Bonowicz: Zło najpierw chce nas przerazić, a potem zmęczyć i zniechęcić

Nagle na półkę pod ręką wróciły książki, które o wojnie opowiadają w sposób wyjątkowy: „Kaputt” Malapartego, ­„Życie i los” Grossmana, „Dorycki krużganek” Buczkowskiego. Ta ostatnia, w lekturze najtrudniejsza, zupełnie nieprzewidywalna, przedstawia wojnę jako rozbicie wszystkiego.

07.01.2023

Czyta się kilka minut

Wojciech Bonowicz / fot. Grażyna Makara /
Wojciech Bonowicz / fot. Grażyna Makara /

Drugiego dnia roku zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, o czym pisałem w roku minionym. To znaczy – pamiętam, że pisałem wiele o wojnie. To było nieuchronne i konieczne, nie było i nie ma w naszej części świata ważniejszego wydarzenia. Ale o czym jeszcze? Pamięć zdarzeń jakby rozlała się i wsiąkła, a osobliwie pamięć zajęć literackich.

Dwanaście miesięcy to długo, uzbierało się kilkadziesiąt rozmaitych tekstów, akurat nie wierszy, tych nie powstało wiele, ale innych, rzuconych w miejsca, z którymi stale współpracuję, takie jak „Tygodnik”. Lecz moment, w którym się znaleźliśmy, zdawał się unieważniać wszystko, co nie odniesione bezpośrednio, nie dość zaangażowane. Rozgrywający się dramat domagał się wyłączności, skupienia uwagi, mobilizacji (tego akurat słowa używałem w minionym roku często), a każdy zwrot w innym kierunku można było potraktować jak ucieczkę lub co najmniej lekkomyślność. Wojna, wojna, wojna... Nie sposób wciąż o niej mówić, nie sposób o niej mówić przestać. Byle nam nie spowszedniała, nie opatrzyła się, nie zaczęła irytować, a los jej ofiar nam nie zobojętniał – oto modlitwa, którą powinniśmy odmawiać dzień w dzień, wierzący i niewierzący.

Zło najpierw chce nas przerazić, a potem zmęczyć i zniechęcić. W widoku cierpienia nie ma nic pociągającego. Obrazy wojny są nieznośnie powtarzalne. Ulica kilka godzin po wybuchu, wypalone samochody, wybite szyby, ciała pospiesznie nakryte tym, co było pod ręką. Przepatrywanie ruin, kolejki po wodę i chleb, pełne niepokoju twarze koczujących w piwnicach. Nocne niebo rozjaśniane eksplozjami, psy błąkające się wśród wraków, starsi ludzie patrzący na kupę gruzu, w którą wojna obróciła ich dom. Wszystko to na przemian oburza, przygnębia i budzi współczucie, ale też zawstydza, bo nad emocjami górę bierze w końcu przyzwyczajenie. Upór cierpiących jest monotonny, ich zmagania są szare, ich bohaterstwo jest wielkie i nieefektowne. Prawdziwy teatr wojny to nie teatr właściwie, lecz same kulisy, gdzie krzątają się ci, którzy na koniec nie wyjdą do oklasków.

Pisałem więc o solidarności, która musi okazać się silniejsza od zniechęcenia. Solidarności, która musi przeniknąć całe życie społeczne. W sylwestrowy wieczór wyłączyłem telewizor. Nie mogłem patrzeć na bawiących się ludzi. Potrzebna jest radość, chwile ulgi, odprężenia – ale nie to. Nie tak. Nie teraz.

Nagle na półkę pod ręką wróciły książki, które o wojnie opowiadają w sposób wyjątkowy: „Kaputt” Malapartego, ­„Życie i los” Grossmana, „Dorycki krużganek” Buczkowskiego. Ta ostatnia, w lekturze najtrudniejsza, zupełnie nieprzewidywalna, przedstawia wojnę jako rozbicie wszystkiego właściwie: kultury, języka, więzi, doświadczenia, jakiegokolwiek wewnętrznego spoiwa. Wojna u Buczkowskiego nie staje się fabułą, jeszcze jedną, straszną czy nie, ale przygodową opowieścią. Jest nie do opowiedzenia, zostawia po sobie strzępy, fragmenty, których nie sposób scalić, które można co najwyżej nanizać na jeden sznurek, ale to wszystko. W konsekwencji autor „Doryckiego krużganka” lepiej niż inni opisał samotność tych, których nieszczęście rozbicia dosięgło. Którzy musieli samodzielnie, nie wiedząc, co właściwie się dzieje, rozstrzygnąć, jaki bieg nadać życiu w rozdartym, zdekomponowanym świecie.

Pisałem o solidarności, bo ona jest próbą scalenia tego, co rozbite.

Z minionego roku zostanie mi w oczach na pewno ta jedna scena: stałem, czekając na kogoś, w punkcie, w którym wydawano żywność potrzebującym. Przy ladzie starsza kobieta, Ukrainka, pakowała do torby przygotowane dla niej produkty. To były zwykłe rzeczy: chleb, jajka, mąka, konserwy rybne. W pewnym momencie kobieta uniosła konserwę, zrobiła nią w powietrzu znak krzyża i ucałowała. Gest był dyskretny, pewnie zawstydziłaby się, gdyby zdała sobie sprawę, że na nią patrzymy. A jednak tym gestem przeniosła siebie i nas w inną rzeczywistość, w coś sakralnego w najgłębszym tego słowa sensie. Bo nie było to sacrum strachu czy zagubienia, lecz wdzięczności.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2023