Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
– mówił mi przed ostatnim unijnym szczytem brytyjski historyk prof. Timothy Garton Ash. Dziś można dodać: o początku ewentualnego rozpadu w dużej mierze zadecyduje wynik referendum w sprawie dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, które w tym kraju odbędzie się 23 czerwca.
W Brukseli, chcąc uniknąć najgorszego, przez dwa dni minionego tygodnia przywódcy państw członkowskich Unii negocjowali z premierem Davidem Cameronem warunki, na których Brytyjczycy zgodziliby się pozostać we Wspólnocie. Uzgodniono, że Wielka Brytania uzyska m.in. prawo do czasowego zawieszenia niektórych świadczeń socjalnych dla pracowników z Europy, a także prawo regulacji wysokości zasiłków dla dzieci imigrantów, które mieszkają poza Wyspami, jak też prawo do nieuczestniczenia w dalszej integracji politycznej. Ponadto każdy kraj spoza strefy euro – Londyn nie przystąpił dotąd do wspólnej waluty – będzie mógł brać udział w dyskusji o obowiązujących w tej strefie przepisach (jednak bez prawa weta).
To spore ustępstwa. Czy wystarczą do uspokojenia antyunijnych nastrojów na Wyspach? Dostrzegając powagę chwili, rząd brytyjski – sam w kwestii Unii podzielony – po raz pierwszy od wojny falklandzkiej w 1982 r. debatował wyjątkowo nie w dzień roboczy, ale w weekend. Po obradach, stojąc przed drzwiami swojej siedziby przy Downing Street 10, Cameron mówił Brytyjczykom o dacie referendum jako o dniu „jednej z najważniejszych decyzji, jakie podejmiemy za naszego życia”. Opuszczenie Unii, ostrzegał, może zagrozić gospodarce i bezpieczeństwu kraju.
Ostatnie sondaże wskazują, że większość (48 proc.) Brytyjczyków zdecydowanych wziąć udział w głosowaniu zgadza się z premierem (za „Brexitem” jest 33 proc.; badanie instytutu Survation z 21 lutego). Ale to dopiero początek „drugiej bitwy o Anglię”, jak przedreferendalną kampanię zdążyły ochrzcić niektóre gazety. Tuż po szczycie w Brukseli obóz eurosceptyków zasilili m.in. Michael Gove, minister sprawiedliwości i bliski współpracownik Camerona, oraz wpływowy burmistrz Londynu Boris Johnson, przez niektórych widziany już w fotelu przyszłego szefa rządu.
Tymczasem 23 czerwca zdecyduje się przyszłość dwóch unii. W proeuropejskiej Szkocji ewentualny „Brexit” będzie oznaczać kolejne referendum w sprawie jej niepodległości. Zaś na kontynencie, w Unii już bez Londynu, prawdopodobnie odwrócenie wektora integracji i ograniczanie wolnego rynku na rzecz interwencji państw w gospodarce (Wielka Brytania jest najgłośniejszym rzecznikiem ekonomicznego liberalizmu). Wobec niechęci do dalszej integracji ze strony południa i wschodu kontynentu Unia – wedle czarnego scenariusza – może się wręcz skurczyć do rozmiarów państwa cesarza Karola Wielkiego sprzed 1200 lat (dziś: Francji, Niemiec i Beneluksu). Stawka jest więc wysoka, a o wyniku referendum zadecyduje nie tylko przebieg kampanii, ale też okoliczności przypadkowe – choćby oblicze kryzysu migracyjnego w Europie w dniach poprzedzających głosowanie (premier Włoch przestrzegał z tego powodu przed czerwcową datą referendum).
A sam Cameron? Od stycznia 2013 r., gdy obiecał wyborcom renegocjację miejsca ich kraju w Unii, premier kroczy śladami Margaret Thatcher, która w latach 80. XX w. potrafiła, jednocześnie, zmuszać Brukselę do ustępstw i zarazem angażować Wielką Brytanię w projekt europejski. Grunt pod nogami ma dziś jednak o wiele bardziej grząski. Jeśli przekona swoich rodaków do głosowania za Unią, dołączy do grona najbardziej skutecznych polityków ostatnich lat – tak na Wyspach, jak też w Europie. Ma na to jeszcze cztery miesiące. ©℗
Rozmowę z prof. Timothym Gartonem Ashem o przyszłości Unii opublikujemy w kolejnym numerze „Tygodnika”.