Zawsze ponad tłum

Całe życie marzyła o matowym głosie, prostych włosach i przeciętnym wzroście. Głos miała wibrujący i krystaliczny. Włosy falowane. Wzrost – metr osiemdziesiąt cztery. Co tydzień sześć milionów Polaków ogląda serial o niej.

01.04.2013

Czyta się kilka minut

Anna German. Katowice, 1973 r. / Fot. Lesław Sagan / EAST NEWS
Anna German. Katowice, 1973 r. / Fot. Lesław Sagan / EAST NEWS

Posągowa piękność. Zgrabna niebieskooka blondynka. Najlepiej czuła się w swetrze, z warkoczem, bez makijażu. Ale prawie co wieczór zakładała pantofle na obcasie, długie suknie i peruki, malowała usta i oczy. Ci, którzy ją znali, mówili, że była skromna, spokojna, pomocna, cicha. Może zbyt wrażliwa i zbyt nieśmiała. Może w ogóle za dobra – na tę branżę i na ten świat.

Polką była z wyboru, nie z pochodzenia. Urodziła się 14 lutego 1936 r. w Urgenczu w Uzbeckiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Matka – z zawodu nauczycielka niemieckiego – była urodzoną i wychowaną w Rosji Holenderką, ojciec – księgowy – urodzonym w Polsce, a wychowanym w Rosji Niemcem. W domu Anna mówiła po fryzyjsku i niemiecku, w szkole po rosyjsku, na podwórku po uzbecku.

Z Uzbekistanu zapamiętała zakurzone gliniane uliczki i wielkie białe słońce. Ojca zapamiętać nie zdążyła. Aresztowano go, gdy miała półtora roku. A w 1938 r. rozstrzelano pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec.

Anna została z babką, matką i młodszym bratem. Błąkali się po Związku Radzieckim, szukając ojca w gułagach. Głodowali i marzli. Gdzieś po drodze brat zmarł na szkarlatynę. W 1942 r. matka Anny pobrała się z Polakiem, który wkrótce zaciągnął się do polskiej armii i zaginął w bitwie pod Lenino.

W 1946 r. przyjechały w trójkę do Polski. Najpierw zamieszkały w Szczecinie, później w Nowej Rudzie, wreszcie we Wrocławiu. Nie znając jeszcze języka, Anna poszła do polskiej szkoły. W 1955 r. zdała maturę. Złożyła papiery na Akademię Sztuk Pięknych – miała talent plastyczny, interesowała się malarstwem i rzeźbą. Za namową matki wycofała jednak dokumenty i zdała na geologię – aby zyskać solidny zawód. Przez sześć lat uczyła się matematyki, chemii, fizyki, biologii. Zapisała się do klubu grotołazów, zakochana w jego przewodniczącym. Jeździła na studenckie wycieczki i praktyki – schodziła na linie do jaskiń, pracowała w kopalni, dźwigała próbki skał w plecaku. A wieczorami śpiewała przy ognisku.

Pod koniec studiów znajomy zaproponował jej występy w studenckim kabarecie. Próby odbywały się wieczorami i trwały do świtu; rano przesypiała zajęcia. Po paru miesiącach, przestraszona, że nie zdoła zrobić dyplomu, postanowiła się wycofać. Pierwszy i ostatni raz wystąpiła na krakowskich juwenaliach. Długo stała przed publicznością w milczeniu, sparaliżowana strachem. Zeszła ze sceny ze łzami w oczach. Zamiast bawić się z kolegami, wróciła do hotelu i położyła się spać. „Nie pamiętam, ile razy się pomyliłam, nie pamiętam reakcji publiczności ani tych kilku kroków z powrotem za kulisy. Pamiętam tylko ogromny żal do całego świata, a przede wszystkim do siebie za to, że zawiodłam, że nie potrafiłam dać z siebie tego, co tak bardzo chciałam widowni podarować, że... przegrałam” – wspominała dziesięć lat później.

Za namową koleżanki poszła na przesłuchanie do wrocławskiej Estrady. Dostała angaż. Pierwsze zarobione pieniądze wysłała mamie i babci. W styczniu 1962 r. obroniła pracę pod tytułem „Zdjęcie geologiczne okolic Zatonia”. Dostała dyplom magistra geologii stratygraficzno-poszukiwawczej. W marcu zdała państwowy egzamin zawodowy na piosenkarkę estradową.

Przez kilka następnych lat występowała z Estradą Wrocławską, Rzeszowską i Olsztyńską. Stłoczona z zespołem w starym samochodzie jeździła po domach kultury i klubach garnizonowych na prowincji. W trochę lepszych warunkach podróżowała w czasie tournée – do Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Monte Carlo, ZSRR, USA, Kanady. Śpiewała na stepie przed grupą pasterzy i w filharmonii przed sześciotysięczną widownią. Zaczęła zdobywać nagrody na festiwalach w Opolu i Sopocie, nagrała płytę ze swoim pierwszym wielkim przebojem – „Tańczące Eurydyki”.

Nie znała nut, nie brała lekcji. Twierdziła, że głos ma naturalnie ustawiony, że może śpiewać o każdej porze dnia i nocy, że nie musi nawet dbać o gardło. Zawsze była pewna własnego talentu, ale nigdy efektów. Nad każdym nowym utworem pracowała po kilka tygodni. Godzinami powtarzała tekst, tak żeby nawet w największym stresie go nie zapomnieć. Na próby przychodziła pierwsza, nie pozwalała się rozpraszać. Czekając za kulisami bladła z tremy, czasem nawet płakała. A po zejściu ze sceny dopytywała się wszystkich, jak poszło, czy na pewno śpiewała czysto, czy publiczność była zadowolona. Kiedy wieczorami koledzy z zespołu pili szampana albo wódkę, ona wznosiła toast gorącym mlekiem. Nie piła alkoholu, nie paliła, nie przeklinała – nie chciała sprzeciwiać się babci.

W październiku 1966 r. odebrała telefon: „Dzwonię z włoskiej wytwórni płytowej CDI, czy byłaby pani zainteresowana współpracą?”.„Nie dam się nabrać” – odpowiedziała po polsku ze śmiechem. Dopiero po paru minutach zrozumiała, że to nie żart. W listopadzie miała już podpisany trzyletni kontrakt. Wyjechała do Włoch z nadzieją, że zarobi na trzypokojowe mieszkanie dla babci i matki.

Zaczęły się obowiązki reklamowe, których nie znała z Polski: pozowanie do sesji fotograficznych, udzielanie dziesiątek wywiadów, występy w telewizji. I niekończące się przymiarki w domach mody – nie pozwalano jej tak jak w Polsce szyć sobie samej. Wszystko było na nią za krótkie. Chciało jej się płakać, gdy co weselsi mężczyźni podskakiwali, żeby pociągnąć ją za włosy, albo wchodzili na krzesło, żeby jej dorównać. Zniechęciła się do Włoch i Włochów. „Już zupełnie zmroziły mnie ich uśmiechy” – pisała do przyjaciółki.

W lutym 1967 r. jako pierwsza Polka wystąpiła na festiwalu w San Remo. Z zazdrością patrzyła na sławne piosenkarki, ubrane mimo wiosennej pogody w futrzane etole. „Czułam się jak Kopciuszek, któremu dobra wróżka nie wyczarowała przed balem ani sukni, ani karety, ani w ogóle niczego” – wspominała później. Na plakatach zapowiedziano ją jako „najpopularniejszą piosenkarkę wschodnich krajów”. Nie zdobyła jednak żadnej nagrody. „Jesteś w dobrym towarzystwie – pocieszał ją menedżer. – Do finału nie weszła też Dalida, Dionne Warwick i Connie Francis”.

Po występie jeden z dziennikarzy zapytał ją: „Co myśli pani o piosenkach sprzeciwiających się wojnie i mówiących o problemach społecznych?”. „Nie wiem, co myśleć – odpowiedziała. – U nas w Polsce i we wszystkich krajach Europy Wschodniej, z Rosją włącznie, nie ma piosenkarzy sprzeciwiających się”.

Latem odebrała w Viareggio nagrodę dla najpopularniejszej piosenkarki. Po jej wręczeniu konferansjer przykucnął, zadarł głowę i spytał: „Czy powie pani, ile metrów mierzy?”. Z udawanym spokojem odpowiedziała: „Nieważne, ile metrów, ważne, że jestem wyższa od pana”.

27 sierpnia w Forli miała swój pierwszy solowy koncert przed włoską publicznością. Wieczorem wsiadła do sportowego czerwonego fiata, żeby pojechać do Mediolanu. Gdy kilka kilometrów od Bolonii, na Autostradzie Słońca, kierowca przysnął i stracił panowanie nad samochodem, wypadła przez przednią szybę. Pogotowie zabrało ją bliską śmierci: wykrwawioną, połamaną, ze wstrząsem mózgu. Świadomość odzyskała dopiero po dwunastu dniach. Jedyny raz w życiu klęła – po polsku, długo i głośno.

Zoperowano ją i zagipsowano od pięt po uszy. Nie mogła swobodnie oddychać, dusiła się, traciła przytomność. Kiedy z płaczem prosiła, żeby ją uwolnić, lekarze przypominali jej występ w San Remo, który widzieli w telewizji. „Jeśli chcesz tam jeszcze raz zaśpiewać, musisz leżeć spokojnie” – mówili. Więc leżała bez ruchu. Tygodniami. Chciała raz jeszcze poczuć ten moment ciszy na kilka sekund przed oklaskami.

W październiku przewieziono ją do Polski. W warszawskim szpitalu przy Lindleya nie było miejsca na sali, leżała na korytarzu. Pacjenci schodzili się, żeby ją oglądać. Z bezsilnej złości podrapała sobie twarz. W grudniu dostała miejsce w ośrodku leczniczym w Konstancinie. Zdjęto jej gips, zaczęto psychoterapię i rehabilitację. Ściskała gumową piłeczkę, podnosiła ciężarki, próbowała siadać. Mdlała z bólu, ale się nie skarżyła.

Na zmianę czuwali przy niej matka i narzeczony, Zbigniew Tucholski. Poznała go latem 1960 r. na basenie; był sześć lat starszy, wykładał fizykę na Politechnice. W lutym 1968 r. zabrał ją z Konstancina do swojego warszawskiego mieszkania. Nocami zanosił ją do samochodu i zawoził nad Wisłę. Tam, niewidziana przez nikogo, uczyła się chodzić – najpierw przy balkoniku, potem o kulach, wreszcie sama.

Odbierała setki pocieszających listów od znajomych i nieznajomych. Żałowała, że nie może na wszystkie odpisać. Ale odwiedzać się nie pozwalała.

Nie mogąc jeszcze śpiewać, zaczęła komponować i pisać. W odcinkach publikowała w prasie swoje wspomnienia – później wydała je jako książkę „Wróć do Sorrento?...”. Sto pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy rozeszło się błyskawicznie.

W styczniu 1970 r. oficjalnie wróciła na scenę. W marcu w radiowym plebiscycie została wybrana na najpopularniejszą warszawiankę. „Nie chciałabym zostać posądzona o fałszywą skromność – komentowała w wywiadzie – ale w Warszawie jest tyle kobiet, które swoją postawą życiową, swoją pracą zasługują na to wyróżnienie. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że zawsze trochę wystaję ponad tłum, bo to i wzrost, i praca w radio i telewizji daje tę popularność...”.

Była przekonana, że praca jest warunkiem szczęścia – że im człowiek gorzej się czuje, tym więcej powinien pracować. Zapominała więc o bólu połączonych metalowymi płytkami kości i śpiewała piosenki, częściej wesołe niż smutne. Kiedy starym samolotem latała na zagraniczne występy, uspokajała kolegów z zespołu: „Ze mną nic wam się nie stanie. Cierpiałam już tyle, że Bóg nie pozwoli mi cierpieć znowu”.

W 1972 r. pobrała się z Tucholskim. Trzy lata później urodziła synka. Urządziła mu pokój dziecinny bez mebli, z samymi poduszkami: nie chciała, żeby się przewrócił i potłukł. Na dwa lata prawie zrezygnowała z koncertów – zajęła się przecieraniem zupek i praniem pieluszek. Nie śpiewała nawet kołysanek – syn lubił tylko fałszujący głos ojca. „Teraz już wiem – pisała w 1976 r. – Wiem, że miłość do dziecka oznacza pragnienie jego spokoju, zdrowia i szczęścia. Całym sercem pragnę – w miarę moich sił, możliwości i umiejętności – mądrze ułożyć jego małe życie. Staram się, aby nie tylko miał czas na swoje jedzonko, ale żeby przede wszystkim wiedział i czuł, że jest kochany i bezpieczny”.

Pod koniec lat siedemdziesiątych znowu nagrywała płyty i koncertowała. A jednak nie czuła się w pełni doceniona. Nie w Polsce. Co innego w ZSRR – tam jej płyty wydawano w wielkich nakładach, jej piosenki ciągle grano w radiu. Tam publiczność wypełniała wielotysięczne sale, oklaskiwała ją na stojąco, zasypywała scenę kwiatami. Uważała za swoją. Krążyły nawet plotki o widzach, którzy słuchając jej śpiewu ze wzruszenia umierali na zawał.

W 1979 r. zaczęła narzekać na ból w dziwnie spuchniętej nodze. W 1980 r. pojechała jeszcze na tournée po Australii, rok później zdiagnozowano u niej raka kości. Nie chciała się leczyć; obiecała sobie, że nigdy nie wróci do szpitala. Wybrała medycynę alternatywną – bioenergoterapię, masaże, zioła.

Zaprzyjaźniła się z księdzem Janem Twardowskim. Skomponowała i nagrała na domowy magnetofon muzykę do psalmów, „Hymnu o miłości” i „Ojcze Nasz”. W maju 1982 r. przyjęła chrzest w obrządku Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Trzy miesiące później zmarła we śnie w warszawskim szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów. Miała czterdzieści sześć lat.


Korzystałam z książek: Marioli Pryzwan „Anna German o sobie” (2012) i „Tańcząca Eurydyka” (2008), Sławomira Kopra „Życie artystek w PRL” (2013), Anny German „Wróć do Sorrento?...” (2012).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2013