Żywot Dominica

Międzynarodowy Trybunał Karny uznał Ugandyjczyka Dominica Ongwena winnym zbrodni wojennych. Zanim stał się katem, Ongwen sam był ofiarą: dzieckiem-żołnierzem.

15.02.2021

Czyta się kilka minut

Sąsiedzi i krewni ofiar masakry w Lukodi, dokonanej w 2004 r., słuchają werdyktu wydanego przez Międzynarodowy Trybunał Karny w sprawie Dominica Ongwena. Uganda, 4 lutego 2021 r. / SUMY SADURNI / AFP / EAST NEWS
Sąsiedzi i krewni ofiar masakry w Lukodi, dokonanej w 2004 r., słuchają werdyktu wydanego przez Międzynarodowy Trybunał Karny w sprawie Dominica Ongwena. Uganda, 4 lutego 2021 r. / SUMY SADURNI / AFP / EAST NEWS

Jestem niewinny, to mnie stała się krzywda!” – mówił przed czterema laty, gdy zaczynał się jego proces w Hadze. Sędzia zapytał, czy chce, by odczytać mu, o co jest oskarżany. Dominic Ongwen, ubrany w pierwszy w życiu garnitur i krawat, odparł z kamienną twarzą, że szkoda na to czasu. „Z każdych pięciu słów, jakie tu zostaną powiedziane, tylko dwa będą może prawdą – rzekł. – Zabija Boża Armia, a Bożą Armią jest Joseph Kony, nie ja. Chwała niech będzie Bogu Wszechmogącemu za stworzenie nieba i ziemi, i wszystkich jej mieszkańców!”.

Boża Armia Oporu to partyzantka, która działała w jego rodzinnych stronach, na północy Ugandy, gdy był jeszcze dzieckiem. Założyli ją byli żołnierze z armii rządowej, aby walczyć z nowym przywódcą kraju, który pokonał ich w wojnie domowej i pozbawił władzy.

Ten nowy przywódca nazywał się Yoweri Museveni i wywodził się z zachodniej Ugandy, a żołnierze, których pobił, pochodzili z żyjącego na północy kraju ludu Acholi – tak jak Dominic Ongwen. Acholi, których rodacy-generałowie władali krajem przez kilka lat wojennego chaosu i bezprawia, widzieli w nowym prezydencie wroga, a w jego wojsku ciemiężycieli i najeźdźców.

Kony rozmawia z duchami

Museveni pobił wówczas partyzantkę Acholich, ale nie do końca – to z niej około roku 1987 zrodziła się Boża Armia Oporu.

Przypominała ona raczej zbrojną sektę niż wojsko. Przewodził jej Joseph Kony, który twierdził, że rozmawia z duchami przyrody i duchami przodków. To one miały mu rozkazywać, a także mówić, co jest dobrem, a co złem. I to one, wraz z najpotężniejszym Duchem Świętym, miały mu nakazać, aby w kraju Acholich zaprowadził boże królestwo, oczyściwszy uprzednio ziemię z grzeszników.

Kony uznał, że najprędzej sprawi się z tym zadaniem, zaludniając ziemię własnymi dziećmi i żołnierzami Bożej Armii, których sam zamierzał wychować w buszu. Najlepiej nadawały się do tego dziesięcioletnie dzieci. Dość młode, aby wymazać im z pamięci wszystko, co zostało im już wpojone przez rodziców, i uczyć je wszystkiego od nowa, ale równocześnie wystarczająco duże i silne, aby unieść karabin czy maczetę – i zabijać. Dawni wojskowi, którzy przeszli do partyzantki i zostali przy Konym, tłumaczyli mu, że takie wojsko będzie najwierniejsze i najtańsze.

Wkrótce też, poza garstką dorosłych dowódców, trzy czwarte żołnierzy Bożej Armii stanowiły dzieci: porywane po wsiach i przyuczane do zabijania, a także do porywania kolejnych dzieci. Aby nie uciekały z partyzanckich obozowisk, zaraz po porwaniu poddawano je krwawym inicjacjom: przymuszano do mordowania rodziców, rodzeństwa, sąsiadów, przyjaciół. Groza zbrodni miała zamknąć im drogę powrotu do dawnego świata. Nie mając dokąd uciec, a chcąc zachować życie, musiały poddawać się prawom Bożej Armii.

Tamtego dnia wracał drogą z pola, gdy naprzeciw stanęli małoletni partyzanci, obdarci i brudni. Dominic wiedział od razu, kim są i co się z nim stanie.

Dominic trafia do buszu

Nie pamięta, kiedy to było ani ile miał wtedy lat. Raz mówi, że dziewięć albo dziesięć. Innym razem, że dwanaście lub trzynaście. Nosił już wtedy przydomek Ongwen, co w mowie Acholich znaczy „białe mrówki”. Ponoć przyszedł na świat w czasie, gdy pojawiły się ich całe roje. Rodzice przezwali go więc „Białą Mrówką” i pod takim nazwiskiem zapisali do szkoły. Zmiana imienia miała zapewnić bezpieczeństwo: gdyby został porwany do Bożej Armii – co przytrafiło się już wtedy tysiącom dzieci – i spróbował potem ucieczki do domu, partyzanci znaliby go tylko pod tym przydomkiem. Trudniej byłoby im go szukać i wytropić jego wieś.

Ale Dominic nie próbował uciekać, nie stawiał oporu, nawet nie płakał, jak inni. Jakby rozumiał, że nie ma wyboru. Związali go i wlekli ze sobą przez wiele dni, zanim dotarli do obozowiska w buszu. Już po drodze biciem zmusili go, aby zabił człowieka. Potem jeszcze wiele razy miał zabijać i przyglądać się zabijaniu.

Przydzielono go do „rodziny” komendanta Vincenta Ottiego, który był zastępcą Kony’ego, jego prawą ręką. „Rodzina” z buszu była zresztą jedyną, jaką znał: matkę Dominica zabili partyzanci, a ojciec odszedł od nich już wcześniej. Po śmierci matki sieroty przygarnęła ciotka Madelena, a Dominic – najstarszy z rodzeństwa – musiał zastępować siostrom i braciom ojca oraz żywiciela rodziny.


Polecamy: Strona Świata - specjalny serwis "Tygodnika Powszechnego" z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego


Otti kazał na siebie mówić lapwony, nauczyciel. Rodzinę stanowili inni partyzanci, w których przemieniono porwane dzieci. W obozowisku chłopcy nosili wodę, sprzątali, gotowali. Dziewczęta służyły za żony i matki płodzonych przez komendantów dzieci. Byli plemieniem wybrańców, którym Kony miał zaludnić kraj Acholich, Ugandę i cały świat. Pod okiem „nauczyciela” Dominic szkolił się też na partyzanta i zaprawiał w walce podczas krwawych zajazdów na wioski oraz zasadzek na patrole rządowego wojska.

Posłuszny i bezlitosny

Wyrósł na wzorowego partyzanta Bożej Armii. Sam Kony stawiał go innym za przykład, powierzał nowe, coraz ważniejsze zadania i awansował na kolejne stopnie: porucznika (został nim już jako osiemnastolatek), majora, pułkownika, brygadiera. Włączono go także do „Ołtarza”, jak nazywano naczelne dowództwo Bożej Armii.

Jego dawni towarzysze broni, którzy zbiegli z buszu i skorzystali z amnestii lub zostali wzięci do niewoli przez rządowe wojsko, wspominają Dominica „Białą Mrówkę” jako ślepo posłusznego rozkazom przełożonych, okrutnego i bezlitosnego. A jednocześnie jako pogodnego i pełnego dziwnego wewnętrznego spokoju, pewności. Z takim lodowatym spokojem wyznaczał tych spośród jeńców, którzy mieli zostać straceni, aby zastraszyć pozostałych i zniechęcić ich do ucieczki i oporu. Wspominają, że osobiście nadzorował krwawe inicjacje nowych jeńców i powtarzał, że trzeba zabijać, żeby przetrwać.

Wśród partyzantów zyskał uznanie jako nieustraszony wojownik i doskonały dowódca. Nie przegrał żadnej bitwy, zwycięsko wychodził z najbardziej zuchwałych zajazdów i jako jeden z nielicznych komendantów nie tracił w walce ludzi. Wszyscy żołnierze Bożej Armii chcieli służyć pod jego rozkazami.

W ten sposób, po kilkunastu latach w partyzantce, stał się najważniejszym i najokrutniejszym komendantem polowym Bożej Armii. Miał własny oddział, a jako dowódca otrzymał też prawo do posiadania żony. Przeznaczono mu trzynastoletnią Florance, która została uprowadzona, gdy miała dziewięć lat. Najpierw oddano ją za żonę innemu komendantowi, który jednak poległ w potyczce z wojskiem. Wtedy kazano jej przenieść się do chaty Dominica Ongwena. Zanim uciekła z buszu, urodziła mu dwójkę dzieci.

Inni dowódcy mieli z czasem dość trudów partyzanckiego życia, tracili wiarę i bojowego ducha, poddawali się rządowemu wojsku albo ginęli. Tymczasem Dominic na czele swoich podwładnych napadał na kolejne wioski, mordował i palił, porywał nowe dzieci, by jak on sam przed laty stawały się partyzantami. Bezlitosny i dziki, mawiał, że kiedy wpada w zły humor, to aby poczuć się lepiej, każe zabijać ludzi. I sam także zabijał.

Boża Armia walczyła w Ugandzie, dopóki wspierał ją Sudan, największy kraj w Afryce. Rządzący z Chartumu byli wściekli na Museveniego za wsparcie, jakiego udzielał rebeliantom z sudańskiego chrześcijańskiego południa. Pomagali więc Bożej Armii, zapewniali jej broń, pieniądze, wojskowe porady i informacje wywiadowcze. A przede wszystkim pozwalali partyzantom Kony’ego chronić się przed pościgami za sudańską granicą i zza niej wyruszać do krwawych zajazdów.

Na obcej ziemi

W 2005 r. Chartum nie wytrzymał dalszej wojny, zakopał topór wojenny z Ugandą i zgodził się, by sudańskie południe odłączyło się od reszty kraju. W 2011 r. ogłosiło ono niepodległość jako Sudan Południowy.

Przegnana z Ugandy, a teraz pozbawiona sudańskich kryjówek i dobrodziejów, Boża Armia ruszyła w dalszą tułaczkę: najpierw do Konga, potem do Republiki Środkowoafrykańskiej i do sudańskiego Darfuru. Bezkresne bezdroża, sawanny i dżungla utrudniały pościg, za to znakomicie ułatwiały ucieczkę i dawały schronienie. Szlak Bożej Armii na obczyźnie znaczyły kolejne mordy i porwania dzieci. Do najbardziej makabrycznego doszło przed Bożym Narodzeniem w 2009 r., gdy w ciągu kilku dni partyzanci Bożej Armii splądrowali i puścili z dymem pół tuzina kongijskich wsi, mordując ok. 350 mieszkańców, a kolejnych 250 osób – w tym setkę dzieci – porywając do buszu jako tragarzy i rekrutów. Najazdem dowodził Dominic „Biała Mrówka” Ongwen.

W 2003 r. Uganda zwróciła się do nowo utworzonego Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, aby osądził przywódców Bożej Armii jako zbrodniarzy wojennych. Dwa lata później Trybunał rozesłał listy gończe za jej pięcioma najważniejszymi komendantami, w tym za 30-letnim Ongwenem. Nigdy jeszcze nikt tak młody nie był ścigany za zbrodnie przeciw ludzkości.

Nieposłuszny

Pięć lat później na polowanie na komendantów Bożej Armii ruszyło ugandyjskie wojsko, wraz z żołnierzami wysłanymi specjalnie przez Unię Afrykańską. Do pościgu przyłączyli się też Amerykanie, którzy przysłali stu komandosów i wyznaczyli po 5 mln dolarów nagrody za ściganych zbrodniarzy.

Z pięciu komendantów Bożej Armii, ściganych listami gończymi, wśród żywych zostało tylko dwóch: Kony i Ongwen. Raska Lukwiya zginął w potyczce z ugandyjskim wojskiem, a Okot Odhiambo i Vincent Otti zostali zgładzeni na rozkaz Kony’ego, który podejrzewał ich o zdradę.

Śmierć „nauczyciela” stała się też początkiem końca ponurej kariery „Białej Mrówki”. Jako jedyny z dowódców należących do „Ołtarza” sprzeciwił się, gdy Kony skazał Ottiego na śmierć. A kiedy mimo jego próśb i gróźb wyrok wykonano, zaczął buntować się przeciw „Prorokowi”. Ten długo znosił jego nieposłuszeństwo, ale w końcu kazał osadzić go w partyzanckim areszcie.

Inni próbowali się uwolnić

Dzięki pomocy najwierniejszych podkomendnych Ongwenowi udało się zbiec i przedrzeć z Darfuru (tam ostatnio widziano Kony’ego) do Republiki Środkowoafrykańskiej. Zaraz po przekroczeniu jej granicy poprosił napotkanych pasterzy, żeby zaprowadzili go do pierwszego lepszego dowódcy którejś z tuzina działających tam zbrojnych grup. A postawiony przed jego obliczem, powiedział mu, kim jest, i mu się poddał. Komendant zadzwonił do znajomego kupca w najbliższym miasteczku, ten do znajomego cudzoziemca z działającej niedaleko organizacji dobroczynnej, który z kolei powiadomił o wszystkim ugandyjskie wojsko, tropiące w okolicy uciekinierów z Bożej Armii. Ugandyjczycy zatrzymali Ongwena, a następnie wydali wezwanym amerykańskim komandosom, ci zaś dostarczyli go do Hagi, do aresztu Międzynarodowego Trybunału Karnego.

Watażka, któremu Dominic Ongwen się poddał, upierał się potem, że wziął go do niewoli po zaciętej i trwającej prawie pół godziny bitwie. Był niepocieszony, gdy Amerykanie odmówili mu wypłacenia 5 mln dolarów nagrody.

Na początku lutego sędziowie haskiego trybunału uznali, że czterdziestokilkuletni Ongwen, którego niemal całe życie zeszło w służbie Bożej Armii, jest winny zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Wymiar kary ogłoszą wiosną – grozi mu dożywocie. Adwokaci Ongwena chcą się odwołać i przekonują, że trybunał sądził nie tylko zbrodniarza, ale przede wszystkim ofiarę: dziecko przemocą przemienione w żołnierza, które przed takim losem powinno być chronione także przez wspólnotę międzynarodową.

Prokuratorzy, a także sędziowie odpowiadają na to, że nie zapomnieli, iż Ongwenowi odebrano dzieciństwo i odarto ze wszystkiego, co zwykło się uważać za człowieczeństwo. Podkreślają jednak, że sądzony był nie za zbrodnie całej Bożej Armii (100 tys., a może 200 tys. zabitych, 50-60 tys. dzieci uprowadzonych i przemienionych w zabójców) ani za mordy, których dopuścił się jako nieletni, lecz tylko za czyny, które popełniał już jako człowiek dorosły i w pełni ich świadomy. „Nie do wszystkiego, czego się dopuścił, został przymuszony. Nie musiał robić tego wszystkiego” – orzekł sędzia z Hagi.

Jego dawni podwładni i ofiary – w tym dzieci, które porwał do buszu i którymi dowodził jako żołnierzami Bożej Armii – są podzieleni. Z jednej strony słychać głosy, że skoro dorosłym komendantom i założycielom Bożej Armii wybaczono, skoro dzięki amnestii żyją dziś wśród Acholich jakby nigdy nic, to także jemu powinno dać się szansę, by okazał skruchę; w końcu to przez nich stał się tym, kim jest.

Z drugiej strony pada argument, że Ongwen poniesie karę sprawiedliwie: „Inni, którym przytrafiło się takie samo co jemu nieszczęście, uciekali z buszu, a przynajmniej próbowali uciekać – orzekła jedna z dawnych dziewcząt-partyzantów. – On jednak nawet nie próbował, wolał zostać. Służył Bożej Armii nawet jako dorosły. To prawda, że nie wybrał sobie takiego losu, i że od takiego ciągłego zabijania i strachu ludzie się zupełnie zmieniają. Ale Boża Armia stała się jego życiem i spodobało mu się ono. Innego już nie znał. Nie umiał ani nie chciał się z niego uwolnić”. ©℗

 

O dzieciach-żołnierzach z Bożej Armii Oporu opowiada książka Wojciecha Jagielskiego „NOCNI WĘDROWCY”, której nowe wydanie ukazało się właśnie nakładem wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2021