Zwierzę niepocieszone i wesołe

Skąd wiecie, jak wygląda Mikołajek? Czyje obrazy przeprowadzają was na jasną stronę życia? To Sempé, kolega zamordowanych rysowników z „Charlie Hebdo”.

10.01.2015

Czyta się kilka minut

Jean-Jacques Sempé na wystawie poświęconej pięćdziesięcioleciu „Mikołajka”. Paryż, maj 2009 r. / Fot. Joel Saget / AFP / EAST NEWS
Jean-Jacques Sempé na wystawie poświęconej pięćdziesięcioleciu „Mikołajka”. Paryż, maj 2009 r. / Fot. Joel Saget / AFP / EAST NEWS

Co do miotły nie ma wątpliwości, ale czarodziejska różdżka też istnieje. Oczekiwaliśmy ponad półtorej godziny na noworocznej słocie, posuwając się żółwim krokiem po wąskiej alejce wyznaczonej przez metalowe barierki, było zimno i stąpający mieli ponure gęby

.
Z niedowierzaniem patrzyłem na ludzi wychodzących z wnętrza Hôtel de Ville, do którego ustawiła się ta długa kolejka. To była inna rasa, buzie uśmiechnięte od ucha do ucha, chichoty i raźny marsz. Ani chybi, tam w środku dokonywała się cudowna przemiana, przemiana ponurych w zadowolonych i życzliwych. Nie, to nie ówczesny prezydent miasta, Jacques Chirac, częstował szampanem; paryski ratusz miał lepszy pomysł: urządzić w jego salach wystawę Sempégo. Myślałem, że śnię: człowieka da się jednak przeanielić.


Powszechna łaskawość


Z Sempém jest jak z pogodą albo z futbolem; co można o nim pisać, skoro wszyscy i tak wiedzą, o co chodzi. Wszyscy Francuzi i kawałek globu; u nas pokazały się ledwie dwa jego albumy. Nie wiem, czy śmieszą tak bardzo jak nad Sekwaną, gdzie uchodzi za arcymistrza; nieraz trzeba łapać konteksty kulturowe.
Najłatwiej jest z przygodami Mikołajka, którym zawdzięcza sławę. Szkoła, do której Mikołajek chodzi, nie istnieje nigdzie, więc łączy wszystkich; wszyscy (wszyscy zachwyceni) chcieliby być jej uczniami, bo taki powinien być świat: urwisowaty, komiczny, trochę gapowaty, a trochę sprytny, lecz ostatecznie słodki. Tekst jest Goscinnego i Sempé właściwie tylko mu sekunduje, czego trzeba żałować, bo posiadł dar formuły (no, nie jestem wielkim fanem tych książek).


Miał jakiś czas temu wylew, z którego długo nie zdołał się wylizać; pewnego dnia zaczął rysować i później zaskoczyło.


W najnowszej, bodaj ostatniej drukowanej rozmowie (z Markiem Lecarpentierem) mówi głównie o swym bordoskim dzieciństwie. Widać dobrze, że jest o czym gadać. Komentują jeden z rysunków, mężczyzna biegnie po plaży i udaje samolot. Już chyba nawet leci, bo ramiona skrzydeł są przekrzywione. Sempé wyjaśnia rozmówcy: to moja chorobliwa skłonność do ucieczki. Od zawsze, od dziecka. Dziesiątki ucieczek ze szkoły, z domu. Z domu częściej, surowy ojczym zamieniał go nieraz w celę psychicznych tortur; no i pił, wiadomo. Sempé łazikował, snuł się po ulicach, udawał, że wyszedł na spacer, albo udawał, jak Tomek Sawyer malujący płot, że znalazł świetną zabawę, dajmy na to – liczenie ławek w parku.


Do dzisiaj lepiej go nie sadzać w szacownych gronach, na pewno z czymś wyskoczy, zawodowy prześmiewca. Poważnego zdania nie powie, od razu w bok, szukaj wiatru w polu, wypowiedzi w powietrzu. Albo powie tylko jedno, a drugie już wprost przeciwnie, dalej uciekamy ze szkoły. Albo z pracy.


Na jego rysunkach sporo jest dorosłych, którzy dają dyla: zapominają, kim są i ile mają lat; przemyka myśl, że to są ich najlepsze chwile. Zapominają, zachowują się nie jak oni, łypną okiem inaczej niż zwykle, albo biegną gdzieś szaleńczo, machają łapami, wypuszczają latawce z zabawną uważnością chirurga, są niczym dzieci, są dziećmi. Dzieci z kolei (rysuje ich mnóstwo, rozhukanych albo smutnych) nieraz uciekają od bycia dziećmi, mają nadzwyczajny dar imitacji werbalnej starszych, układania swych ciał w pozy ciał większych. Bohaterowie Sempégo są często na wylocie, w no man’s landzie graniczącym z ich istnieniem, przesunięci, wyniesieni poza własną granicę, może nieco śmieszni, lecz przez chwilę zadowoleni.

Czy na paryskich uliczkach, czy nadatlantyckich plażach sylwetki często – ma się wrażenie – wzbijają się do lotu, chcą czegoś więcej. Sempé jest poetą gestu, fantastycznym obserwatorem ciał, tego, jak coś w nich wzbiera, chce się wyrwać na wolność, w szczęśliwość, w miłość, w nieskończoność, w rozanielenie, przed siebie. Drobny ruch dłonią, ułożenie głowy, nieznaczne przesunięcie sylwetki. Wszystko nieznaczne, bo Sempé nigdy nie wali z pięści i głośno nie rechocze – może dlatego bardziej pozostanie w pamięci niż wielu innych, bezpardonowych humorzystów; rysuje kreskę, dwie, ledwie sugeruje, a reszty trzeba się domyślić. Jest królem elipsy, czyli daje nam szansę. Bo po to mamy gesty, by, gdy zabraknie odwagi, okazji czy możliwości, wyrazić niemożliwe, wylecieć z nas samych, przez chwilę nie być sobą czy być wbrew sobie. Sempé pokazuje, że choć jest to w nas śmieszne i odrobinę żałosne – owo nagłe rozmarzenie, nagła na coś chętka, rozwarcie ramion czy wzniesienie głowy ku nieboskłonowi – zarazem jakoś ładne, wręcz niewinne.


Chichot i akceptacja w jednym, ironia i jednocześnie coś, co ją unieważnia, daje odczuć powszechną łaskawość. Duch Rabelais’go, duch Zachodu w jego najlepszej postaci, najbardziej szczodrej i tolerancyjnej. Nie ma żadnej świętości, lecz w samym istnieniu jest coś świętego.


„Jak z Sempégo”


Może dlatego najbardziej chyba lubię u Sempégo rysunki bez legend. Po innych można zwijać się ze śmiechu, tymi bezsłownymi można się przejąć. Nic się na nich nie dzieje, zgoła nic nadzwyczajnego, gość na plaży udaje, że jest samolotem, inny wpatruje się w bezkres morza i uchyla z szacunkiem kapelusza. Ktoś inny klęczy na łące i z najwyższą atencją i petem w ustach obserwuje tysiące mrówek, a cała jego niezbyt zgrabna postura wyraża fascynację i zdziwienie. Ktoś jeszcze z lękiem i zaciekawieniem zagląda w ciemną alejkę drzew połączonych na górze skłębioną gęstwiną gałęzi, pan Józio w kraince czarów. Ktoś jedzie rowerem i dłonią pozdrawia radośnie niebo – scena jak z filmu Tatiego, który z wzajemnością uwielbiał Sempégo, gdyż uważał, że rysuje on to, co sam filmuje, wakacje pana Hulota i inne przypadki zwykłego człowieka, nie całkiem rozumiejącego logikę świata wokół.
My mamy sceny „jak z Mrożka”, ci, co znają albumy Sempégo, mają sceny „jak z Sempégo” – to też już weszło do języka. Tylko garstce wielkich udało się wbić w rzeczywistość takie charakterystyczne pieczątki „jak z Kafki”, „jak z Gombrowicza”. Kto zna twórczość Sempégo, nie będzie chodził po francuskiej prowincji i zwłaszcza po Paryżu, nie dostrzegając wszędzie wokół obrazków i ludzi „jak z Sempégo”.


Miasto widziane „jak u Sempégo” wraca w swe dawne koleiny, odzyskuje urok, jest wymyślone na nowo. Od tak dawna utraciło swój charakter, pogrążyło się w jakiejś niwelującej wszystko anonimowości, wszędzie żołnierze z karabinami, a teraz znów, wydaje się, widać pojedynczych ludzi w typowych paryskich miejscach.
Ktoś śmiga na rowerze i ma minę zdobywcy, ktoś siedzi na ławce i wystawia policzki na wiatr, i odłożona na bok teczka (a w niej zapewnie niezwykle istotne papiery zawodowe) wygląda jak przypadkowa oraz zbyteczna rzecz; starsza para przystaje na moście i wpatruje się, trzymając pod ręce, w przepływające statki. Czy turysta usiłujący sfotografować wieżę Eiffla komórką i cofający się w nieskończoność, by zmieścić ją całą w ekraniku. Albo ci ludzie stojący w ogromnej kolejce do muzeum, na którego frontonie wywieszono płótno z malunkiem ogromnej, bezkresnej pustyni.


„Jak z Sempégo”: tysiące nieznacznych, drobnych, najbardziej banalnych szczegółów, wyrazów twarzy, niewielkich, lecz uderzających ekspresji ciała, niekiedy odwiecznych, od zawsze wpisanych w nasze ruchy, niekiedy wymuszonych przez nowoczesność, jak aparat fotograficzny w komórce. Prawie nic, lecz to „prawie” tutaj istotnie czyni różnicę, bo przywraca nam wzrok, znowu widzimy drobiazgi, drobne ziarenka soli życia.
Dużo jest u Sempégo nieba z gwiazdami, zapatrzenia w górę; ktoś siedzi nocą w ogródku, w swoim niewielkim wymoszczonym światku, a nad nimi miliony gwiazd świecą niepojętym, własnym trybem, i tyle, nic więcej; ktoś inny, wpatrując się w takie niebo, wyzna: „Czuję się znakiem zapytania”.


Natura, mimo troskliwych wysiłków jej udomowienia, jest obca, nieskończoność przestrzeni kosmicznych – łagodnie porażająca. Trudno nie wyniuchać tu nastrojów pascalowskich, metafizycznego drżenia przełamanego przez prozaiczną codzienność czekającą na boku rysunku. No ale jednak: „tak niewiele znaczymy”, słowa jednej z postaci poruszonej ogromem kosmosu nad głową, wiszą nad rysunkami Sempégo jak na drzeworycie Dürera wstęga z napisem „Melancholia”. Małe ludziki wobec wszechświata i natury, które przerastają ludzkie zrozumienie. Niepojęty ogrom oceanu, niepojęte świecenie gwiazd i wobec nich nagłe przystanięcie, zatrzymanie się w biegu, nieporadne zapatrzenie i nieporadne, śmieszne zdania; uczucie wzniosłości przyłapane na gorącym uczynku jest groteskowe. Z samego objętościowego nadania rzeczy to śmieszy, ludzka drobina wobec kosmosu. A jeszcze do tego drobina czy trzcina próbuje coś myśleć, coś od siebie powiedzieć, czy z braku słów coś zrobić. Więc macha do kosmosu kapeluszem. Lecz mimo tego, mimo całej jej śmieszności, chwila nie przestaje być wzniosła; choć jakby wykpiona, to zarazem jest uświęcona.


Realizm magiczny


Sempé jest bardzo dobrym rysownikiem, widać to choćby po jego rysunkach miejskich, Paryż, Nowy Jork. Przeważają u niego dwa rodzaje pejzaży miasta. Idealistyczne, zwłaszcza Paryż: to miasto, jakim było kiedyś (jakby lata 50. i 60.), a może nigdy, przewiewne, pustawe, malowane gdzieś przy Sekwanie czy w nieco wyludnionych dzielnicach „burżujskich”; Paryż ładny, poetycki, „najpiękniejsze miasto świata”.


I pejzaże ciężko urbanistyczne: miasta zatłoczone, duszące się od samochodów i z przeludnienia. Niekiedy z tych gęstych tłumów, z tych zbitych w jedną kupę betonów, z tych ulic nie do przejścia wysnuwa się pojedyncza zagubiona sylwetka, szukająca drogi ratunku, sposobu wymknięcia się. Częściej wszyscy, podobni do siebie jak krople wody, są skazani na powtórzenie tego samego gestu, tej samej sytuacji, i przy okazji na złudzenie, że są niepowtarzalni i jedyni. Ogromnie bawi w tej sekwencji stary rysunek, przedstawiający ulicę gęstą od ludzi, a każdy trzyma przy uchu komórkę. A papuga siedząca wysoko na balkonie skrzeczy: „Gdzie teraz jesteś?”. Albo z nowojorskich bodaj wieżowców wysypują się tysiące identycznych ludzików; to godzina fajrantu. Jeden z nich mówi do drugiego: „Wpadnij dzisiaj do mnie na kolację. Poznasz kogoś niezwykłego”.


Mógłbym opowiadać tak bez końca, zresztą opowiadam, męczę ludzi, łapię ich za guzik, posłuchajcie. Dziesiątki rysunków mówiących celniej o nowoczesności niż tyle długich analiz czy powieści. Sempé jest wielkim artystą, kimś, kto umie nazwać w jednym fenomenalnym skrócie to, co widzimy wszyscy. Odrabia zaniedbanie współczesnej powieści francuskiej, słabo władającej sztuką mówienia o realności przyziemnej, o banalności, o technologiach codzienności zmieniających nasze życie.


Widać u niego wpływy szkoły amerykańskiej, szkoły literatury codzienności i szkoły rysowników „New Yorkera” (z Saulem Stein- bergiem na czele), dla którego robił okładki. Czy nawet może jazzu, na którym się świetnie zna; czyż standardy jazzowe – jego ulubiona muzyka – nie są jak jego rysunki: powtórzeniem tego samego w niewielkim odbiciu, w wariancie, który leciutko przemieszcza pierwowzór? Tak Sempé leciutko przemieszcza rzeczywistość.
Kiedy zaczynał poważnie rysować, na przełomie lat 50. i 60., francuska estetyka, od nowej powieści po Nową Falę, rozbrykała się teoretycznie i awangardowo, i tak Francuzom zostało; zawsze mieli tendencję do teoretyzowania. A Sempé nie odrywa się od ulicy, trzyma się realizmu, własnego realizmu magicznego.


Magicznego, bo jego rzeczywistość, taka „realistyczna”, jest zbawiona czy do odratowania. Owszem, przynosi ona na równi z nami, z naszymi prywatnymi „ja”, niepojęte absurdy; czy to rodem z Kafki, czy to rodem z Camusa, czy najczęściej z codziennego splotu okoliczności; absurdy nie opuszczają nas na krok, nie ma przebacz. I zarazem jest przebacz. Albowiem nie duszą nas one swoją niepojętością, skandalicznością, grozą wołającą o pomstę do nieba. Raczej są śmieszne niż potworne, wywołują zdziwienie, a nie oburzenie. Ocierają się nieraz o chaplinowskie gagi (mężczyzna uniesiony widokiem gór rzuca w przepaść kamienie, które spadają na jego samochód), bo gag nie jest wygłupem, tylko możliwością doprowadzoną do skrajności, czyli prawowitą częścią świata realnego.
Lekko u Sempégo nie ma, a już zwłaszcza nie mają lekko literaci, artyści, burżuazyjna inteligencja Szóstej Dzielnicy Paryża (w której Sempé mieszka) i okolic, dawny pępek świata, europejski odpowiednik Manhattanu i bohaterów Woody’ego Allena.


Niektórzy krytycy woleliby, by mówił o kimś innym, ale ci z Boulevard-Saint-Germain też są naszym pars pro toto. Na rysunku pisarz pochylony nad kartką notuje: „30 marca, godz. 22, przeczytałem ponownie pierwsze rozdziały mojego »Eseju o obiektywności«. Bardzo dobre”. Albo starsze małżeństwo w solidnym apartamencie. On wchodzi do pokoju, ona prasuje koszule: „Czy chciałabyś usłyszeć mój śmiech przeogromny, nietzscheański?”. Czy też na podobnym rysunku, on siedzi bezradnie w salonie, ona się krząta: „Colette, co uczyniłaś, co uczyniliśmy z naszej zwierzęcości?”.


Ludzie Sempégo wygłaszają swoje absurdalne teksty, niekiedy długie tyrady, przedziwnym językiem, jakby przez niego wymyślonym, wykwintnym idiomem przeszłości przełamanym przez żargon nowoczesny; przyjmują wciąż teatralne – w ich odczuciu naturalne – pozy. Są na scenie, wystawiają siebie samych, lecz w tych inscenizacjach jest tak często coś naiwnie dobrodusznego, albo błyskają w nich rozbrajające przebitki dziecięcych pragnień, nagłej wiary we własne odczucia i marzenia. Aczkolwiek komiczni, nie wychodzą na kompletnych durniów; są co najwyżej żarliwymi wyznawcami swoich ślepych plamek.


Byłoby smutno


Myślę i piszę o Sempém od paru dni, właściwie to dopiero początek, ale ten akapit zaczynam w godzinę po tym, jak zamordowano jego kolegów z „Charlie Hebdo”, Charba, Cabu, wspaniałego Wolinskiego. A za nimi Rabelais’go. Więc trudno pisać dalej. Marc Lecarpentier we wspomnianej rozmowie pyta Sempégo: – Człowieka stać na potworności? – Oczywiście. – To dlaczego więcej jest u pana podziwu dla niego niż potępienia? – Bo inaczej... byłoby mi smutno.


Zastanawia się nad odpowiedzią, waży słowa. I wspomina jeszcze o „Życiu i losie” Wassilija Grossmana, powieści, którą wielbi, gdyż mimo całej grozy jest w niej dobro, które przeaniela świat. Po czym mówi, że ma jedną definicję człowieka, którą uważa za genialną i najświetniejszą, jaka może być: „zwierzę niepocieszone i wesołe”. Dzisiaj wydaje się tylko niepocieszone. Ale tej definicji nie wolno dzielić na pół.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2015