Anna German, Walentynka z Urgencza

Artystka zwana Białym Aniołem urodziła się w walentynki roku 1936. Będzie to historia o rodzicach Anny German, którzy miłości szukali pod bolszewickim niebem.

05.02.2023

Czyta się kilka minut

Anna German z rodzicami i babcią po kądzieli. Fotografia wykonana prawdopodobnie w atelier fotograficznym Chudajbergena Diewanowa. Urgencz, 1936 r.  / BESSMERTNYBARAK.RU / DOMENA PUBLICZNA
Anna German z rodzicami i babcią po kądzieli. Fotografia wykonana prawdopodobnie w atelier fotograficznym Chudajbergena Diewanowa. Urgencz, 1936 r. / BESSMERTNYBARAK.RU / DOMENA PUBLICZNA

Nie są to analogie dokładne, ale i sama miłość nie dba o symetrię i raz zaklina, że „Słowik to, a nie skowronek”, aby po chwili ostrzegać „Głos to skowronka grzmi tak przeraźliwie”. A zatem i mosty między losami Anny German i jej rodziców a walentynkami nie będą oczywiste.

Przy czym same walentynki dla większości to święto miłości i nie każdy wie, że patron karteczek z serduszkami jest też opiekunem epileptyków i osób ze schorzeniami psychicznymi. A Luperkalia, które poprzedzały walentynki, również mają niejednoznaczną osnowę, o czym przyjdzie nam jeszcze powiedzieć, porównując to antyczne święto z pierwszymi dekadami sowieckiego państwa.

I była miłość u Sowietów

Niemniej oświetlać chcemy, a nie zaciemniać, przejdźmy więc od razu do rzeczy.

Anna German, wielka pieśniarka, ­Polka z przypadku, a później już z wyboru, urodziła się w roku 1936 właśnie 14 lutego i dla swoich rodziców stała się najprawdziwszą walentynką.

Było to w Urgenczu, w Uzbeckiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej, tuż przy granicy z republiką turkmeńską. Miasto leży w dolinie rzeki Amu-darii i panujący tam klimat nie jest najzdrowszy. Latem jest gorąco i wyjątkowo ­sucho, zimą może i niezbyt mroźnie, ale silne wiatry sprawiają, że odczuwalna temperatura jest dużo niższa. Rzadko pada, ale jeśli już, to właśnie zimą.

Gdy w tamte walentynki rodziła się córka Irmy Martens i Eugeniusza Germana, o szyby parterowego pawilonu położniczego bębnił deszcz. Budynek ten, jako jeden z nielicznych ze starej ­zabudowy, pozostał do dziś. Matka Anny po latach zapisała we wspomnieniach, w „Człowieczym losie”, że dziewczynka była „dużym, dorodnym i zdrowym dzieckiem” i w białej chusteczce na głowie „wyglądała jak mała kołchoźnica”.

Obu – matce i córce – ten kołchoz za kilka lat nie będzie już z niczym ­dobrym się kojarzył, ale na razie wszystko ­zdawało się układać. Po kilku dniach od ­porodu po córkę i żonę, która formalnie nie byłą jego żoną (o czym za chwilę), przyjechał Eugeniusz. Na ­ulicach błoto było po kolana i usadził je na uzbecką arbę o dwóch wielkich kołach i ­zawiózł do nowego domu. I choć nie ma już w Urgenczu ani tego starego, ani ­nowego i wszędzie wzniesiono osiedla, miłośnicy twórczości German niezmiennie ­próbują odnaleźć „to” miejsce, gdzie przez kilkanaście miesięcy był jej dom.

Nie była to wybitna lokalizacja. Ze wspomnień wiemy, że zamiast podłogi klepisko, ściany z glinianych pustaków, ale przestrzeń w środku „większa, z normalnymi oknami”, cokolwiek to znaczy. Ledwie po kilku dniach „urlopu macierzyńskiego” Irma musiała wracać do pracy – uczyła niemieckiego w tamtejszej szkole im. Nadieżdy Krupskiej, a Eugeniusz był księgowym w dużej piekarni. Nianią, gosposią i zwornikiem całej rodziny stała się więc babcia Anny, która codziennie nosiła dziewczynkę do szkoły, aby matka mogła ją karmić. Zdawać by się mogło – trudne warunki dla familii. Mimo to w biografii czytamy: „byliśmy wtedy szczęśliwi”, „darzeni wielką miłością”.

Walenty o wielu twarzach

Wróćmy do św. Walentego. Ze względu na wielość legend i samych Walentych w 1969 r. usunięto go z kalendarza liturgicznego, mimo to w większości hagiografii osadzany jest w czasach Klaudiusza II Gockiego, władającego Rzymem pod koniec III wieku. Byłby więc duchownym, może nawet biskupem. Wtedy, za rządów Klaudiusza II, choć łagodnego dla wyznawców Chrystusa, chrześcijaństwo pozostawało nielegalne. Może zatem Walenty nie obnosił się ze swoim kapłaństwem i jego oficjalną rolą było leczenie żołnierzy. Ci zaś cierpieli nie tylko od ran, ale i tęsknoty, bo z rozkazu cesarza do około 40. roku życia nie mogli się żenić. Temu sprzeciwił się Walenty i łączył żołnierzy z ich wybrankami.

Stąd można by już przerzucić mosty do historii rodziców Anny German, bo i oni zostali połączeni wbrew obowiązującemu prawu. Oboje byli potomkami protestanckich kolonistów i bolszewicy widzieli w nich po prostu „Niemców”. Eugeniusz doświadczył tego jeszcze w 1929 r., gdy jego rodzina została zatrzymana we wsi Ol’hyne, leżącej między Krzywym Rogiem a Melitopolem. Są dwie osady o takiej nazwie, jedna na prawym, druga na lewym brzegu Dniepru; obie zakładali protestanci i trudno ustalić, o którą chodzi.

Hörmannowie, jak można przypuszczać, pisani jeszcze jako Chormannowie, podczas tzw. sprawy niemieckiej zostali uznani za wrogów i ojca rodziny, Friedricha, zesłano pod Archangielsk, gdzie niebawem zmarł. Nie ma pewności, co działo się wtedy z dwudziestoletnim Eugeniuszem. Najprawdopodobniej tułał się po południowo-zachodnich rejonach ZSRR i szukał pracy. Wiemy, że ostatecznie dotarł do Zagłębia Donieckiego. Tu już jako German objął posadę księgowego w kopalni.

Spoglądamy na jego zdjęcie – rysy amanta i ciemna, falująca czupryna. Musiał się podobać i niebawem się ożenił, dodajmy, nie z Irmą, ale również z kobietą o niesłowiańskim imieniu, niejaką Almą, i na świat przyszedł ich syn. W jakim stopniu doświadczyli Hołodomoru, nie wiemy, choć źródła potwierdzają, że robotnicze osiedla Donbasu najmniej ucierpiały w całej Ukrainie. On zaś pełnił ważną funkcję i mógł korzystać ze specjalnej aprowizacji.

Za to padł ofiarą innej patologii, jak Rosja długa i szeroka, ahistorycznej. Kierownik kopalni, pewnie człowiek z bolszewickiego nadania, a przy tym alkoholik, wpędził zakład w olbrzymie długi, a winę zrzucił na dwudziestoparoletniego księgowego. Ten mógłby się wybronić, ale podczas rozprawy wyszłaby na jaw jego prawdziwa tożsamość.

Postanowił więc uciekać. Porzucił żonę i dziecko i dotarł do Uzbekistanu, gdzie zatrzymał się w położonym 30 km na południowy zachód od Fergany Chimyon. Było to osiedle górników naftowych, a zarazem kurort balneologiczny. Szedł, jak mawiają na wschodzie, rok 1934 i do tej miejscowości przyjechała również Irma. I tak, dwa tysiące kilometrów od rodzinnych domów, poznali się. Widać błogosławił im św. Walenty, bo w oczach ludzi byli mężem i żoną.

Miłość i śmierć w Urgenczu

Tak też powiedziała znajoma Irmy – „O waszego męża pytali” – kiedy Germanem zaczęło się interesować NKWD. Był grudzień 1934 r. i dla Stalina zabójstwo wysoko postawionego bolszewika, Kirowa, stało się pretekstem do usunięcia kolejnych oponentów.

W całym Związku Sowieckim zalecono szukanie osób potencjalnie wrogich i w pierwszej kolejności zatrzymywano tych, którzy mieli powiązania z zagranicą. Cóż z tego, że sprzed półtora wieku, jak w przypadku protestanckich osadników, których do Rosji sprowadziła jeszcze caryca Katarzyna II. Ale w przypadku Eugeniusza mogło nie skończyć się na zesłaniu i z Irmą postanowili szukać nowego schronienia.

Wybór padł na Urgencz, bo – podobnie jak w Donbasie – łatwiej było tam o anonimowość. Ta jeszcze do niedawna senna i orientalna, niczym z arabskiej baśni, osada doświadczała sowieckiej industrializacji. Głównie kopano kanały melioracyjne, które potem stały się przekleństwem uzbeckiej ziemi. Zatrudnianych robotników należało gdzieś zakwaterować i wyżywić, to zaś rodziło problemy, m.in. autochtoni odmawiali pracy przy hodowli świń, więc każde dodatkowe ręce były na wagę złota.

Początkowo wydawało się, że tym razem się uda, że Urgencz, gdzie znaleźli prace, dom i urodziła się ich córeczka, będzie przyjaznym miejscem. Z tego czasu pochodzi zdjęcie przedstawiające kilkumiesięczną Annę, rodziców i babcię po kądzieli; najprawdopodobniej wykonane w atelier prekursora uzbeckiej fotografii, Chudajbergena Diewanowa. Ale obawy musiały się gdzieś tlić, bo matka Anny zapisała, że codziennie patrzyła, jak przez miasto maszerowali w drewnianych chodakach mennonici, gnani na przymusowe prace. Przybyli oni do pobliskiej Chiwy jeszcze za chanatu, gdy w latach 70. XIX w. car obejmował protektorat nad tymi ziemiami.

I w rzeczy samej w kilkanaście miesięcy od urodzin córki los się odmienił. Latem 1937 r. dziewczynka zachorowała na tyfus. Skądinąd wiadomo, że za Eugeniuszem ktoś zaczął chodzić – trwała już najokrutniejsza fala Wielkiego Terroru – i cała rodzina, Irma z córeczką i mężem oraz matką Anną i bratem Wilmarem, postanowiła przenieść się do leżącego tysiąc kilometrów na wschód Taszkentu.

Tam udało się odratować Annę, a i samo miasto wydało się mekką kultury w porównaniu z poprzednią miejscowością. Poza tym Irma była znów w ciąży i postanowiono zostać. Trzeba było jeszcze dopełnić formalności, do Urgencza w tej sprawie wrócili Eugeniusz z Wilmarem.

Tam już na nich czekali. Brata Irmy skazano na łagier, Eugeniusza – na śmierć. Ale inaczej niż podają czasami historycy, nie zginął w Taszkencie. Wywieziono go na obrzeża Urgencza i rozstrzelano w wykopanych w polu tunelach, żeby w mieście nie było słychać.

Serduszko z zaświatów

O śmierci Eugeniusza żona i córka dowiedziały się dopiero po roku 1956. Wcześniej przez niemal dwie dekady żyły nadzieją i każdego dnia biły się z myślami, że a nuż gdzieś koło Workuty pcha wagonik wyładowany węglem. Oficjalne potwierdzenie egzekucji dotarło w 1960 r. wraz ze „Sprawką” („Oświadczeniem”), podpisaną przez niejakiego generała Prijmaka o pośmiertnej rehabilitacji Germana.

I tu znów przychodzi na myśl św. Walenty. Legendy głoszą, że został osadzony w więzieniu, a powodem – wedle legendy najbardziej rozpowszechnionej – miało być złamanie zakazu udzielania ślubów żołnierzom. Jest też inna wersja, jakoby uleczył z epilepsji syna rzymskiego filozofa Kratona, oczekując w zamian nawrócenia się na chrześcijaństwo (Kraton raczej nie istniał, ale później pojawiał się w ikonografii; m.in. widzimy go na odlanej z brązu romańskiej chrzcielnicy w kościele św. Bartłomieja w Liege).

Walentego za kraty zawiodło albo przedkładanie praw boskich nad cesarskie, albo czynienie cudów. W więzieniu zakochał się w Julii, ociemniałej córce strażnika, niejakiego Asteriusa. Dziewczyna za jego wstawiennictwem odzyskała wzrok. Pogańskim władzom tych osobliwości było nadto – jak pisze brytyjski psychiatra Neel Burton – i Walentego nakazano torturować, ukamienować i ściąć. Egzekucję zaplanowano na 14 lutego roku 271. Skazany tuż przed śmiercią zdążył podrzucić Julii list zakończony słowami: „Od twojego Walentego”; podpis ten stał się później maską, za którą i dziś kryją się nieśmiali zakochani, piszący o sobie w liścikach miłosnych „Twoja Walentynka”.

Tak więc raczej nie czerwone serduszko, ale śmierć i życie, ratunek i kaźń, nawrócenie, a poprzez miłość – ozdrowienie i oświecenie są wśród przesłań tej historii. Narodziny Anny German, jak każdego dziecka, naznaczone byłyby tymi wartościami, a ­potwierdzenie tego znajdziemy we wspomnieniach matki piosenkarki. Choć gdyby nie choroba kilkunastomiesięcznej Anny, kto wie, czy Irma nie pojechałaby wraz z mężem do Urgencza, a wówczas także o jej losie decydowaliby enkawudziści, którzy rozstrzelali Eugeniusza.

Nie dość na tym. Czy list, który otrzymały matka i córka po II wojnie światowej, gdy mieszkały już we Wrocławiu, nie był swoistą walentynką? Rzecz jasna nie w sensie potocznym. Dostrzeżmy w nim echa pierwotnych legend o Walentym. Dla psychoanalityka będzie to akt uwolnienia z emocjonalnych więzów. Przekaz: „Jesteś wolna, bądź szczęśliwa, ciesz się życiem”. Przypomnijmy, że w roku, w którym generał Prijmak wysłał „Sprawkę”, Anna German postawiła pierwsze kroki na scenie wrocławskiego Kalamburu, pierwsze kroki w jej późniejszej oszałamiającej karierze.

Krwawy karnawał

Najtrwalszy jednak most łączy historię Anny German i jej przodków z pradziejami walentynek, z ową przemianą w chrześcijańskie święto miłości.

Zachowały się relacje, z których wiemy, że w czasach antycznych, między 13 a 15 lutego, na rzymskim wzgórzu Palatynie odbywał się obrzęd Luperkusa. Ku czci tego wilka i pasterza w jednym młodzi kapłani naznaczali sobie czoła krwią kozła i nadzy z biczem w ręku biegli w lud. Siekli kobiety, czym mieli zapewniać im płodność; obrywali też mężczyźni, którzy biczowanie poczytywali sobie za gest odpuszczenia win. U Plutarcha wyczytamy, że dołączało do nich „wielu szlachetnych młodzieńców i urzędników”, a „wiele dostojnych kobiet umyślnie zachodziło im drogę”.

Obchody cieszyły się popularnością i próbował je zwalczyć pod koniec V wieku papież Gelazjusz I. Historycy przekonują, że był to proces żmudny, na nic zdało się wyzywanie mieszkańców Rzymu od „nikczemnego motłochu”. Spróbowano więc substytucji, serwując w zamian m.in. święto ku czci Walentego.

Kwestia przetrwania

Zapewne wtedy Luperkalia nie były już krwawe i przypominały coś na kształt pogańskiego karnawału, niemniej rytualna rola kapłanów nasuwa skojarzenia z enkawudzistami. Takimi jak ulubieniec Stalina, słynny egzekutor Wasilij Błochin, który zabił kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ale pomniejsi kaci byli w każdym miasteczku, także w Urgenczu. I po bolszewickiej rewolucji właśnie z ich rąk próbowali wymknąć się Martensowie i Hörmannowie alias Germanowie.

Ci pierwsi wywodzili się z fryzyjskich mennonitów, drudzy z niemieckich baptystów. Obie familie trafiły na ziemie dzisiejszej Ukrainy na początku XIX w., skuszone nie tylko korzyściami ekonomicznymi, ale też deklaracją wolności do wyznawania swojej religii, za którą prześladowano ich na Zachodzie. Carowie rozumieli, że wraz z nimi importują wyższą cywilizację i mapa Imperium Rosyjskiego obsiana jest punkcikami, gdzie założyli osady. Jeśli się przemieszczali, to zazwyczaj do swoich, w ramach tych wspólnot zawierali małżeństwa czy rozwijali przedsiębiorstwa.

Kiedy więc nastały bolszewickie czasy, a z kremlowskiej jaskini – per analogiam – wybiegli czerwoni Luperkowie, protestanccy koloniści również szukali schronienia u współbraci w wierze. I wszystkie te Mołoczanski, Wielikokniażeskoje, Redkije Dubrawy, Hoffnungstale, gdzie szukali schronienia Irma i Eugeniusz, od Dzikich Pól, przez Donbas, Kubań, Ałtaj, na centralnej Azji kończąc, zamieszkiwały protestanckie wspólnoty.

Mówiliśmy już, że bez ich wsparcia nie dotarliby do Urgencza. Pokuśmy się więc o wnioski bardziej ogólne: w czasach stalinowskiego szaleństwa, mimo że zdziesiątkowane, protestanckie społeczności zachowały swoją tożsamość.

Dobrześ łączył, Walenty – moglibyśmy rzec. Choć z drugiej strony zapytajmy: dla kogo kazałeś im ten skarb chować? ©

 

Polka z wyboru

Anna German-Tucholska ­(1936-82), polska pieśniarka i kompozytorka. U nas najbardziej znana z utworu „Tańczące Eurydyki” i albumu „Człowieczy los”. Debiutowała w 1960 r., a rozgłos i sławę przyniosły jej występy w Sopocie (1963 r.) i Opolu (1964 r.).

Obdarzona niezwykłym głosem, a przy tym talentem do języków, zaistniała za granicą. Występowała w Europie Zachodniej, USA i Kanadzie. Jednak największą popularnością cieszyła się i wciąż cieszy w krajach byłego Związku Sowieckiego. Nie tylko Rosjanie, ale i mieszkańcy Uzbekistanu, twierdzą, że jest częścią ich kultury. Jak wspominała piosenkarka Anna Jantar, m.in. to stanowiło o jej fenomenie: „była wszędzie u siebie”. Wykonywała utwory polskich i sowieckich kompozytorów oraz własne, do słów m.in. Krzysztofa Cwynara czy Jerzego Ficowskiego.

Współpraca z Ficowskim zaowocowała utworami, w których odnajdziemy coś z klimatu Środkowej Azji, regionu ważnego w jej biografii. Jej rodzice wywodzili się z niemieckich i holenderskich wspólnot protestanckich, przybyłych do Rosji w XIX w., a w czasach bolszewickich boleśnie doświadczonych.

Po II wojnie światowej Anna z matką przyjechały do Polski, osiedliły się w Nowej Rudzie, a później we Wrocławiu. Polskość artystki poddał próbie przywódca sowiecki Leonid Breżniew, oferując jej obywatelstwo i apanaże. German odmówiła. U szczytu kariery uległa wypadkowi i na trzy lata zeszła ze sceny. Zmagała się z nowotworem i zmarła w wieku 46 lat.

Przez ostatnie 20 lat w Polsce nieco zapomniana, powróciła za sprawą rosyjskiego serialu biograficznego. Niezależnie od trendów, jest ulubienicą glottodydaktyków, którzy jej utwory wykorzystują do nauczania języka polskiego. © MPG, AG.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Walentynka z Urgencza