby 90 proc. uczestników było z mniejszości. Jeśli projekt przeznaczony jest dla młodzieży, jest to pułap nie do osiągnięcia, w efekcie biorą w nich udział Rumuni. Dyskutujemy na ten temat, czy to zasadne, nie mamy dobrej odpowiedzi – mówi Cornelia Hemmann, koordynatorka projektów z Instytutu Spraw Międzynarodowych w Stuttgarcie.

Mniejszość niemiecka w Rumunii liczy dziś zaledwie 36 tys. osób (0,17 proc. społeczeństwa). Z reguły to seniorzy, którym nie chciało się już emigrować do Niemiec po upadku komunizmu. I tak, historyczny warowny kościół w Biertan, jedna z atrakcji turystycznych Transylwanii, szczyci się społecznością liczącą raptem 20-25 Niemców, którzy uczestniczą w niedzielnej mszy. W całej 2,5-tysięcznej miejscowości ma ich być osiemdziesięcioro osób.

Wiele miast ma dwujęzyczne znaki – bardziej dla turystów, bo nie spełniają warunku „20 procent”. Tu najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza. Choć gdy w mieście, które nie ma odpowiedniego odsetka Węgrów, stawiane są tablice w ich języku, zwykle znajdzie się jakiś „życzliwy” rumuński nacjonalista, który zgłosi sprawę do sądu.

Zdarzają się też zaskakujące wyjątki. Takie jak położone na końcu lokalnej drogi Mălâncrav, które wygląda jak środkowoeuropejska wersja zapomnianej przez świat francuskiej plantacji z filmu „Czas apokalipsy”. Niemiecka społeczność, skupiona wokół jednego z tutejszych warownych kościołów, szczyci się tym, że jest największą wśród transylwańskich wsi (130 Niemców na 1100 mieszkańców) i ma znaczną liczbę dzieci. Dzięki brytyjskiej fundacji wyremontowali pałac, który wynajmują turystom, na pensjonaty zaadaptowali kilka chat. Fundusze unijne pomogły w odtworzeniu sadu, ruszyła produkcja ekologicznych soków jabłkowych. Społeczność ma własnego księdza przybyłego z Republiki Federalnej (połowa kosztów jego utrzymania pokrywana jest z Niemiec).

Niemcom w Rumunii pomagają też słynne nazwiska. Laureatka Nobla, pisarka Herta Müller pochodzi z innego regionu, ale jej książki opowiadają także o problemach Niemców w Transylwanii. Obecny prezydent kraju Klaus Iohannis pozostał w Rumunii jako jedyny ze swej rodziny (uczynił tak z miłości). Zasłynął tym, że jako burmistrz Sibiu przekształcił to miasto w jedną z większych atrakcji Transylwanii. Jego rządy jako prezydenta są dla mniejszości jednak raczej rozczarowujące – uważają, że nie robi nic dla poprawienia ich sytuacji, aby nie narażać się na ataki.

Ignorowani Romowie

Są tu też Romowie, chociaż mniej widoczni.

Ich środowisko jest podzielone – niektórzy uważają się za mniejszość narodową, inni to odrzucają, twierdząc, że są Rumunami. Elity skupiają się na promowaniu własnej martyrologii – Holokaustu, deportacji, niewolnictwa – czym w ogóle nie trafiają do rodaków ubogich, często niepiśmiennych i bezrobotnych.

Oficjalnie Romowie stanowią ponad 3 proc. społeczeństwa Rumunii (najwięcej, bo 12 proc., w transylwańskim okręgu Mureș). Jednak organizacje pomagające Romom szacują, że takie pochodzenie może mieć nawet co piąty mieszkaniec kraju.

– Romowie nie są akceptowani społecznie. W wielu regionach brakuje romskich nauczycieli, a rumuńscy nauczyciele nie traktują nas dobrze. Nawet w dobrej szkole w Bukareszcie moje dziecko było pytane przez koleżanki z klasy: „Czy jesteś brudnym Cyganem?” – mówi Mihai Neascsu, kierownik Narodowego Centrum Kultury Romskiej.

– Badania pokazują, że Rumuni nie chcą mieć za sąsiada Żyda, Węgra ani Roma – mówi Enikő Laczikó. – Ostatnio zaczęli też wymieniać Niemców, bo media zaczęły krytykować jednego z działaczy tej mniejszości. Przy wprowadzaniu prawa o rodzinie był ostry atak na Romów, głównie medialny.

– Przez 30 lat mniejszość szwabska [tak nazywani są Niemcy, którzy zamieszkiwali inne regiony obecnej Rumunii – red.] zniknęła, saksońska wyjechała. Zaczynają wyjeżdżać Węgrzy, Słowacy. Uczą się w swoim języku, dostają stypendium, wyjeżdżają. Inną sprawą jest to, że większość też chce uciec, 4-5 mln Rumunów jest już poza granicami kraju – mówi prof. Radu Carp, politolog z Uniwersytetu Bukareszteńskiego.

Drakula, IT...

Tych, którzy zostali, niektóre rzeczy łączą. Pierwszą z nich można zobaczyć w tzw. zamku Drakuli w Bran, największej i najdroższej atrakcji turystycznej Transylwanii i całej Rumunii. W miejscu przypominającym Gubałówkę (tyle że z zamkiem) pełno jest turystów, głównie zagranicznych. Stoi się godzinami w kolejce, żeby usłyszeć (mocno naciąganą) historię rzekomej inspiracji dla Brama Stokera (w rzeczywistości wytypowanej na zamek wampirów z powodu złowieszczego wyglądu za czasów komunizmu, w okresie trwającej akurat „odwilży”). W Transylwanii przewodnicy mają inną historię dla turystów z Węgier, inną dla tych z Niemiec. Każdy z nich ma jednak, wypraną z trudnych wątków, historię z Drakulą.

Jak wynika z danych instytutu Erdélystat, od listopada 2018 r. do kwietnia 2019 r. Transylwanię odwiedziło 2,5 mln turystów – to prawie połowa wszystkich zwiedzających Rumunię. Przez osiem lat ich liczba wzrosła o ponad 140 proc.

Natomiast młodzież łączy pragnienie kariery w sektorze IT. Kluż-Napoka, największe miasto Transylwanii, wyrosło na jedno z europejskich centrów outsourcingu, podobno często wygrywając wyścig o inwestycje z Warszawą lub Krakowem. W grudniu 2018 r. tygodnik „The Economist” nazwał je „miastem, którym Rumunia może się szczycić”. Działa tam prawie 1400 firm informatycznych, które zatrudniają 20 tys. osób. Dla młodych jest to praca marzeń, podobno można zarobić tysiąc euro, a najlepsi nawet trzy tysiące.

...i złość na rząd

Zarówno młodszych, jak i starszych łączy rozczarowanie rządzącymi – przejawiające się w mieszance emocji: złości, rezygnacji i chęci ucieczki.

Ostatnie miesiące – to w Rumunii czas ogromnych protestów, chociaż głównie w stolicy. W transylwańskich miastach uczestniczyło w nich po kilkanaście, czasem kilkadziesiąt osób. Rządząca socjaldemokracja jest dla mieszkańców synonimem korupcji i złego rządzenia (w tym roku regularnie w sondażach przegrywają oni z Partią Narodowo-Liberalną). Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę, że w maju ówczesny przewodniczący tej partii został skazany na 3,5 roku więzienia za fikcyjne zatrudnienie kolegów.

W sierpniu rząd Vioricy Dăncilăi stracił większość po utracie koalicjanta. Prezydent Iohannis odrzucił prośby premier Dăncilăi o powołanie pełniących obowiązki ministrów – oboje zmierzą się w wyborach prezydenckich 10 listopada – ale w połowie września sąd stanął po stronie premier. Oznacza to, że będzie mieć kilka tygodni (p.o. ministra mogą być powołani tylko na 45 dni) na próbę stworzenia nowej większości. W tym czasie opozycja, w tym wszystkie partie mniejszości, zapewne spróbują obalić jej rząd poprzez wotum nieufności.

A mieszkańcy Transylwanii pewnie by woleli, aby łączyło ich coś innego niż tylko Drakula i złość na rządzących. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2019