Absurd w Białymstoku, absurd pod palmami

Ignacy Karpowicz /fot. P. Miazga

31.07.2006

Czyta się kilka minut

BARTOSZ STASZCZYSZYN: Urodziłeś się w Polsce, mieszkasz w Kostaryce. Jak tam trafiłeś?

IGNACY KARPOWICZ: W Białymstoku mieszkałem do ukończenia liceum. Później przeniosłem się do Warszawy, na studia. Już w ich trakcie wiatry (i linie lotnicze) wywiały mnie do Afryki. Kilka lat temu wylądowałem w Kostaryce, przypadkiem. I tak już zostało, na razie.

Dużo podróżujesz, jesteś tłumaczem, właśnie ukazał się Twój debiut powieściowy - "Niehalo". Kim się czujesz: pisarzem, podróżnikiem, tłumaczem?

Na pewno nie jestem pisarzem. Ani podróżnikiem - mieszkam na karaibskiej prowincji, która niespecjalnie różni się od tej białostockiej. Może poza palmami i samogonem pędzonym z trzciny cukrowej. Z pewnością najbardziej czuję się tłumaczem. Przekładam teksty z hiszpańskiego, angielskiego i amharskiego (język etiopski). Jednak moja praca w Kostaryce polega w głównej mierze na... interakcjach z tamtejszymi urzędami: celnym, podatkowym etc. Praca zupełnie jak w Polsce - raczej nudna i często frustrująca.

Choć zajmuję się tłumaczeniami, nigdy nie próbowałem przekładać literatury pięknej, nie miałbym na to odwagi. Myślę jednak o przełożeniu książki "Limón blues" Anacristiny Rossi, świetnej autorki kostarykańskiej. To powieść specyficzna, może nawet hermetyczna, opowiadająca o Jamajczykach, którzy budowali linię kolejową w Kostaryce w XIX-XX wieku. Jest pisana osobliwym językiem: w jednej trzeciej w patua (jamajskiej odmianie angielskiego, przemieszanej z hiszpańskim). Dotąd jednak zawsze brakowało mi czasu.

Kiedy w takim razie napisałeś "Niehalo"?

Ta książka liczy sobie już kilka lat, piszę bardzo powoli. Na jej wydanie zdecydowałem się dwa lata temu. Po małych zawirowaniach w jednym z wydawnictw trafiła w końcu do wydawnictwa Czarne. Nie odczułem tzw. "trudu debiutowania" - po wysłaniu jednej z pierwszych wersji książki skontaktowała się ze mną Monika Sznajderman i wszystko potoczyło się nadzwyczaj szybko, jakby poza moimi plecami.

Bohater Twojej powieści przypomina Adasia Miauczyńskiego. Czy lubisz filmy Marka Koterskiego?

Miauczyński z filmów Koterskiego mnie męczy, ale przy "Dniu świra" bawiłem się setnie. Jego bohater to człowiek, który a priori nienawidzi świata. Wszystko jedno, co by mu się zdarzało, nie ma to wpływu na jego sposób postrzegania i traktowania świata. Bohater mojej powieści, Maciek, jest młodszym bratem Adasia - frustrują go niskie zarobki, partyjne układy kolegów z pracy, niepowodzenia miłosne etc.

Czy tak jak Miauczyński, Maciek jest everymanem, ikoną zakompleksionego inteligenta, młodego człowieka bez perspektyw?

Nie było moim zamysłem tworzenie portretu pokoleniowego, inteligenckiego czy jakiegokolwiek innego. Maciek nie jest żadną ikoną, to po prostu zwykły człowiek, który ma problemy z odnalezieniem się w świecie.

Dla Koterskiego kino jest pralnią osobistych kompleksów. Czy także dla Ciebie literatura spełnia funkcję terapeutyczną?

Nie, historia, którą opowiadam, to czysta fikcja. Nie czuję się Maćkiem, to niemal najdalsza mi postać, dalszy mógłby być jedynie prezydent Kaczyński. Nasze światy nie mają punktów stycznych, są raczej... równoległe czy alternatywne.

"Nie wszyscy jesteśmy Maćkami"?

Nie jesteśmy! Kiedy zaczynałem pisać "Niehalo", zadawałem sobie pytanie, co z tego wyniknie. Zastanawiałem się, jak to jest, kiedy gorączkowo nienawidzimy świata. Czy z takiego myślenia może wyjść coś fajnego, czy jedynie pisany na nowo "Dzień świra". Okazało się, że tak być nie musi.

W "Niehalo" chciałem odejść od malkontenckiej konwencji, która - jak mówił w jednym z wywiadów aktor Krzysztof Majchrzak - dowodzi zaledwie, że "w szambie śmierdzi". To mnie nie interesowało. Chciałem pokazać inną stronę tej rzeczywistości: owszem, frustrującej, ale też komicznej i absurdalnej.

W "Niehalo" szargasz narodowe i religijne świętości. Nie boisz się, że przykleją Ci etykietę literackiego anarchisty i prowokatora, jak Sławomirowi Shutemu?

Jestem bardzo spokojną osobą i nie mam temperamentu anarchisty. Pisząc tę powieść, nie zakładałem szargania czegokolwiek ani kogokolwiek. Natomiast wiele rzeczy od zawsze mnie irytowało: rzeczy zastane, skostniałe, takie, które uznaje się za fundament polskiego społeczeństwa i traktuje jak jego niepodważalne cegiełki. Kiedy coś takiego zastyga, zaczyna odstawać od rzeczywistości, staje się kłamstwem.

Należy śmiać się z absolutnie wszystkiego. I nie chodzi o to, że zbywa nam szacunku czy nagle chcemy zmieniać lub zbawiać świat poprzez ironię. Warto po prostu zachować zdrowy dystans, w tym także poczucie humoru. Nie znaczy to, że mamy żartować nad trumną nieboszczyka, dostarczając innym sporej dawki przykrości.

W drugiej części Twojej powieści bohater podczas spaceru spotyka marszałka Piłsudskiego i księdza Jerzego Popiełuszkę. Celowałeś w postaci symboliczne czy to jedynie zbieg okoliczności?

Wybór był trywialny i wiązał się z Białymstokiem. Pomniki księdza Popiełuszki i marszałka Piłsudskiego zajmują eksponowane miejsce w centrum tego miasta i otoczone są osobliwym kultem. Jego prostota i banalność mierziła mnie, kiedy mieszkałem w Polsce. Kiedyś bardzo żywe było tamtejsze środowisko kulturalne. Dziś jeśli trafiam gdzieś na informacje związane z Białymstokiem, to dotyczą one albo marszu parafian przeciw jakiemuś tam filmowi, albo wydanego przez Młodzież Wszechpolską zakazu kupowania w hipermarketach niepolskich produktów. Teraz jest to miasto-kuriozum. Wysoce irytujące kuriozum. Wiem, że wszystkie te "skandale" wywołuje marginalna mniejszość, jednak smutne jest, że reszta ludzi milczy.

W powieści kpisz z Białegostoku. Czy kiedy jesteś w Kostaryce lub w Etiopii, tutejszy świat nie staje się milszy, sielankowy, jak "U pana Boga za piecem"?

Cieszę się, że urodziłem się w Białymstoku, że tam się wychowałem. I kiedy zaglądam do niego, jest mi zawsze bardzo miło. Ale to dlatego, że w nim nie mieszkam - inaczej trafiłby mnie szlag. Tym miastem zawładnął absurd, który jest zabawny przez tydzień, góra dwa, później staje się frustrujący. Tylko kiedy jestem daleko, mogę ciepło myśleć o tym miejscu. Także Polska z perspektywy Kostaryki jest krajem milszym sercu. Cieszę się, że jestem Polakiem, że urodziłem się w tym miejscu i w tym czasie. Wiem jednak, że trudno tu wytrzymać. Teraz jestem w kraju od kilku dni, więc wciąż bawi mnie to wszystko: Samoobrona, LPR i inne tego typu rzeczy. To dowcipne, ale pod warunkiem, że wyjeżdża się stąd po tygodniu. W przeciwnym razie staje się to straszne i smutne.

Nie jest też tak, że gdzie indziej może być dużo lepiej. Kiedy wyjeżdżam do Kostaryki, obserwuję tam rzeczywistość nie mniej absurdalną. Tyle że tamten absurd to absurd pod palmami.

Mariusz Sieniewicz mówił w jednym z wywiadów, że groteska jest jedynym sposobem uporania się z rzeczywistością, gdyż ta ostatnia wydaje się przerastać zdrowy rozsądek i proste kategorie. Czy takie było Twoje założenie, kiedy pisałeś "Niehalo"?

Druga część mojej powieści osadzona jest w konwencji groteskowej, jednak nie wynika to z żadnego planu. "Niehalo" miało być parodią powieści pokazujących, jak to młody i sfrustrowany człowiek nie radzi sobie z rzeczywistością. Nienawiść, którą żywią owi herosi, jest z założenia sztuczna. Podobnie jak opisywany świat. W niespodziewany dla mnie sposób "Niehalo" potoczyło się w stronę fantastyki i groteski. Jestem przekonany, że nawet z tak absurdalną rzeczywistością, w jakiej żyjemy, można sobie poradzić, korzystając z niegroteskowych narzędzi.

Piszesz, że "rzeczywistość się chwieje, odkleja". Co przez to rozumiesz?

Dzisiejsza rzeczywistość stawia nowe wymagania przed językiem. Język nie opisuje już świata, jest dawno ustaloną normą, która traci wartość z każdym dniem. Wymaga stałego odnawiania. Świat jest od wieków niezmienny - rzeka jak płynęła, tak płynie. Jednak kiedy mówię o tym, tworzę zaledwie jakiś kontrakt między sobą a rzeczywistością. Ten kontrakt traci ważność, gdyż słowo przestało opisywać rzeczywistość. Nie chodzi o to, że nagle te porządki się rozdzieliły, one stale się od siebie oddalają, jednak dziś wydają się od siebie coraz bardziej odległe.

Także człowiek odkleja się od rzeczywistości, a nie rzeczywistość od człowieka. Choć dziś próbujemy tę relację odwrócić. Mój bohater używa języka niedzisiejszego, nieprzystającego do otaczającej rzeczywistości. Maciek żyje w świecie zmyślonym: udaje, że matka ciągle żyje, że ma brata etc. Na tym polega jego przekłamywanie rzeczywistości.

"Niehalo" zamyka scena iście apokaliptyczna. Czy miała ona wymiar symboliczny?

W tej powieści koniec jest zarazem początkiem. To raczej optymistyczne zakończenie: uświadomienie sobie rzeczywistości; pogodzenie się z nią jest czymś koniecznym i wartościowym. Chciałem pokazać, że tę rzeczywistość można jednak oswoić, sprawić, by mniej uwierała. Nie można odmówić uczestnictwa w świecie. Chociażby miało być kiepsko, to lepiej żyć kiepsko, niż w ogóle.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (32/2006)