Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od 10 miesięcy kraj ten jest w stanie permanentnej rewolucji. To, co zaczęło się od pokojowych protestów na fali "Arabskiej Wiosny", miejscami przerodziło się już w zbrojne powstanie - jako reakcja na okrucieństwo "szwadronów śmierci" prezydenta Baszara Al-Assada (ich bilans to według ONZ ponad 5 tys. zabitych; z tendencją rosnącą, bo codziennie ginie kilkanaście osób). Zwłaszcza w półtoramilionowym mieście Homs, "stolicy" rewolty, niektóre dzielnice to - jak donoszą nieliczni zachodni reporterzy - "wolne strefy", bronione przez ochotnicze milicje. Ale większość kraju pozostaje pod kontrolą Assada: dyktator jest zbyt silny i zdeterminowany, by mogli go obalić nieliczni zbrojni buntownicy - albo pokojowe demonstracje, nawet liczne; tylko w miniony piątek w wielu miastach demonstrowało pół miliona ludzi. Jednak Assad jest zarazem za słaby, by mógł zdławić tę "pełzającą" rewoltę. Choć nie ma powrotu do stanu sprzed marca 2011 r., to nie wiadomo, jak długo może trwać obecny pat - i ile jeszcze ofiar "wytrzyma" społeczność międzynarodowa, w tym Liga Arabska, której "misję obserwacyjną" Assad w końcu wpuścił.
Syria to nie Libia: tu międzynarodowa interwencja nie wchodzi w grę, a wpływy USA i Europy są więcej niż skromne. I nie chodzi nawet o polityczną wolę (czy jej brak). Wszelkie scenariusze na przyszłość Syrii - nadal z Assadem bądź po jego upadku - to zgadywanka. Syria to koktajl religijno-etniczny; lojalności grupowe bardziej przypominają tu Liban niż Libię. A przede wszystkim: o ile Libia leży na uboczu świata arabskiego, o tyle Syria jest w centrum bliskowschodniego kotła, gdzie lokalne potęgi (Turcja, Izrael, Iran, Arabia Saudyjska) gotowe są rozgrywać swe interesy, jeśli trzeba będzie, "do ostatniego Syryjczyka". Również dlatego stawką jest tu nie tylko przyszłość Syrii i Syryjczyków, ale i Bliskiego Wschodu.