Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Względna popularność dała wreszcie do myślenia producentom - przypomnieli sobie, że w latach chudych Hill uczestniczył w sesjach nagraniowych, które nigdy nie znalazły się na żadnej płycie. Spacer po zakurzonych piwnicach wytwórni “Blue Note" przyniósł prawdziwe odkrycie - nagrania nonetu Hilla z 1969 roku. Jak można się domyślić, “przepływające statki" to po prostu odjazd.
Znakiem rozpoznawczym Hilla jest skłonność do trudnych metrów, perkusyjne akordy i szorstko-ciemny liryzm wychowanka chicagowskiej South Side. Uważa się go za spadkobiercę Theloniousa Monka, który jednak zapuszcza się w regiony herezji spod znaku Cecila Taylora. Ale płyta dowodzi, że jest też otwarty na inne wpływy. Być może obecność Rona Cartera sprawiła, że Hill brzmi tu chwilami jak Hancock - zwłaszcza w “Plantation Bag", kiedy przez chwilę bawi się frazą z “Cantaloupe Island". Hill olśniewa bogactwem pomysłów kompozytorskich (pobierał nauki u Paula Hindemitha) i wyobraźnią aranżacyjną, która zestraja 6 blach, fortepian i sekcję rytmiczną w żywy organizm, nieznanego Linneuszowi zwierza. Na początek polecam melancholijny utwór tytułowy, który przypomina po trosze temat miłosny ze “Spartakusa" (wzorem inż. Mamonia lepiej trzymać się czegoś znanego). Oszczędne partie puzonu i trąbki, a potem fortepianowe “błyski na wodzie" podbiją serce każdego, kto szuka w jazzie dyskretnego piękna. “Noon Tide" z kolei przynosi taneczne latynoskie rytmy i ciekawe dialogi blach. Żeby przekonać się, że Hill to naprawdę groźny kot (chodzący własnymi ścieżkami), warto wsłuchać się, jak buduje napięcie w improwizacji, którą ozdobił “The Brown Queen".
Znów okazało się, że warto schodzić do podziemia.