Brutalny i elastyczny

„Ojczyzna jest jedna” – tak Viktor Orbán zatytułował kiedyś swoją książkę. Ale gdy zdobył władzę, wykluczył z ojczyzny wszystkich swych przeciwników. Wkrótce znów wygra wybory.

30.03.2018

Czyta się kilka minut

Premier Węgier Viktor Orbán, 2015 r. / PHILIPP HORAK / ANZENBERGER / FORUM
Premier Węgier Viktor Orbán, 2015 r. / PHILIPP HORAK / ANZENBERGER / FORUM

Stawka wyborów parlamentarnych, które w niedzielę 8 kwietnia odbędą się na Węgrzech, jest znacznie wyższa, niż mogłoby się wydawać. Ponowne zwycięstwo rządzącej koalicji Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej (KNDP) jest pewne. Otwarte – i kluczowe – pozostaje natomiast pytanie, jak dużą większość uda się jej uzyskać w 199-osobowym Zgromadzeniu Narodowym.

Gdyby opozycja była sprawna i zorganizowana, możliwe byłoby niedopuszczenie do sytuacji, w której Orbán miałby większość 133 mandatów – pozwalającą na samodzielne zmiany konstytucji (w tej chwili jego koalicja posiada 131 mandatów). Plany opozycji były więc ambitne, padały deklaracje wspólnego startu. Tymczasem wyszło jak zwykle.

Opozycyjny rozgardiasz

Wydawało się, że będzie to niespotykane w najnowszej historii Węgier porozumienie, w którym pod wspólnym szyldem staną ugrupowania od lewicowej Węgierskiej Partii Socjalistycznej (MSZP) przez Koalicję Demokratyczną (DK) byłego premiera Ferenca Gyurcsányego poprzez „języczek u wagi”, jakim jest balansująca na granicy progu Polityka Może Być Inna (LMP), aż po określany mianem skrajnej prawicy Jobbik. Tymczasem w przeddzień wyborów mamy koalicję opozycyjną złożoną tylko z trzech formacji: MSZP, DK i małej partii Párbeszéd (czyli Dialog; to rozłamowcy z LMP).

Węgierski system wyborczy ma charakter mieszany. Spośród 199 posłów 106 wybieranych jest w okręgach jednomandatowych, a pozostałych 93 z listy krajowej w taki sposób, jak podczas wyborów do polskiego Sejmu. Pierwotny plan zakładał jeśli nie wielką koalicję w stylu „wszyscy przeciw Fideszowi”, to szeroką współpracę w okręgach jednomandatowych. To w nich w 2014 r. aż w 96 okręgach wygrali kandydaci koalicji Fidesz-KDNP.

Zgodnie z ordynacją, aby jakaś partia mogła mieć listę krajową, musi wystawić – w przynajmniej dziewięciu komitetach (województwach) i w stolicy – łącznie 27 kandydatów w okręgach jednomandatowych. Planowano więc, aby taktycznie, tuż przed wyborami, kandydaci opozycyjni z okręgów wycofywali się, popierając tego, który miałby największe szanse w starciu z kontrkandydatem koalicji rządowej. Sympatycy opozycji głosowaliby wtedy na najsilniejszego kandydata, a swe preferencje partyjne wyrażali na liście krajowej (tu głosuje się na partię, a nie osobę). Ale w styczniu Narodowa Komisja Wyborcza zdecydowała – doprecyzowując interpretację ordynacji – że takie współdziałanie nie jest możliwe.

Lekcja nieodrobiona

W zasadzie tym, co łączy opozycję, jest wspólny plakat kampanii... Fideszu. Liderzy partii opozycyjnych zostali przedstawieni na nim w towarzystwie amerykańskiego miliardera i filantropa George’a Sorosa. Autor plakatu przedstawił ich, jak stoją przy zniszczonym ogrodzeniu, symbolizującym 175-kilometrowy płot antymigracyjny na granicy z Serbią, w dłoniach trzymając nożyce do cięcia drutu. Całość wieńczą napisy: „Oni chcą obalenia płotu” lub (w drugiej wersji) „Powstrzymajmy kandydatów Sorosa” (Orbán twierdzi, że istotą tych wyborów nie jest pokonanie „małych partyjek”, tylko potężnej „sieci Sorosa”).

Wracając do taktyki opozycji: dodatkowym impulsem dla złączenia jej sił miała być wygrana niezależnego kandydata na burmistrza 50-tysięcznego miasta Hódmezővásárhely. Péter Márki-Zay zwyciężył tam ze znaczną przewagą i przy wysokiej frekwencji – choć nikt nie dawał mu szans, jako że murowanym zwycięzcą wydawał się namaszczony przez Orbána kandydat Fideszu. Dziś Márki-Zay występuje na wiecach i mówi o „powiewie zmian”. Ale choć przemawia poetycko, to kreowany przezeń obraz zjednoczenia narodu przeciw Fideszowi nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości.

Opozycja nie odrobiła lekcji z wyborów w 2014 r., gdy dopiero pod koniec kampanii partie lewicowe zjednoczyły się w bloku Összefogás 2014 (Razem 2014) i osiągnęły fatalny rezultat. Dziś w mediach wciąż słyszymy o możliwych sojuszach, ale wyborcy są coraz bardziej zde­zorientowani. Liderzy opozycji nie dostrzegli, że to nie oni rozdają karty, nie oni narzucają dyskurs, że są zaledwie jego echem – głównie w kwestii imigracyjnej. Jakby nie zauważyli, że system wyborczy stworzony jest tak, że nie ma w nim miejsca na personalne animozje i rywalizację o to, kto jest najważniejszy.

Rywalizacja programowa ogranicza się w zasadzie do kwestii wewnętrznych. Punktem zaczepienia oferty szeroko rozumianej opozycji jest zapowiedź zmiany systemowej, odejścia od „systemu Orbána”, ukarania winnych afer korupcyjnych (wydano „czarną księgę” punktującą niechlubne przypadki), podniesienia poziomu służby zdrowia i edukacji oraz powstrzymania masowej emigracji młodych Węgrów.

Największym problemem dla opozycji było określenie się wobec kryzysu migracyjnego. Nikt nie odważył się postulować rozebrania płotu na południowej granicy. Na wyobraźnię Węgrów nadal oddziałuje wspomnienie setek tysięcy ludzi, którzy przewinęli się przez kraj w 2015 r., w tym kilkudziesięciu tysięcy koczujących wokół dworców w stolicy.

Większość, ale jaka?

Tymczasem wydawać by się mogło, że rządzący osiem lat Fidesz osiągnął już wszystko, co był w stanie osiągnąć.

Sięgnijmy na moment do 2015 r., do dwóch miast blisko Balatonu: Veszprém i Tapolca. Odbyły się tu wówczas wybory uzupełniające, w związku ze śmiercią posła z Tapolcy i odejściem posła z Veszprém na stanowisko komisarza w Brukseli. W obu przypadkach wygrali kandydaci opozycji: jeden niezależny (kojarzony z lewicą), drugi z Jobbiku.

Orbán utracił tym samym większość konstytucyjną (bo w wyborach parlamentarnych w 2014 r. jego koalicja zdobyła dokładnie 133 mandaty). Premier w wywiadach uspokajał, że nie jest ona do niczego potrzebna. Ale, jak pokazała praktyka, co najmniej w dwóch przypadkach jej brak okazał się dla niego przeszkodą. Najpierw w listopadzie 2016 r. – wtedy w sprawie zmian w konstytucji uniemożliwiających wprowadzenie mechanizmu relokacji uchodźców (co miało być realizacją obietnicy Fideszu po referendum z października 2016 r.). Potem, przed kilkoma miesiącami, gdy próbowano zmienić ustawę o partiach politycznych.

Stawka jest dziś wysoka. A konstytucyjna większość służy na Węgrzech nie tylko do tego, by uchwalić nową konstytucję. Jest niezbędna także przy uchwalaniu ustaw dotyczących różnych działów państwa, tzw. ustaw kardynalnych, do których zalicza się ustawa o partiach. Ich geneza sięga porozumień Trójkątnego Stołu, w czasie którego ustalono zasady przejścia od komunizmu do demokracji. Obecnie jest 31 ustaw kardynalnych, a ich liczba znacząco wzrosła po 2010 r., za rządów Orbána.

Ich waga jest nie do przecenienia, bo gdyby Fidesz kiedyś przegrał wybory, to żeby zmienić system, jego przeciwnicy musieliby uzyskać właśnie większość konstytucyjną. Inaczej „system Orbána” będzie trwać nawet mimo przegranej Fideszu.

Kampania najbrutalniejsza

No i wreszcie: większość konstytucyjna jest gwarantem dalszego istnienia owego systemu, zbudowanego przez Orbána. W najbliższych czterech latach (2018-22) dobiegną bowiem końca kadencje szefów kilku istotnych dla tego systemu urzędów – takich jak przewodniczącego Krajowego Biura Sądownictwa (sprawuje praktycznie jedynowładztwo nad sądami), sędziów Sądu Konstytucyjnego czy przewodniczącego Rady Mediów Narodowych.

Bez posiadania konstytucyjnej większości koalicja Orbána nie będzie w stanie dalej realizować swojej wizji państwa konsekwentnie i skutecznie. Będzie zmuszona do szukania doraźnych koalicjantów, a to może oznaczać konieczność ustępstw na rzecz potencjalnych partnerów – bądź paraliż instytucjonalny państwa. Tak było w przypadku nieobsadzenia przez kilka miesięcy wakatów w Sądzie Konstytucyjnym.

Dalej: Fidesz forsuje dziś pakiet ustaw, który ma uniemożliwić wspieranie nielegalnej imigracji przez organizacje pozarządowe. Projekt jest już w parlamencie. Uchwalenie ustawy, która jest osią tego projektu, wymaga większości dwóch trzecich, której Orbán nie ma. Głosowanie nad nią odbędzie się zapewne już po sformowaniu nowego parlamentu.

Koalicja rządowa rzuciła więc na pokład wszystkie ręce, aby przekonać do siebie wyborców. Nie ma dnia, żeby premier nie jechał w teren, by wspierać lokalnych kandydatów. Do kampanii zaprzęgnięto państwowe media, które publikują materiały mające dyskredytować przeciwników Orbána. Głównie Jobbik, któremu zarzuca się... proislamskie nastawienie (np. doszukując się w partyjnym logo analogii do tureckich symboli narodowych).

Pod względem retorycznym to najbrutalniejsza jak dotąd kampania. Premier mówi, że gdy znów wygra, będzie miał moralne prawo do odwetu na politycznych przeciwnikach. Ci z kolei deklarują, że kiedyś poślą Orbána do więzienia.

Tymczasem z sondaży wynika, że nawet 40 proc. elektoratu nadal nie wie, na kogo oddać głos lub nie chce brać udziału w wyborach. Zresztą frekwencja, choć wyższa niż w Polsce, od lat systematycznie spada. Sytuacji nie ułatwia fakt, że na karcie do głosowania będą aż 23 ugrupowania. Wiele utworzono w ostatnich miesiącach. Mnożą się doniesienia, że przy rejestracji kilku list doszło do nieprawidłowości, ale Komisja Wyborcza nie reaguje.

Wobec Brukseli i Putina

Co czeka Węgry po tych wyborach? Zapewne możemy się spodziewać „odwilży”, także retorycznej – choć nie od razu, lecz stopniowo. Przy czym politykę zagraniczną zdominują sprawy europejskie: negocjacje nowego budżetu Unii, brexit czy kwestia praworządności na Węgrzech (komisja Parlamentu Europejskiego przełożyła procedowanie w tej kwestii z marca na powyborczy czwartek – to ukłon w stronę Budapesztu).

Bruksela wydaje się dochodzić też do przekonania, że koniec końców Węgry poprą rozdzielnik uchodźców, jeśli tylko będą mogli wybrać, kogo zechcą przyjąć. Podstawą do takiego przypuszczenia jest retoryczna ekwilibrystyka Orbána. Wprawdzie premier powtarza, że Węgry nie poprą niczego, „co zwie się kwotami”, i przy tej okazji mówi o imigrantach czy „hordach najeźdźców” – ale, uwaga, nie używa określenia „uchodźcy”. Zadeklarował nawet, że Węgry być może wezmą udział w tworzeniu mechanizmu relokacji uchodźców. To niby językowe niuanse, na koniec jednak mogą okazać się kluczowe.

Skąd taka elastyczność? Węgry chcą mieć mocny głos podczas negocjacji budżetowych i podczas dyskusji o instytucjonalnej reformie Unii. Zapewne będą zabiegały też o poprawę relacji z USA, które nie są dobre. Po wyborach najpewniej dojdzie również do wyczekiwanej wizyty Władimira Putina na Węgrzech, w czasie której oficjalnie zacznie się budowa nowych reaktorów w elektrowni atomowej w Paks (stawia je rosyjska firma).

Być może wówczas poznamy też szczegóły nowej umowy gazowej z Rosją, która da odpowiedź, czy Węgrzy dywersyfikację źródeł energii pojmują tak jak Polska lub Rumunia – czy też jedynie markują zainteresowanie polskimi inicjatywami, aby wynegocjować lepsze warunki od Rosji.

Pamięć i przyszłość

Nie bez znaczenia jest i to, że w 2020 r. przypada setna rocznica traktatu z Trianon. Podpisany przez zwycięzców I wojny światowej i państwo węgierskie (potraktowane osobno, jako autonomiczna część przegranych Austro-Węgier), do dziś postrzegany jest przez Węgrów jako jeden z najważniejszych momentów w XX wieku. Runęła wtedy potęga Wielkich Węgier, dwie trzecie ludności z 1914 r. znalazło się poza terytorium państwa, okrojonego o 70 proc. powierzchni. Ogromna mniejszość węgierska miała odtąd zamieszkiwać Rumunię (Siedmiogród), a także Słowację.

Mit Wielkich Węgier wciąż jest żywy, szczególnie po 2010 r. Budowanie tożsamości na podstawie pamięci o dawnej potędze można obserwować na każdym kroku. W przemówieniu, wygłoszonym w 170. rocznicę wybuchu Wiosny Ludów, Orbán przyrównał kryzys migracyjny do Trianon. Można zaryzykować tezę, że w 2020 r. owa „tożsamość potrianońska” osiągnie apogeum (trudne jeszcze do zdefiniowania).

Wyzwania, z którymi w najbliższej kadencji zmierzy się rząd Viktora Orbána, będą więc najpoważniejsze od lat. Tu nie wystarczy zwykła większość i samodzielne rządy. Jeśli „system” ma funkcjonować, koalicja Fidesz-KNDP musi uzyskać większość konstytucyjną.

Będzie to trzecia z rzędu wygrana Orbána. Widać, że władza kosztuje go wiele zdrowia. Zapowiadają się więc też cztery lata, podczas których będzie on zapewne zastanawiał się nad spadkobiercami swego dzieła. A także nad kolejnymi przekształceniami, które pozwoliłyby na dalsze rządy po roku 2022. ©

Autor jest politologiem, redaktorem naczelnym portalu www.kropka.hu poświęconego węgierskiej polityce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Doktor politologii, dziennikarz, wykładowca akademicki. Redaktor naczelny portalu kropka.hu, na którym stara się przybliżać i wyjaśniać polskim odbiorcom zawiłołci i tajniki węgierskiej polityki. Na zajęciach ze studentami, wspólnie analizujemą węgerską… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2018