Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kuriozalność sprawy widoczna jest w wielu warstwach. Najdziwaczniejsze jest to, że rzekomy tajny współpracownik był równocześnie obiektem "kombinacji operacyjnych", czyli niebezpiecznym wrogiem ludu, a rozmowy z nim, które powinny być rozmowami z agentem, okazują się rozmowami ostrzegawczymi, mającymi wpłynąć hamująco na kierunek jego działalności duszpasterskiej, i... na nic nie wpływającymi: w latach 80. nie bez kozery nazywano ośrodek toruńskich jezuitów "siódmym wydziałem" tamtejszego Uniwersytetu - tak wielki był wpływ o. Wołoszyna, tak wysoka jakość organizowanych przez niego zajęć.
Artykuł Polaka pozwala zobaczyć tę rzeczywistość oczami służb specjalnych. Znajdujemy opis żałosnych wysiłków podporucznika, potem kapitana Marka Kuczkowskiego, który swoim zwierzchnikom melduje o pozyskaniu tajnego współpracownika, a jednocześnie żali się, że ksiądz jest "apodyktyczny, niezależny, jednoznacznie duchowo opozycyjny" i że ciągle nie można mu narzucić "reżimu współpracy według wymagań instrukcji".
Pokrętny, fałszujący rzeczywistość mechanizm oglądamy w historii o. Wołoszyna jak na dłoni. Wątpliwości natomiast budzi komentarz, czy raczej jeden jego fragment, zawierający słowa "naiwność" i "brak roztropności". Owszem, młodsze pokolenie opozycjonistów trzymało się żelaznej zasady "z esbekami się nie rozmawia". Doświadczenie starszych, którzy w świecie gęstym od konfidentów jednak coś robili, było inne. Spotkania (rzecz jasna: zawsze w siedzibie milicji lub miejscu zamieszkania, nigdy w lokalach operacyjnych) traktowano jako element strategicznej gry. Nie wolno było jedynie godzić się na zachowanie tajemnicy wobec kościelnych przełożonych i trzeba było ściśle kontrolować to, co w trakcie rozmowy (przesłuchania) się mówiło. Naszą ambicją (mówię "naszą", bo jesteśmy z Wołoszynem z tego samego pokolenia duszpasterzy akademickich) było manifestowanie niezłomności przekonań, lojalności wobec władz kościelnych, odrzucanie ze wstrętem wszelkich aluzji dotyczących współpracy i wyniosłe odtrącanie jakichkolwiek obietnic, np. otrzymania paszportu. Rzecz była nie w wymigiwaniu się od spotkań, co było i tak niemożliwe, ale w zachowaniu "frontowej" świadomości, kim jest rozmówca. Dawało to niezłe rezultaty: albo w postaci zaniechania przez SB rozmów, albo w omamieniu esbeka, który wierzył, że coś osiągnął i wpływał na ograniczenie szykan wobec działalności duszpasterskiej.
O. Wołoszyn mówił Kuczkowskiemu o pracy duszpasterstwa akademickiego. Mówił, bo - należy to wyraźnie podkreślić - duszpasterstwo działało jawnie. Było źle widziane, lecz jawne, otwarte dla każdego, kto chciał się włączyć w jego prace. Było takie, przy pełnej świadomości, że jest infiltrowane, podglądane i nagrywane przez służby. Wołoszyn - jak go znam - mówił kapitanowi dokładnie to samo, co mówił zgromadzonej w kościele młodzieży.
Pan Kuczkowski sądził, że przechytrzył sławnego ojca Wołoszyna, tymczasem było odwrotnie: to o. Wołoszyn postawił na swoim. Przecież działał i mówił po dawnemu.