.ar..te.a

Spektakl Michała Zadary to wierna, ale i bardzo radykalna inscenizacja dramatu Tadeusza Różewicza. Reżyser nie tyle rozsypał "Kartotekę, ile po prostu rozbił ją w puch.

20.12.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Nie ma podziału na scenę i widownię - jest jedna, integralna przestrzeń gry. Widzowie stoją, kucają, siedzą (krzeseł jest zaledwie kilka) na dwóch ustawionych wzdłuż ścian podestach - tutaj i na rozciągającym się pomiędzy nimi pasmem podłogi rozgrywa się przedstawienie. Nie ma scenografii. Aktorzy noszą zwykłe, codzienne ubrania; na początku trudno odróżnić ich od widzów. Światła są cały czas zapalone, drzwi prowadzące na korytarz otwarte. Zgodnie z sugestią twórców, widzowie mogą wejść i wyjść w dowolnym momencie - rzeczywiście: nie wiadomo, gdzie zaczyna się teatr, a gdzie kończy, zatem opuszczenie spektaklu przestaje być kłopotliwym wykroczeniem.

Nie ma ani wyraźnego podziału, ani "wchodzenia" w role. Aktorzy wypowiadają, wykrzykują, "wypluwają" kwestie zgoła mechanicznie. Nie interpretują, nie drążą, nie próbują wydobywać znaczeń. Tradycyjną "akcję" zastępują działania sceniczne, ledwie ilustrujące słowa - byle jak, pobieżnie, dla zgrywy. Poszczególne sekwencje dramatu przełożone zostały na pojedyncze incydenty: aktorzy siadają w kółko i mówią do podawanego z rąk do rąk mikrofonu; biegają i przekrzykują się; ktoś leży pomiędzy widzami, ktoś usiadł na podłodze, pozostali chodzą, skaczą, rozmawiają, śpiewają...

Spektakl Zadary to pod wieloma względami bardzo wierna inscenizacja "Kartoteki". Rozbicie jedności akcji, otwarcie na zdarzenia przypadkowe, podważenie integralności przedstawienia, które pozbawione jest wyraźnych ram, zanegowanie centralnej pozycji Bohatera (u Zadary jego kwestie rozdzielone zostały pomiędzy kilku aktorów) - to konsekwencje lektury otwierających dramat didaskaliów. Reżyser idzie dalej: wpisany w tekst sztuki (i niejako wzmocniony przez precedens "Kartoteki rozrzuconej") gest rozpadu dramatycznej formy doprowadza niemal do ostateczności. Tekst "Kartoteki" - zachowany tutaj niemal w całości i bez dopisków - potraktowany został jako partytura słów, które niekoniecznie muszą łączyć się w zdania, zdań, które niekoniecznie muszą budować dialogi, i dialogów, które nie tworzą jednolitej, stopniowo rozwijanej całości.

Mówię "niekoniecznie", bo w spektakl wpisana jest gra z widzem i to od niego wiele tutaj zależy. Widz może zaakceptować, że teatr nie tworzy iluzji rzeczywistości, że nie opowiada historii - ale niełatwo zgodzi się na to, by pod powierzchnią scenicznych działań nie kryło się, choćby niewyraźne, ale jednak jakieś drugie dno. Głębszy sens. Aktor strzela z dłoni, jak z pistoletu, do innych aktorów, którzy padają "martwi". Za chwilę wstają i raz jeszcze odgrywają to samo. Aluzja do wirtualnej rzeczywistości gier komputerowych? Ironiczny komentarz człowieka współczesnego do wydarzeń II wojny światowej? Spektakl wielokrotnie prowokuje do takich pytań, igra z naszą potrzebą nadawania znaczeń. Kiedy indziej - zniechęca, bo proponuje sceny tak "przezroczyste", że zupełnie nie nadają się do tego typu kalkulacji. Przy tym żadna nie wydaje się ważniejsza od pozostałych. Z jednym wyjątkiem.

W pewnym momencie para aktorów wychodzi z sali; reszta pozostaje w środku i nie przestaje "grać". Garstka widzów, która zauważyła wyjście aktorów i miała ochotę ruszyć się z miejsc, udaje się za nimi. Następująca tu scena różni się od pozostałych już choćby dlatego, że rozgrywa się w korytarzu i do tego powtarzana jest parokrotnie w ciągu spektaklu (za każdym razem z innym aktorem-Bohaterem). Jest też wyjątkowo wyciszona, intymna, ma charakter wyznania. Padają słowa Bohatera o tym, że w środku nie ma niczego, wszystko jest na zewnątrz i "tylko przepływa przeze mnie". Wyznanie to można śmiało rozciągnąć na cały spektakl i w daremnych, zmierzających donikąd ekscesach dostrzec ilustrację słów Bohatera. Jego inercji, zagubienia, wewnętrznego rozpadu, które w spektaklu Zadary podniesione zostały do rangi naczelnych właściwości współczesnego człowieka.

Podpowiedź reżysera jest ewidentna (widać, że zależało mu na tym, by doszła także do leniwych widzów, bo za trzecim razem aktorzy mówią z korytarza przez mikrofon). Pomaga ogarnąć spektakl, podsuwa interpretację. Myślę, że niepotrzebnie. Nie oczekiwałem, że przedstawienie w pewnym momencie nabierze ciężaru, że z magmy bombardujących nas scen wyłoni się w końcu jakiś zdecydowany kształt. Bardziej interesujący wydaje mi się drugi scenariusz odbioru, zaprojektowany we wspomnianym zaproszeniu widzów do samodzielnej decyzji o momencie opuszczenia spektaklu. Gdybyśmy potraktowali je dosłownie i wyszli, dajmy na to, po pół godzinie, nie obejrzawszy sceny na korytarzu - niewiele byśmy stracili. Nasza dezorientacja, próba i niemożność znalezienia jakiejkolwiek scalającej myśli przedstawienia sama starczyłaby za wymowną "diagnozę".

Zadara potraktował "Kartotekę" specyficznie. Nie wchodząc w solidny, detaliczny dialog z dramatem, uniknął wikłania się w problem przyległości wpisanych w niego realiów do współczesności. Przyjął perspektywę bardziej ogólną, aktualność "Kartoteki" dostrzegając w zaprogramowanym przez Różewicza wyjściowym geście rozpadu - formy dramatycznej, obrazu świata i człowieka. W pewnym momencie padają tutaj słowa: "to jest teatr na miarę naszych wielkich czasów". Zapominając o ironicznej wymowie zdania, zauważmy, że spektakl Zadary w wielu punktach pasuje do "książkowego" rysopisu teatru postdramatycznego. Reżyser słusznie na tym właśnie poziomie w pierwszym rzędzie szuka porozumienia z dramatem Różewicza.

"Kartoteka" jest inna od poprzedniej produkcji Zadary, "Na gorąco", a już bardzo odległa od np. krakowskiej "Fedry". Reżyser po raz kolejny udowadnia swoją wszechstronność i ruchliwość. Szkoda, że spektakl obok wielu zalet ma też proste, ale bardzo istotne wady. Zadara nie dość solidnie opracował rytm przedstawienia. Rozpędzone w najlepsze działania sceniczne nie są w porę i dostatecznie często tonowane, wygaszane; za dużo tu biegania i krzyków - za mało momentów ciszy i pauz. Do tego aktorzy nie w pełni umieją sprostać założeniom spektaklu. Powinni być spontaniczni, otwarci na elementy improwizacji, gotowi reagować na przypadkowe incydenty. Niestety, nie do końca umieją zrzucić z siebie balast "sztuki aktorskiej" - w wielu momentach nie tyle są spontaniczni, ile tę spontaniczność "grają".

Spektakl jest bardzo interesujący, prowokuje do zadawania pytań, poszukiwania różnych dróg interpretacji. W sumie: rozbudza ciekawość widza - tyle tylko, że nie umie jej utrzymać przez pełne dwie godziny. Z biegiem czasu traci impet, staje się monotonny, przewidywalny. A przewrotne zaproszenie twórców, by widz sam zdecydował o momencie wyjścia, przybiera kształt całkiem prozaicznej pokusy.

TADEUSZ RÓŻEWICZ, "KARTOTEKA", reż.: MICHAŁ ZADARA, dźwięk: Barbara Wysocka, scenogr.: Robert Rumas, kostiumy: Julia Kornacka, ruch sceniczny: Tomasz Wygoda, premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym: 8 grudnia 2006 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk teatralny, publicysta kulturalny „Tygodnika Powszechnego”, zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2006