Boży narwaniec

Możliwe, że o. Ezechiele Ramin zostanie patronem Synodu amazońskiego – chcą tego brazylijscy biskupi. Kim był zamordowany przez latyfundystów młody zakonnik?

05.08.2019

Czyta się kilka minut

O. Ezechiele Ramin błogosławi rolników uprawiających kawę,  Święto Robotnika, Cacoal, 25 lipca 1984 r. /  / ARCHIWUM ZGROMADZENIA MISJONARZY KOMBONIANÓW
O. Ezechiele Ramin błogosławi rolników uprawiających kawę, Święto Robotnika, Cacoal, 25 lipca 1984 r. / / ARCHIWUM ZGROMADZENIA MISJONARZY KOMBONIANÓW

Do fazendy Catuva było sto kilometrów. Dżipem jechało się dwie godziny. O. Ezechiele Ramin wyjechał z samego rana. Wczesnym popołudniem chciał być z powrotem w domu.

Konflikt w Catuva zaczął się po Wielkanocy. Trzech bezrolnych chłopów zajęło nieuprawiane od lat pola. Właściciel latyfundium wysłał przeciw nim swoich pistoleiros. Biedaka łamiącego prawo można tu zabić niemal bezkarnie, zwłaszcza w obronie własności prywatnej. Statystycznie co drugi dzień ginie jakiś desperat. Misjonarz jedzie przekonać rolników, by czekali na decyzję władz i nie wdawali się w żadne utarczki. Nie chce, by doszło do rozlewu krwi. Jest 25 lipca 1985 r.

W Brazylii blisko 12 mln chłopów nie ma własnej ziemi. Zakładając, że każdy z nich ma na utrzymaniu rodzinę, choćby niewielką, jak na tamte warunki – żonę i troje dzieci – wychodzi jakieś 60 mln ludzi bez środków do życia. Połowa społeczeństwa. Z drugiej strony niemal połowa ziemi uprawnej jest w ręku jednego procenta właścicieli. Większość nieuprawianych pól zamieniono na pastwiska dla bydła. Ale spora część leży odłogiem.

O reformie rolnej mówiono już w latach 60. XX w. Skończyło się wojskowym puczem i dwudziestoletnią dyktaturą. Dopiero teraz, po powrocie do władzy demokratów, pojawiły się szanse na zrealizowanie obietnic. Do podziału miało być 500 mln hektarów przejętych od latyfundystów. Rząd obiecał, że za zajęte samowolnie nieużytki wypłaci właścicielom odszkodowanie, a ziemię przekaże okupującym ją biedakom. Nagła choroba i śmierć nowo wybranego prezydenta Tancreda Nevesa odsunęły w czasie realizację obietnic i nadwerężyły cierpliwość czekających na cud biedaków.

Trybun ludowy

Ojciec Ezechiele, włoski misjonarz ze zgromadzenia kombonianów, miał 32 lata. W Cacoal był od roku, w Brazylii – raptem kilka miesięcy dłużej. Szybko zdobył zaufanie miejscowych rolników, a nawet – co trudniejsze – zamieszkujących pobliski rezerwat Indian. W pierwszym kazaniu, jeszcze czytanym z kartki, mówił: „Podczas sześciu miesięcy spędzonych w Brazylii, gdy uczyłem się waszego języka, dokonałem pierwszego wyboru. Chcę pracować wśród ubogich i Indian – najbardziej wykorzystywanych ludzi na tej ziemi. Teraz podtrzymuję ten wybór z wszelkimi konsekwencjami, choćby to było więzienie, tortury czy nawet przelanie krwi”.

Był dostępny w każdej chwili i pomagał w każdej potrzebie. Pisał prośby i skargi do władz, uczył, jak się zorganizować w walce o swoje prawa, bronił w sądach i urzędach. W kazaniach mówił o sprawiedliwości społecznej i potrzebie samoobrony. Jedno z nich, z lutego 1985 r., ktoś nagrał na magnetofonową kasetę. Tłumaczy w nim ludziom, dlaczego mają prawo i obowiązek walczyć o swoje; dlaczego nie wolno im stosować przemocy, nawet gdy sami jej doznają. Nie grzmi, nie straszy, nie ucieka się do retorycznych chwytów. Przytacza liczby i podaje przykłady. Mówi o rządowym dokumencie przyznającym ziemię… latyfundystom. Wymienia nazwiska dziesięciu osób, które dostały 1,2 mln hektarów. Oblicza, że ten areał zapewniłby spokojne życie blisko 12 tys. rodzin. Mówi o środkach pomocowych Banku Światowego, z których zaledwie 2 proc. trafiło do adresatów. O braku wymaganej – pomimo różnych deklaracji – ochrony dla ludności rdzennej (Indian) i ich terytoriów, o zdefraudowaniu pieniędzy przeznaczanych na ich edukację i opiekę medyczną. O zawiązującym się właśnie ruchu Movimento Sem Terra, którego celem jest przejmowanie „ziemi niczyjej”. Mówi nie w swoim imieniu, ale z mandatu Kościoła, który od ponad dekady – po wcześniejszym, krótkim flircie z wojskową juntą – zwrócił się ku ubogim.

Od Medellín do Puebli

Tak, to była teologia wyzwolenia. W 1968 r. biskupi Ameryki Łacińskiej zebrani w Medellín (Kolumbia) potępili przemoc prawicowych dyktatur, skrajne nierówności społeczne i niesprawiedliwy dostęp do podstawowych praw i dóbr człowieka. Przyjęli „opcję na rzecz ubogich” – duszpasterze mieli pójść do ludzi z marginesu: chłopów i robotników, bezrolnych i bezdomnych. Sprawy społeczne i polityczne nie tylko stały się tematem kazań – księża włączyli się czynnie w ich rozwiązywanie, startowali w wyborach, obejmowali stanowiska w rządzie.

Europejczykom trudno to zrozumieć, ale w tamtych warunkach Ewangelia miała bardzo konkretny, społeczno-polityczny wymiar. Wyzwolenie, o którym mówiła, traktowano dosłownie – nie tylko jako wybawienie z niewoli grzechu i zła, ale też głodu, nędzy i wyzysku. Kościoły i kaplice stały się miejscem zebrań społecznych i politycznych, organizowania pomocy materialnej. Zaczęto tworzyć tzw. kościelne wspólnoty podstawowe, zwłaszcza tam, gdzie brakowało księży – w wioskach i małych miastach na prowincji. Kościół ożył.

Radykalizm teologów wyzwolenia sięgnął zenitu na przełomie dekad. W styczniu 1979 r. Jan Paweł II pojechał w pierwszą zagraniczną pielgrzymkę do Meksyku. W Puebla, na zakończenie konferencji biskupów południowoamerykańskich, skrytykował tych, którzy sprowadzają człowieka tylko „do wymiaru ekonomicznego, politycznego, społecznego czy kulturowego”, a Ewangelię zamieniają w ideologię. Na twórców i głównych przedstawicieli teologii wyzwolenia posypały się kościelne kary. W 1984 r. Kongregacja Nauki Wiary, kierowana przez kard. Josepha Ratzingera, wydała specjalną instrukcję, w której zebrano zarzuty i wypunktowano błędy nowej teologii.

Dziś teologia wyzwolenia nie budzi skrajnych emocji. Przestano w niej widzieć komunistyczny spisek, dostrzega się natomiast zalążek Franciszkowego „Kościoła na peryferiach”.

Niecierpliwy rewolucjonista

Gdy Ezechiele Ramin jechał do Brazylii, miał za sobą lekturę pism południowoamerykańskich teologów, znał dokument z Puebla, nauczanie Jana Pawła II i watykańską „Instrukcję o niektórych aspektach teologii wyzwolenia”. I dobrze wiedział, czym jest marksizm i dialektyczny materializm. Spotkał się z nimi we wczesnej młodości, gdy w burzliwych latach licealnych, które przypadły na czas rewolty 1968 r., zakładał organizację Wyciągnięte Ręce – antykapitalistyczną i antyimperialistyczną, ale opierającą radykalizm na soborowej odnowie Kościoła. Zauważał programową zbieżność swojego stowarzyszenia z grupami komunizującymi, marksistowskimi czy nawet maoistycznymi i nie unikał z nimi kontaktu ani dyskusji, ale dostrzegał też zasadnicze różnice w spojrzeniu na los człowieka.

Kilka lat później pisał o tym do swojego brata, Antonia, lokalnego działacza Chrześcijańskiej Demokracji w Padwie. Te listy to prawdziwe eseje – poważne i długie (ośmio-, dziewięciostronicowe) o historii filozofii, chrześcijańskiej antropologii, katolickiej nauce społecznej.

Taki już był. Każdy temat, na jaki miał się wypowiedzieć, wpierw musiał sam przetrawić, przestudiować, zrozumieć. Był drobiazgowym analitykiem, który dzielił włos na czworo, mnożył wątpliwości, racjonalizował. Ale kiedy już przekonał się do jakiejś racji, oddawał się jej z pasją i nic go nie było w stanie zawrócić z obranej drogi.

To była jego druga twarz, bardziej znana: zapalonego działacza, przywódcy, utopisty o gorącej głowie i sercu. „Niczego nie da się zrobić bez utopii, która nas mobilizuje i inspiruje” – pisał w programie Wyciągniętych Rąk.

Miał silny, ale trudny charakter. Był bezpośredni i otwarty, ale jednocześnie uparty i nieustępliwy. Dyskutował bez końca. I nie umiał przegrywać. Gdy to się zdarzało – choćby na boisku – natychmiast domagał się rewanżu. Do tego pisał wiersze i malował. To nie są zalety, zwłaszcza u zakonnika. Seminaryjni przełożeni dostrzegli w nim „przesadny intelektualizm, chęć kontrolowania rzeczywistości poprzez analizowanie, wnioskowanie i osądzanie”. Krytykowali jego „niecierpliwość w akceptowaniu siebie samego i słuchaniu innych”.

Ludzie, nie owce

Komboniańskie seminarium było dla Ezechielego trudnym czasem, choć nie miał wątpliwości co do wyboru drogi życiowej. Po zachłyśnięciu się życiem w ­nowicjacie stanął przed trudną, szczególnie dla Włocha, próbą. Wysłano go na siedmiomiesięczny kurs językowy do Anglii, gdzie dokuczał mu zarówno brak dobrego jedzenia (choćby polenty, którą gotowano w domu) i wina z regionu Veneto, jak i – przede wszystkim – ciepłej, braterskiej atmosfery.

Jeszcze gorzej było w USA, gdzie pojechał na studia filozoficzno-teologiczne. W Nowym Jorku trafił do klasztoru, w którym życie płynęło tak, jak przed Soborem (był rok 1979). Swoich mocno konserwatywnych współbraci uważał za faszystów, oni widzieli w nim zawziętego komunistę. W Richmond, gdzie spędzał wakacje, zetknął się z problemem rasizmu ale poznał też „inną Amerykę”: ludzi wykluczonych, zagubionych, życiowo przegranych. W Chicago znalazł się w środowisku meksykańskich emigrantów, w Dakocie Południowej po raz pierwszy zobaczył skrajną biedę Indian.

Każde z tych doświadczeń, poddane dokładnej analizie socjologicznej i religijnej, kończyło się szukaniem sposobów skutecznej pomocy. Jednym z nich miała być opieka medyczna, której biedakom zawsze brakowało. Postanowił być i księdzem, i lekarzem. Kończąc seminarium, kleryk Ezechiele poprosił przełożonych o zgodę na rozpoczęcie studiów medycznych. Nie dostał ani jej, ani kapłańskich święceń.

Na rok wysłano go do La Paz w meksykańskiej Kalifornii Dolnej, gdzie miał uczyć się hiszpańskiego i sprawdzać swe siły w pracy duszpasterskiej. „Bieda wywarła na nim ogromne wrażenie” – pisali w opinii opiekunowie praktyki, dodając, że przeznaczał wiele czasu i sił na „zgłębianie mentalności, obyczajów etc. miejscowych ludzi oraz problemu ewangelizacji”. Nie omieszkali dodać, że było to dla niego „ważniejsze niż praca apostolska”. Najwyraźniej wolał zapach ludzi, nie owczarni. Przełożeni uznali, że nie jest jeszcze gotowy do pracy na misjach. Wrócił do Włoch. Święcenia kapłańskie otrzymał w rodzinnej Padwie.

Zawsze na czele

Na jednym z filmów, które dziś krążą po sieci, jego dawni licealni koledzy mówią, że śmierć Ezechielego zasmuciła ich, ale nie zdziwiła. On zawsze był tam, gdzie coś się dzieje, nie usiedział w miejscu, szukał guza. Był narwańcem i miał niewyparzoną gębę. W jednym z listów, pisanych już z Brazylii do zaprzyjaźnionej zakonnicy, opowiadał historię ewangelickiego pastora, który wyrzucił ze swej ziemi dziewięć rodzin, by założyć farmę krów. „I jak tu mówić o ekumenizmie?” – pytał ze złością. – „Wpierw trzeba by mu było gębę wysmarować krowim gównem”. Wobec ludzkiej krzywdy gorąca krew burzyła się najmocniej.

Czas, w jakim mu przyszło dorastać, też zrobił swoje. Rodzinna Padwa, ośrodek uniwersytecki, była w latach jego młodości kolebką wszelkich radykalizmów: od neofaszyzmu po terrorystyczne organizacje lewicowe. Pacyfistyczne demonstracje, wielogodzinne zebrania, dyskusje na wszystkie możliwe tematy, uliczne starcia i krwawe zamieszki były dla młodych ludzi szkołą obywatelskiego zaangażowania, brania spraw we własne ręce i naiwnego przekonania, że można zmienić świat.

Ezechiele, wywodzący się z głęboko wierzącej, wielodzietnej rodziny (miał pięciu braci), za swój program przyjął przede wszystkim Ewangelię, odczytaną w najbardziej dosłowny sposób. Drugim moralnym drogowskazem, który odkrył w licealnych latach, był Dietrich Bonhoeffer, antynazista i pacyfista, zamordowany z rozkazu Hitlera. We Włoszech właśnie ukazało się pierwsze wydanie jego listów z więzienia. Ezechiele miał je wciąż pod ręką, wielokrotnie do nich sięgał, z nich przejął ideę „bycia dla innych”, choćby za cenę śmierci.

Tak mu zostało. Przekonanie, że Boga nie trzeba szukać daleko, bo jest na wyciągnięcie ręki – w drugim człowieku, zwłaszcza najbiedniejszym, nigdy go nie opuszczało. Ani wtedy, gdy po święceniach skierowano go do pracy z młodzieżą w Neapolu, ani gdy ruszył na pomoc ofiarom trzęsienia ziemi w niedalekiej Irpinii i przez miesiąc mieszkał w przyczepie kempingowej, rozdając potrzebującym żywność i odbudowując szkołę. Ani gdy po powrocie do Neapolu zorganizował pierwszy marsz przeciwko mafii. Szli w pięciu – on, biskup, jeszcze jeden ksiądz i dwie osoby świeckie. Był dzień świąteczny, na ulicy żywej duszy, choć zza zasłoniętych żaluzji patrzyło na nich całe miasto. Dopiero po chwili, powoli i pojedynczo, zaczęli dołączać inni. Do kościoła wchodzili już w sporej grupie.

Wśród wykorzystanych

Chciał jechać na misje. Przecież po to poszedł do kombonianów. Chciał żeby to była Afryka. Potem miał być Meksyk. Wreszcie, po trzech latach czekania na zgodę przełożonych, przyszła „obediencja” do Brazylii. Znów musiał zacząć od nauki języka, już trzeciego.

Jednym z pierwszych wspomnień z nowej, amazońskiej parafii był pochód na „święto robotnika”, zorganizowane w niespełna miesiąc po jego przyjeździe. Manifestanci przeszli przez miasto, aż pod posterunek policji, gdzie domagali się uwolnienia z aresztu przewodniczącego związku rolników. Nie doszło do incydentów. Ale w sąsiedniej Aripuanie policja ostrzelała maszerujących, nie zważając nawet na biskupa idącego na czele procesji. Trzy osoby zostały ranne.

Wybrał życie wśród najbardziej pokrzywdzonych – chłopów i Indian. Jedni i drudzy cierpieli biedę, jednych i drugich mordowano. Podczas budowy stanowej drogi straciło życie 10 tys. Indian z plemion Surui, Nambikwara i Cintas Largas. Ci, którzy przeżyli, nie mieli dostępu ani do edukacji, ani do opieki medycznej. Tereny, które od wieków były ich własnością, stały się łakomym kąskiem dla latyfundystów i zagranicznych firm. Po wykarczowaniu lasu można było założyć hodowlę bydła, plantację kauczuku, kawy czy trzciny cukrowej. Albo wydobywać cenne surowce.

Bezrolni chłopi też kiedyś, przed laty, mieli bezpieczny dom i kawałek ziemi, który pozwalał im utrzymać rodzinę. Stracili je w różny sposób – jedni sprzedali za grosze, innym odebrano podstępem lub siłą. Niektórzy wyjechali, zaludniając slumsy i fawele Rio de Janeiro. Inni najęli się do niewolniczej pracy. Jeszcze inni zaczęli się buntować, organizować i szukać „ziemi niczyjej”.

Dzikie zwierzęta

Do domu było sto kilometrów. Dżipem jakieś dwie godziny. Tuż za fazendą Catuva ktoś powalił na drogę drzewo. Tam czekali pistoleiros.

Ciało o. Ezechielego znaleziono następnego dnia. Leżało obok samochodu. Ludzie mówią, że Surui całą noc pilnowali, by nie rozszarpały go dzikie zwierzęta. ©℗

Dziękuję o. Tomaszowi Markowi, kombonianinowi, który wiele lat pracował na misjach w Brazylii, za cenne uwagi i niedostępne w Polsce materiały źródłowe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, akredytowany przy Sala Stampa Stolicy Apostolskiej. Absolwent teatrologii UJ, studiował też historię i kulturę Włoch w ramach stypendium  konsorcjum ICoN, zrzeszającego największe włoskie uniwersytety. Autor i… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2019