Żółte

Po wojnie szukali. Z sitami, przetakami szli. Brali tę ziemię stąd, z grobów. Przewozili do stodół i przesiewali. Nie pamiętam już kto, nie pytajcie.

11.01.2011

Czyta się kilka minut

Są inne zdjęcia.

Oto niepozorna na pierwszy rzut oka fotografia, datowana na lato 1942 r. W gęstej trawie, pod brzozą, pozuje para. Łysiejący brunet nosi jasne, szerokie spodnie, białą koszulę i marynarkę. Ni to obejmuje, ni to przyciąga do siebie młodą kobietę, ubraną w sukienkę z krótkim rękawem. Twarze kobiety i mężczyzny są bardzo blisko, jakby od pocałunku dzielił ich moment. On patrzy uważnie w jej oczy, ona śmieje się szeroko, odsłaniając zęby. Wygląda na szczęśliwą. Las za ich plecami prześwietlony jest silnym, letnim światłem.

On to Kajetan Skrzypczyński, rocznik 1917, były student, syn poznańskich inteligentów. Dobrze zna niemiecki. Od blisko roku jako jeden z ośmiu Polaków pracuje w Chełmnie nad Nerem - pierwszym obozie zagłady na ziemiach polskich. Trafił tam z grupą więźniów do kopania grobów, ale wszyscy oni traktowani są na równi z esesmanami: mogą opuszczać obóz, nie noszą na nogach łańcuchów.

Obóz działa jak dobrze naoliwiona maszyna: każdego dnia do ciężarówek, których wlot rury wydechowej umieszczony jest wewnątrz budy, wchodzi ok. 1000 osób. Mordowanie i zrzucanie ciał do jam w położonym cztery kilometry na zachód od Chełmna Lesie Rzuchowskim trwa do popołudnia lub dłużej. Potem część personelu ma wolne. W czasach, kiedy została wykonana fotografia, Skrzypczyński nadzorował więźniów, którzy rozkopywali groby pierwszych pomorodowanych i palili je w piecach.

Ona, to miejscowa, 17-letnia wówczas Maria M. Pracuje w kuchni, przygotowując posiłki dla personelu obozu.

O Chełmnie od 1945 r. powiedziano bardzo dużo. W latach 1941-45 zginęło tu blisko 300 tys. osób, głównie Żydów. Obóz stał się laboratorium, w którym po raz pierwszy stosowano metody uśmiercania na masową skalę. Samochodom z rurą skierowaną do wewnątrz uważnie przyglądał się Rudolf Höss. O Chełmnie pisała Zofia Nałkowska w "Medalionach". Metody mordowania znamy w najdrobniejszych szczegółach: wiemy, że w samochodach nad podłogą ułożona była specjalna drewniana kratownica, która uniemożliwiała zatkanie rury. Wiemy, że zwłoki zagazowanych układane były w piecach krematoryjnych warstwami, na przemian z drewnem opałowym. Wiemy nawet, jak wyglądał młyn kulowy do mielenia kości na mączkę. Tu Claude Lanzmann realizował swój słynny dokument "Shoah".

Mimo to o Chełmnie nie powiedziano jeszcze wszystkiego. W wiosce i okolicach nadal żywa jest historia równoległa, dostępna dla wtajemniczonych, złożona z ułamków, oskarżeń, zdań wypowiadanych w wąskim gronie. To opowieść o Polkach i Polakach, którzy jeszcze w trakcie wojny nawiązali ścisłą współpracę z obozem. O tym, jak można oswoić Zagładę i urządzić życie w jej cieniu.

To w końcu opowieść o powojennym poszukiwaniu złota i konsekwentnym wypieraniu niewygodnych dla lokalnej społeczności faktów.

Rosjanie byli już w Chełmnie

Zaraz po wyzwoleniu obozu na miejsce przyjeżdża prokurator Władysław Bednarz z ówczesnej Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Zbiera zeznania okolicznych mieszkańców i Żydów, którzy przeżyli, konstruując wstrząsający zapis zbrodni. Odsłania punktowo ziemię na terenie dawnego pałacu w Chełmnie, gdzie Niemcy założyli pierwszy obóz, i znajduje tam biżuterię. Widzi, jak spośród powodzi drastycznych szczegółów wyłaniają się fragmenty wojennej rzeczywistości, o których wolelibyśmy nie wiedzieć:

"Znałem Polaków zatrudnionych pomocniczo w obozie. W szczególności Stanisława Szymańskiego, który został w 1942 r. zabity przez zastępcę komisarza (nazwiska nie pamiętam). Powodem zabicia Szymańskiego było to, że rzekomo miał on kochankę (H. Domicela), której przynosił pożydowskie rzeczy. H. została zaaresztowana i wysłana do Oświęcimia.

Polubiński mówił mi, że wśród przywożonych transportów przywożą również Polaków. Raz powiedział mnie: »Dziś była smutna sprawa, przywieźli księży. Cóż mieliśmy robić«. Ile księży nie powiedział mi" (Józef Grabowski, zeznanie z 9 czerwca 1945 r.).

"Nazwiska Polaków, którzy pracowali w obozie są:

1. Piekarski Franciszek leśniczy z poznańskiego

2. Szymański Stanisław

3. Polubiński Stanisław (syn wójta)

4. Maliczak Henryk ogrodnik z Poznańskiego

5. Jaskólski Lech z Leszna

6. M. Henryk

7. Skrzypczyński Kajetan" (Zeznanie Heleny Król z 14 czerwca 1945).

"Do Żydów przemawiał Polak Piekarski, który tu przyjechał z partią 7-miu innych Polaków z więzienia z Poznania. Pomagał dzieciom z auta schodzić Polak Henryk M." (Wiktoria Adamczyk, zeznanie z 19 czerwca 1945).

"U Przybylskiej nocowałem jeszcze jedną noc w stajni ujawniwszy swoją obecność. Poprzednio Przybylskiej dałem dwa pierścionki za to by mnie przechowała. Do Przybylskiej przyszedł Ludwicki Antoni z Chełmna i ten mnie poznał. Wyszantażował odemnie zegarek i obrączkę za milczenie. Bałem się Ludwickiego gdyż on zadenuncjował żyda Finkelszteina gdy ten uciekł. W szczególności zobaczył on uciekającego Finkelszteina i posłał jakąś dziewczynę (nazwiska jej nie znam) po żandarma Sliwke. Wskazał on Sliwkiemu drogę, którą uciekał Finkelsztein. Sliwke zastrzelił Finkelszteina, gdy ten miał już wszystkie szanse do ucieczki i gdyby nie denuncjacja Ludwickiego uratowałby sobie życie. O czynie Ludwickiego wiem od żony ogrodnika Mistrzaka. Nadmieniam, że siostra Ludwickiego Hela Ludwicka miała dziecko z wacht. Hefelem. W tym czasie, gdy Ludwicki wyszantażował ode mnie obrączkę i zegarek wojska rosyjskie były już w Chełmnie" (Zeznanie Mieczysława Żurawskiego, ocalałego więźnia obozu w Chełmnie, z 31 lipca 1945 r.).

Bednarz wyjeżdża i do Chełmna nigdy już nie wraca.

I w pałacu, i w lesie

Położone malowniczo na wysokim zboczu Chełmno po sezonie wygląda i pachnie tak jak wszystkie inne małe miejscowości rolnicze w kraju - z kominów leci gęsty dym węglowy, nad dachami szybują stada gołębi, z otwartych obór i chlewów słychać szczęk wiader. Niżej wielkie rozlewiska Neru i Warty, romantyczne rzędy wierzb, z daleka dobiega szum autostrady A2. Ludzi na ulicach mało, ale po zmroku w większości okien płoną światła.

Mieszkańcy są bardzo gościnni: otwierają nieznajomym szeroko drzwi, na stoły wjeżdżają ciasta, kawy i trunki na rozgrzewkę. Zestaw tematów jest szeroki, możemy porozmawiać o ostatnich powodziach, kłopotach rolników, szansach gospodarstw agroturystycznych, lekarzach i cenach żywca. Przy pytaniach o wojenną i powojenną przeszłość okolic kawa nieco szybciej wędruje do ust, ręce krzyżują się na piersiach. Nie wiedzą, nie pamiętają, nie słyszeli. Ani ci najstarsi, ani ich dzieci, obecnie w średnim wieku lub na progu starości.

Nieliczni rozmawiają nieoficjalnie, półgębkiem, wyrzucając z siebie urwane zdania i nazwiska sąsiadów. Nigdy własne.

Jedną z osób, które wykonują gesty inne niż rozkładanie rąk, jest Zdzisław Grabowski, rocznik 1926, właściciel wielkiego domu, kształtem bardziej podobnego do fortu niż luksusowej willi. Szary, ciężki, masywny, otoczony grubym murem, jest najokazalszym domostwem w Chełmnie. Dożywający lat Grabowski zajmuje z żoną 300 metrów kwadratowych. Dwupiętrowy dom zaraz po wojnie wystawił jego ojciec, Józef.

O ogrodniku Józefie Grabowskim, choć zmarł dawno, w Chełmnie mówią źle. Do dzisiaj można usłyszeć obelgę "Polscy Żydzi", w której zawiera się pogarda i zawiść wobec najzamożniejszej rodziny w okolicy. Z zeznań, jakie Józef Grabowski złożył po wojnie, wynika, że miał dobre kontakty z Niemcami. Dobre do tego stopnia, że Niemcy dali mu w dzierżawę pałacowy ogród. Musiał być świadkiem gazowania ludzi, bo w zeznaniach przyznaje, że sam słyszał przemówienia wygłaszane przez Piekarskiego do prowadzonych na śmierć. Po wysadzeniu pałacu w powietrze dostał zgodę na zaoranie ogrodu. "Wyorywało się różne przedmioty np. łyżki, noże, papiery. Słyszałem, że znajdowała okoliczna ludność pierścionki w parku pałacowym, w miejscu, gdzie dawniej była sterta ubrań. Ja nic nie znalazłem" - zeznał Grabowski.

Zdzisław Grabowski: - Nie wszystkie ofiary dawali radę przebadać. I coś tam w tej ziemi zostało. Jak przyjechał tu do Chełmna prokurator Bednarz, to ekipa z Urzędu Bezpieczeństwa miała pilnować i wtedy zabezpieczyli wiele cennych rzeczy. Bo miejscowi szukali żółtego. I w pałacu, i w lesie. Po wojnie szukali. Z sitami, przetakami szli. Brali tę ziemię stąd, z grobów. Przewozili do stodół i przesiewali. Nie pamiętam już kto, nie pytajcie. Ale wiem, że znajdowali. Żadne bogactwa się z tego nie urodziły, bo większość tego złota poszła na wódkę. Myśmy nie szukali. A ten dom? Rodzina ciężko pracowała, w wojnę też. Jeździliśmy sprzedawać warzywa do Łodzi. Ojciec miał przepustkę.

Y (kobieta w średnim wieku, nie chce zdradzać tożsamości): - Zapytajcie o szczęki. W lesie rozbijano jeszcze raz szczęki Żydów, nawet te, z których wcześniej wyrwano złote zęby. Dlaczego? Bo w leczonych zębach czasem znajdowano cienkie złote wkłady. Wielu chodziło. UB musiało grobów pilnować.

Wśród starszych mieszkańców Chełmna do dziś żywa jest opowieść o kilkunastoletnim chłopaku, który został przyłapany przez milicję na grobach w Lesie Rzuchowskim. Przesiewał ziemię. W areszcie spędził krótki czas, bo milicjanci nie znaleźli podstaw do jego ukarania. W latach 70. był jednym z najważniejszych działaczy PZPR w Wielkopolsce.

Fort VII

Bednarz wyjechał, ale sprawa wróciła w 1956 r. W jednym z archiwów trafiliśmy na ślad, który wskazuje, że Wojewódzki Urząd do spraw Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu po raz pierwszy zainteresował się wówczas Henrykiem M., jednym z Polaków zatrudnionych w obozie w Chełmnie. Na polecenie naczelnika wydziału powiatowa delegatura w Wolsztynie przeprowadziła wywiad terenowy w rodzinnej miejscowości M., ustalając, że w 1939 r. trafił do aresztu za udział w internowaniu Niemców tuż po wybuchu wojny.

M. trafił do więzienia w Forcie VII w Poznaniu. Po wojnie powrócił do rodzinnych Rakoniewic, jednak po oskarżeniach o zdradę Polaków zbiegł. Na tym ślad się urywa.

Chlebowe doły

Zdzisław Lorek, strażnik lokalnej pamięci, oprowadza po obozie.

Przyjezdny z Olkusza, przez miejscowych nazywany z przekąsem i szacunkiem jednocześnie "pierwszym Żydem Chełmna", wtopił się w lokalny krajobraz aż za dobrze. Lorek to pasjonat - tropi po archiwach i prywatnych domach wszystko, co związane z historią obozu. Urzęduje w dawnym sklepie GS-u, za drzwiami, z których wielkimi płatami odpada farba. Podobno posiada duże archiwum, całością nie chce jednak się dzielić.

W Chełmnie dużo się zmieniło. Jeszcze w połowie lat 90., kiedy teren dawnego pałacu należał do GS-u, po podwórzu wałęsały się psy i krowy, piętrzyły się pryzmy węgla. Teraz teren uporządkowano, widać zarysy fundamentów. Wyremontowano spichlerz, w którym składowano rzeczy ofiar. Lorek pokazuje dziecinne wózki, fragmenty szczęk, ozdoby i zabawki. Na oświetlenie zabrakło pieniędzy, więc w odwiedzanym przez 10 tysięcy ludzi rocznie muzeum trzeba oświetlać część eksponatów latarką.

Lorek: - Nazwisk nie znam, nie mam pojęcia, kto kopał. Ale kopali na pewno. I to nie tylko tutejsi. Zaraz na początku mojej pracy usłyszałem od jednego z mieszkańców Chełmna opowieść o kombatantach ZBOWiD z Kalisza, którzy w latach 70. przyjechali do pałacu z wykrywaczem min i oficjalnym zezwoleniem. Szukali "chlebowych dołów".

Zdzisław Grabowski: - Potwierdzam. Z początku Niemcy rozdawali gospodarzom chleb, co go Żydzi ze sobą przywieźli i nie zdążyli zjeść. Mój ojciec dostał trzy worki, wsypał do żłobu, a później na dnie znalazł trzy pierścionki. To Niemcy szybko się dowiedzieli, że Żydzi w chlebie chowają złoto. Zabronili rozdawać i wszystko w ziemię zakopywali. Kombatanci zaczęli w ziemi kopać, ale zrobiła się afera i wyjechali.

Zdzisław Lorek: - Kiedy w latach 90. prowadziliśmy badania archeologiczne, mieliśmy towarzyszy. Przychodzili po tym, jak kończyliśmy pracę, z wykrywaczami metalu. Ziemia była wyraźnie rozgrzebana. Zgłaszaliśmy sprawę na policję, ale sprawców nie udało się ustalić.

Powodziło nam się dobrze

W 1964 r. sprawa Henryka M. powraca raz jeszcze. Polacy, którzy pracowali w obozie, zaczynają mówić. M. mieszka wówczas i pracuje w Szczecinie.

Dotarliśmy do niepublikowanych wcześniej zeznań, jakie dwójka pomocników gestapo złożyła w komendzie wojewódzkiej w Poznaniu. Wyłania się z nich obraz symbiozy, która powstawała stopniowo między gestapowcami a polskim personelem. Z zeznań wynika też, że wszyscy zostali wyselekcjonowani wcześniej w poznańskim więzieniu do grupy, która pomagała w mordowaniu chorych psychicznie. Znany jest już podział zadań w początkach funkcjonowania obozu: Libelt (niewymieniony w zeznaniach Heleny Król), M., Polubiński odbierają kosztowności, Piekarski odgrywa przemówienie, w którym zapowiada, że straceńcy jadą na roboty, Jaskulski obsługuje samochody, Piekarski i Skrzypczyński nadzorują więźniów zakopujących zwłoki, Maliczak i Szymański zajmują się sprawami gospodarczymi.

Z zeznań Henryka M.: "Na początku działalności tego miejsca masowych straceń wolność osobista grupy Polaków zatrudnionej w Sonderkommando była ograniczona i byliśmy pilnowani. Później jednak kierownictwo obozu nie stawiało przeszkód, kiedy chcieliśmy wyjść na wieś. Mieliśmy tam dziewczęta, do których chodziliśmy".

Z zeznań Henryka Maliczaka: "Grupa Polaków zatrudniona w obozie, do której i ja należałem, po kilku tygodniach cieszyła się wolnością. Mogliśmy sobie po pracy w obozie swobodnie chodzić po okolicznych wsiach. Każdy z nas miał we wsi jakąś dziewczynę. Ja chodziłem do Wiktorii K. zamieszkałej w Chełmnie oraz do mego kolegi Józefa Grabowskiego posiadającego ogrodnictwo (...). Jeśli chodzi o pieniądze, to mieliśmy ich pod dostatkiem. Pieniądze te zdobywali koledzy M., Polubiński, Libelt zatrudnieni przy odbieraniu więźniom kosztowności. (...) Ubrania, bieliznę, obuwie mogliśmy sobie wybierać, jakie nam się podobało. Za pieniądze zabrane więźniom kupowaliśmy sobie od miejscowych chłopów żywność. Zanosiliśmy im również i odzież. Dziewczęta, z którymi utrzymywaliśmy bliskie kontakty również były przez nas obdarowywane. Często urządzaliśmy sobie u chłopów zabawy z wódką (...) Z Niemcami żyliśmy w dobrej komitywie. Uważali oni nas za pracowników. Kierownictwo [niemieckie] obozu nigdy nic nie mówiło na temat możliwości ucieczek. Zresztą, o ile wiem, nikt z nas nigdy nie miał zamiaru uciekać. Również nigdy nam nie grozili, że jeżeli któryś z nas ucieknie, to rozprawią się z rodziną. Obiektywnie stwierdzić muszę, że powodziło nam się wówczas dobrze".

Henryk M.: "Aparat fotograficzny mieliśmy po pomordowanych".

O atmosferze, jaka w czasie wojny panowała w okolicy Chełmna, tak opowiada jedna z wysiedlonych Polek (w źródłach nie ma jej personaliów): "My żeśmy zostali wygnani. Poszliśmy do Skowronka na Porębie. To było na jesień. Miałam wtedy 13 lat. (...) W naszym domu były 3 żydowskie rodziny. Mieliśmy 2 mieszkania, a w środku była kuchnia. To w każdym mieszkaniu była jedna rodzina. Życie Żydzi musieli kupować od Polaków. Wszystko musieli kupić. Niemcy im nic nie dali. Żydzi mieli pieniądze. Mieli dużo złota, to kupowali. Tu ludzie byli biedni. Na tych wsiach to same piachy były! To ludzie chcieli zarobić!".

Henryk Maliczak: "Był jeden szczególnie pamiętny wypadek, kiedy więźniowie nie chcieli wchodzić do samochodu śmierci. Wówczas Libelt zatrudniony przy więźniach wszedł dla przykładu do samochodu, a za nim weszli inni. Przez pomyłkę został razem z innymi zagazowany. Gdy jednak Niemcy zorientowali się, że Libelt jest w samochodzie, kazali natychmiast otworzyć i go wyciągnąć. Gdy otwarto drzwi wiele więźniów jeszcze żyło i usiłowało wydostać się z samochodu. Wówczas drzwi zatrzaśnięto raz jeszcze i samochód pojechał, ale już nie gazując do lasu, gdzie okazało się, że Libelt nie żyje".

W trakcie przesłuchania M. opowiada, że wspólnie z kolegami sprawdzali narządy rodne i odbytnice martwych w poszukiwaniu kosztowności.

Postępowanie zostaje umorzone. Niewykluczone, że M. ma za sobą duże wsparcie. W roku 1964 zastępcą prokuratora generalnego PRL jest pochodzący z tej samej miejscowości Kazimierz Świtała. Z jego bratem - Wacławem Świtałą - M. prowadził do gazu psychicznie chorych w Poznaniu.

Dymi jak krematorium

Chełmno to miejscowość, w której ludzie lubią też pożartować, np. na jednego z pracowników muzeum mówią nie inaczej jak "Złotnik".

- Złoto łakoma rzecz. Były takie sprawy, że przesiewali. I coś tam pono znaleźli. A na mnie tak mówią, bo porządkowałem teren w Lesie Rzuchowskim. Pełno było kości, prawie na wierzchu, do dzisiaj zresztą jest. I tak ludzie nazwali. Ja tam niczego nie szukałem ani nie znalazłem - tłumaczy mężczyzna.

O niezwykle gościnnej G. (pracowała w muzeum) mówią, że złoty ząb wstawiła sobie dziwnym trafem dopiero wtedy, jak zaczęła przekopywać grządki w lesie. Ona sama nic nie wie. - Po wojnie było wszystko tak rozryte i nie trzeba było grzebać głęboko. Tak mi matula mówiła - twierdzi.

O kotłowni przykościelnej z wielkim kominem, że dymi jak piec krematoryjny.

Janusz Stachowiak, w latach 80. sekretarz gminy (odpowiadał m.in. za utrzymywanie porządku w Lesie Rzuchowskim), usłyszał kiedyś od przełożonego, że tak się stara, jakby lada chwila miały transporty z ludźmi znowu przyjechać.

Z pałacem w tle

Jeszcze jedno zdjęcie, wykonane mniej więcej w tym samym czasie, co pierwsza fotografia. Kopie obu wyciąga z szuflady pani Y.

Na zdjęciu Stanisław Polubiński (ten, który odbierał kosztowności) pozuje na moście nad Nerem. Świetnie ubrany, pod krawatem, starannie uczesany, uśmiecha się szeroko.

Za plecami, po lewej stronie kadru, widać pałac, obok którego mordowano Żydów.

Po co do tego wracać?

Y: - Tu wszyscy wszystko wiedzą, tyle że przed obcym nigdy się nie wygadają. Nawet to, kto zabrał zaraz po wyzwoleniu z obozu pogrzebacz do mieszania popiołów w krematoriach. Sama widziałam zdjęcie jednego z gospodarzy, który ogrodził chałupę płotem z Lasu Rzuchowskiego. Te sprawy nadal są wstydliwe. Zapytajcie o kobiety, które spotykały się z Polakami z obozu. Nie tylko Maria M. Była też Wikta K., Zofia Sz., były P. i H., były Maria K. i Kazia G. Spotykały się z tymi chłopami i miały z tego coś. Żółte, ubrania ładne. Większość po wojnie została, żyła tutaj, powychodziła za mąż. Maria M. miała kłopoty, bo to zdjęcie z brzeziny ktoś podejrzał i trochę ją szantażowali. Ale niejedna rodzina nie wyszła z wojny czysta. Te chodziły z chłopami, tamci po wojnie rozkopywali groby, u tamtego Niemcy wódkę pili do nieprzytomności, u innego zgwałcili Żydówkę w stodole. Nawet nie wiem, czy jest po co do tego wracać po latach.

Pytamy o nazwiska. Od jednego z mieszkańców słyszymy, że po wojnie wszystkie kobiety wyjechały. Od innego, że żadna już nie żyje. Dzieci? Bliska rodzina? Nasi rozmówcy kręcą przecząco głowami. Y. również nie chce powiedzieć nic więcej.

Podobnym murem społeczność lokalna stanęła w 1945 r. za Józefem Grabowskim. Jak dowiedzieliśmy się w Chełmnie, trafił na kilka miesięcy do więzienia pod zarzutem kolaboracji z Niemcami. Jego sąsiedzi mieli jednak zeznać, że jest przykładnym gospodarzem i dobrym obywatelem. Do dziś w miejscowości można usłyszeć, że przed wyrokiem uratowało go żydowskie złoto.

Zdzisław Grabowski: - Ojciec siedział kilka miesięcy, to prawda. Ale za co, to już naprawdę nie pamiętam.

Nie dowiemy się też z pewnością, kto w latach 80. na świeżo odkopane fundamenty jednego z krematoriów wysypał ciężarówkę śmieci.

Nakaz bez zdziwienia

W 2001 r. M. został skazany na osiem lat więzienia. To pierwszy Polak skazany za udział w eksterminacji Żydów w Chełmnie. Prezydent Kwaśniewski odmówił ułaskawienia.

Pozostali uniknęli kary - czterech nie dożyło końca wojny, dwóch wyjechało za granicę. Dziennikarz "Przekroju" Marek Szymański, który pisał o wyroku, wspominał, że M. przyjął nakaz aresztowania bez zdziwienia, jakby był na niego przygotowany. Jego rodzina opowiadała, że od zakończenia wojny żył tak, jakby się czegoś bał. Odsiedział już wyrok, mieszka gdzieś w Polsce.

Lepszy Mickiewicz niż Kaszyński

Napisać, że Chełmno to miejsce, w którym ogrodnik spokojnie przypatrywał się egzekucjom, a dziewczyny patrzyły głęboko w oczy mężczyznom, którzy nie zmyli jeszcze z siebie swądu palonych ciał, byłoby jednak nadużyciem. Były też postawy inne.

Przez całą okupację kilka kilometrów od obozu, w zabudowaniach Józefy Jabłońskiej ukrywał się Wolf Grabina. Mimo kilku nalotów żandarmerii przeżył.

31 stycznia 1942 r. został aresztowany przez Niemców Stanisław Kaszyński, sekretarz gminy. Kaszyński - społecznik, komendant straży pożarnej, organizator teatru amatorskiego - próbował wysyłać do przedstawicielstw dyplomatycznych listy opisujące obóz zagłady. Został zdekonspirowany i kilka dni po zatrzymaniu zastrzelony podczas próby ucieczki.

Wśród mieszkańców Chełmna do dziś krążą pogłoski, że Kaszyński został zdradzony przez jednego z najbliższych kolegów, a później - kiedy uciekał - jeden z mieszkańców nie pozwolił mu biec przez swoje podwórko. Zginęła też jego żona.

Udało nam się ustalić, że Kaszyński przekazywał pisane przez siebie listy przez jednego z mieszkańców Chełmna. Po jednej z tych "akcji" został aresztowany. Człowiek, który przekazywał listy Kaszyńskiego, przeżył wojnę. Zmarł wiele lat później.

Kiedy niedawno powstał pomysł nazwania imieniem Kaszyńskiego miejscowej szkoły podstawowej, okazało się, że jest niepopularny i na patrona się nie nadaje.

Szkołę nazwano imieniem Adama Mickiewicza.

***

Są jeszcze inne zdjęcia.

Rozluźniony Henryk M. w towarzystwie esesmanów. Grzeją się w słońcu, pijąc piwo.

Podobno w szufladach tutejszych domów można znaleźć fotografie, na których Polacy z obozu maszerują dumnie przez środek wsi. Idą szeroką ławą, ze swoimi dziewczynami. Widział je jeden z naszych rozmówców.

Zdzisław Grabowski: - Tam w tych dołach na pewno jeszcze coś pozostawało.

B.: - Ale że zabronili kopać, to co poradzić?

O złocie żydowskim w Chełmnie do dzisiaj mówią "żółte".

Korzystaliśmy m.in. z:

"II wojna światowa w Wielkopolsce Wschodniej. Wybrane aspekty". Red. Piotr Gołdyn, Konin 2010.

"Mówią świadkowie Chełmna", red. Łucja Pawlicka-Nowak, Konin 2004.

"Obóz straceń w Chełmnie nad Nerem", Władysław Bednarz, Warszawa 1946.

"Grzybobranie na polanie śmierci", Marek Szymański, "Przekrój" 33/2001.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2011