Amerykański czyściec

Na długo przed ujawnieniem skandalu w Abu Ghraib po obu stronach Atlantyku rozpoczęła się debata nad stosowaniem tortur w państwie demokratycznym. Problem jest poważny: Zachodowi grozi, że znęcanie się nad człowiekiem usprawiedliwi dziejową koniecznością. W Polsce temat pojawiał się sporadycznie - aż do dziś.

25.12.2005

Czyta się kilka minut

Dziś bowiem już nie tylko organizacje humanitarne zastanawiają się, czy CIA nie zainstalowała swych tajnych więzień nad Wisłą. Polacy raczej niedowierzają; historie o rzekomych lądowaniach amerykańskich samolotów z terrorystami na pokładzie brzmią jak legendy o UFO. Publicyści wydają się skonsternowani: jedni wieszczą, że Amerykanie próbowali wybudować u nas nowy gułag, inni stwierdzają, że szalony informator od Klewek może wcale się nie mylił... Politycy zaś nabrali wody w usta: mówią, ale tak, aby nic nie powiedzieć.

Wolność i bezpieczeństwo

Tymczasem problem “specjalnego traktowania" osób oskarżonych o terroryzm istnieje już od dobrych czterech lat. W amerykańskiej dyskusji o zaostrzeniu prawa wewnętrznego w związku z zamachami z 11 września 2001 r. przelało się morze inwektyw. Środowiska akademickie wołają o “faszyzacji kraju" i szalonym ograniczaniu swobód obywatelskich. Opinia publiczna, choć podzielona, skłania się raczej ku poglądowi: “lepsze bezpieczeństwo niż wolność".

Wszystko zaczęło się od ustawy “Uniting and Strenthening America - Provide Appropriate Tools Required to Intercept and Obstruct Terrorism", powszechnie zwanej Patriot Act. Ta reforma prawa spowodowała spore zamieszanie w dotychczasowym rozumieniu wartości społeczeństwa demokracji liberalnej. Fortelem przeforsowana przez byłego prokuratora generalnego i sekretarza sprawiedliwości Johna Ashcrofta, uprzywilejowuje ona administrację w dziedzinach objętych dotychczas wyłączną kompetencją Kongresu lub niezawisłych sądów.

Na podstawie tej ustawy można aresztować ludzi o nieuregulowanym statusie pobytu albo niebędących obywatelami USA, jeśli tylko zaistnieje “uzasadnione podejrzenie" o związki z terroryzmem. Nie do końca wiadomo, co to znaczy. Jak dotychczas problem “związków z terroryzmem" miał wiele odcieni - poczynając od głośnej afery przetrzymywanego bez wyroku, nawróconego na islam gangstera Jose Padilli (któremu dopiero niedawno, po trzech latach aresztu, postawiono pierwsze zarzuty prokuratorskie), a na zatrzymywanych na lotniskach kilku- i kilkunastoletnich dzieciach imigrujących z krajów Trzeciego Świata kończąc.

Kolejne niejasności wywołują przepisy pozwalające na deportację podejrzanych o finansowanie terroryzmu, przy dość dużej dowolności definiowania “działalności terrorystycznej". Najbardziej kontrowersyjne normy Patriot Act odnoszą się do uprawnień śledczych FBI, CIA i innych agencji rządowych: chodzi głównie o inwigilację użytkowników bibliotek publicznych, tych posądzonych o czytywanie niepoprawnych politycznie książek.

Zero tolerancji

Administracja Busha sięga przy tym po nowy język. Dotychczasowe rządy amerykańskie postrzegały terroryzm i zagrożenia z niego wynikające jako pewien aspekt działalności kryminalnej. Od 11 września nastały czasy “wojny z terroryzmem". “My przeciwko nim" nabrało nieznanego dotąd w prawie międzynarodowym wymiaru. Zwolennicy takiej idei z pasją czytają Arystotelesa: Stagiryta miał człowieka za stworzenie, które samo sobie nie starcza i musi żyć we wspólnocie, czyli w państwie. Jeśli ktoś znajdzie się poza państwem, jest “albo nędznikiem, albo nadludzką istotą". Zatem ci, którzy do państwa nie dorośli, nie przyswoili sobie jego aksjologii, porywają samoloty i mordują bezbronnych ludzi, są zezwierzęconymi potworami. Dla nich są specjalne prawa, albo po prostu wystawia się ich poza nawias prawa. Ale o tym później.

Amerykańska opinia publiczna na nowy język przystała z aprobatą. Wojna wszak tłumaczy (niemal) wszystko.

Dwa lata temu w pułapkę wpadła gwiazda opozycyjnej Partii Demokratycznej, kandydat na prezydenta Howard Dean. Krytykując interwencję w Iraku i dystansując się wobec nowego prawa wojennego, pozwalającego sądzić przetrzymywanych w Guantanamo więźniów inaczej niż dotąd, ugrzązł on w relatywizmie. Gdy przyznał, że jest zwolennikiem osądzenia Osamy bin Ladena nie z pozycji zwycięzcy, ale ze stanowiska prawnego, został obrzucony inwektywami piętnującymi jego brak poczucia obywatelskości. Kilka dni później uległ medialnej kampanii i stwierdził, że jako Amerykanin pragnie, by Osama został jak najszybciej zabity.

A co mówił Ashcroft, gdy bronił przepisów Patriot Act? W drugą rocznicę zamachów z 11 września prokurator generalny wygłosił przemówienie “O ochronie życia i wolności" przed przedstawicielami służb mundurowych z Memphis. Zaczął od podkreślenia obowiązku administracji, czyli czuwania nad bezpieczeństwem obywateli. Nowa sytuacja wymogła nową strategię, dowodził, w której mieści się monitorowanie użytkowników bibliotek, gdyż zagrożenie może przyjść z nieoczekiwanej strony. Potem Ashcroft z odrobiną autoironii śmiał się z dowcipów szydzących z FBI, które swoje Archiwum X, odpowiedzialne dotąd za walkę z kosmitami, miało uczynić teraz odpowiedzialnym za biblioteki. I uspokajał dziennikarzy, stwierdzając, że jeszcze nikomu, kto wypożyczył “Koran", włos z głowy nie spadł.

Następnie było o tym, jak Patriot Act umożliwia ograniczenie przestępczości pospolitej: ilość gwałtów, morderstw, grabieży i napadów zmalała o jedną czwartą. Pomieszanie wątków zorganizowanego terroryzmu i patologii społecznych pozwoliło Ashcroftowi na obronę słynnej w Nowym Jorku polityki “zero tolerancji". Twarde prawo, surowe wyroki, szerokie uprawnienia służb śledczych przy pominięciu wątku resocjalizacji czy innych sposobów prewencji - to lekarstwo na ciężkie czasy.

Na końcu niczym szlachetny szeryf Ashcroft ostrzegł terrorystów: “Jeśli tracisz mnóstwo czasu z kumplami z Al-Kaidy pracując nad bronią nuklearną, jeśli spędzasz wakacje na jej obozach szkoleniowych, jeżeli w pakistańskich górach jadasz kolację z Bin Ladenem lub eksperymentujesz nad chemicznymi miksturami wedle przepisów książki »Radość dżihadu«, to masz się czego obawiać! Jesteś celem ustawy Patriot Act!".

Talibowie jak naziści?

Problem wyjęcia podejrzanych o terroryzm spod litery prawa nasilił się, gdy w świat poszły informacje, że w amerykańskiej bazie Guantanamo torturuje się więźniów. Zamieszanie wokół Guantanamo wybuchło wkrótce po wojnie w Afganistanie, gdy rząd USA zadecydował o przetrzymywaniu tam jeńców wojennych, których nazywa się raczej “bezprawnymi bojownikami". Wprowadzenie tego terminu spowodowane jest próbą ominięcia przepisów konwencji genewskiej, biorącej pod ochronę jeńców. Nowa kategoria prawna (po angielsku unlawful combatant) pozwala na wyjątkowe traktowanie, nie bacząc na międzynarodowe normy wojenne.

Sprzeciw organizacji humanitarnych Pentagonu nie poruszył. Paul D. Wolfowitz - ówczesny zastępca sekretarza obrony Donalda Rumsfelda, a dziś szef Banku Światowego - wybierał sędziów do specjalnych komisji wojskowych, które mają osądzić oskarżonych o terroryzm. Procesy odbędą się tam, gdzie rząd USA przetrzymuje pojmanych, czyli w Guantanamo.

Kontrowersje dotyczące działalności tych komisji, pełniących rolę trybunałów wojennych, osnuwają się wokół dwóch problemów. Po pierwsze, nie ma sądowej instytucji odwoławczej i apelacje można złożyć wyłącznie do Pentagonu. Drugą kwestią jest monitorowanie rozmów oskarżonych z przyznanymi im z urzędu obrońcami, prawnikami wojskowymi. Administracja tłumaczyła, że kontrola kontaktów adwokatów z podsądnymi pomoże w wykryciu potencjalnych spisków terrorystycznych.

Sami oficerowie reprezentujący strony w procesach są oburzeni. Twierdzą, że rząd w ten sposób kwestionuje ich uczciwość. Oni to pod wodzą pułkownika Willa Gunna złożyli pozew w Sądzie Najwyższym o stwierdzenie sprzeczności z konstytucją postępowania Pentagonu w sprawie więźniów z Guantanamo. Kanwą dla skargi jest przekroczenie uprawnień prezydenckiej administracji, czyli wejście w kompetencje władzy sądowniczej, oraz zabrnięcie w meandry niekończącej się “wojny z terroryzmem".

Sprawa w Sądzie Najwyższym nie ma precedensu. Sędziowie zmuszeni będą spojrzeć na orzecznictwo z okresu powojennego, gdy USA skazywały nazistowskich zbrodniarzy wojennych. Kwestię utrudnia niepewność co do kompetencji: nie wiadomo do końca, czy chodzi tylko o niekonstytucyjność, czy też o normy prawa międzynarodowego wynikające z konwencji, których USA są sygnatariuszem.

Pojawia się jeszcze jeden paradoks. Sąd Najwyższy rozstrzygnął kiedyś, że skazani za zbrodnie z II wojny światowej nie mają prawa do apelacji, gdyż nie będąc amerykańskimi obywatelami, nie mogą korzystać z amerykańskiej suwerenności. Teraz jednak procesy odbędą się na terytorium Kuby (formalnie do niej należy Guantanamo).

Sprawa ma nie tylko wymiar praktyczny, ale także teoretyczno-ideowy: wielu współczesnych filozofów prawa i moralistów zaczyna ulegać pokusie powrotu do przedoświeceniowych zwyczajów i namawia do zezwolenia zachodnim rządom na torturowanie więźniów.

Torturować?

Profesor John Gray ogłosił niedawno, że wymaga tego ochrona międzynarodowego bezpieczeństwa. Gray dowodzi, że nie tylko będzie to zgodne z naszą tradycją, lecz także da nam etyczną przewagę nad barbarzyńcami - terrorystami. Zaczyna od przewrotnej teorii, że tortury nie są sprzeczne z amerykańską konstytucją i nie gwałcą piątej i ósmej poprawki. Potem rysuje różnicę między dawnymi czasami, gdy absolutni władcy stanowili okrutne prawo według swego widzimisię, a współczesnością, gdy ster rządów dzierżą odpowiedzialni reprezentanci, w dodatku demokratycznie wybrani i poddani kontroli. Brzmi nieźle. Naiwnością jest jednak myślenie, że dziś ludzie władzy są szlachetniejsi niż kiedykolwiek wcześniej.

Dalej Gray uważa, że w sytuacjach ekstremalnych można stosować tortury, np. gdy w budynku ktoś podłożył bombę, a dzięki skutecznemu (czyli bolesnemu) przesłuchaniu go uratuje się setki ludzi. Jest to pogląd słuszny, ale w praktyce kontrola nad tak rozumianą instytucją tortur wydaje się niemożliwa. W efekcie Gray stawia karkołomną tezę, w myśl której torturowanie terrorysty w zgodzie z normami karnymi jest ochroną praw obywatelskich tego człowieka. Skoro był zbrodniarzem, to w ramach owych jego praw można go spokojnie torturować.

Do finału debaty o torturach jeszcze daleko, ale ostatnio weszła ona w kolejną fazę. W czasie dyskusji o wydatkach na armię senator John McCain (weteran z Wietnamu, torturowany przez komunistycznych partyzantów z Wietkongu) zaproponował specjalną poprawkę do ustawy, która zakazywałaby tortur. Wiceprezydentowi Richardowi Cheneyowi zrzedła mina, gdyż to on głównie bronił “specjalnych praw" śledczych z CIA. Senat przyjął wniosek McCaina 90 głosami “za" (przy dziewięciu “przeciw").

Cheney i Bush zaczęli naciskać. Senator Lindsey Graham z Karoliny Południowej zaproponował poprawkę, by sądy nie będą mogły rozpatrywać skarg na administrację złożonych przez więźniów niebędących obywatelami USA. Senat przystał na to (84 “za", 14 “przeciw"). Jednak w miniony czwartek zakaz torturowania podejrzanych o terroryzm przegłosowała też Izba Reprezentantów - i administracja Busha została zmuszona do zaakceptowania zakazu w kształcie proponowanym przez McCaina.

Ale debaty to wcale nie kończy, bo teraz Izba Reprezentantów i Senat bedą musiały ustalić ostateczny kształt ustawy.

Wojna i moralność

Tak czy inaczej, poprawka Grahama sprawia, że nad działaniami CIA wobec nie-Amerykanów nie będzie innej kontroli niż administracyjna. To pogwałcenie konstytucyjnej równowagi i monteskiuszowskiej zasady trójpodziału władzy. Tak konstruowane prawo traci swą “wewnętrzną moralność". Prawodawcy zapominają, że ustanawiane normy powinny wyrażać aspiracje i dążenia ludzi do lepszego świata, a nie kończyć się tylko na “moralności obowiązku". Niby to utylitarne: torturować podejrzanych w imię społecznego dobra. Ale w tak skonstruowanym prawie giną wyrzuty sumienia. A przecież zło złem pozostanie.

Amerykańska kampania przeciw terroryzmowi zdaje się tego problemu nie dostrzegać. Prezydent Bush i jego ludzie wchodzą w nadludzką rolę strażników Czyśćca. Nadają sobie sami miano cnotliwych w nieomylności. “O tym królestwie dziś zawiodę pienia, gdzie duchy, ziemskie zmywszy pokalanie, stają się godne wejść w Państwo Zbawienia" - tak sobie Czyściec wyobrażał Dante.

---ramka 402748|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005