Znowu apokalipsa

Strach przed byciem zjedzonym jest w Polsce wbrew pozorom wcale nierzadką fobią.

24.08.2020

Czyta się kilka minut

Trudno nam znaleźć racjonalne powody dla pobudzenia związanego z ostatnią wymianą ministrów. Po prostu nie wiadomo, dlaczego ci panowie byli ministrami, dlaczego utracili te posady i podobnie nie wiadomo, dlaczego ministrami zostali akurat ci nowi, a nie jacyś inni. To są zagadki, zważmy, bez odpowiedzi na jakimkolwiek poziomie. Na sypiące się zewsząd pytania, dlaczego te zmiany są w ogóle przeprowadzane i dlaczego akurat teraz, nikt w kraju – od pełnego ogromnych węgorzy Bugu po lazurowe meandry Odry, włącznie z premierem, prezydentem i prezydentówną – nie zna odpowiedzi. Nikt tego nie wie – od wyszczerbionej żyletki Tatr Wysokich po, zaznaczamy z naciskiem, pracujące pełną parą smażalnie środkowego Pomorza.

Owszem, był moment, gdy podjęliśmy drobny wysiłek zapoznania się z sytuacją i przesylabizowaliśmy na głos, z trudem, fragment treści wytworzonej ostatnio przez aparat ministerstwa spraw zagranicznych. Ów pożegnał dotychczasowego szefa tymi słowy: „jego następca będzie kontynuował dotychczasową linię i sprzyjał dalszemu umocnieniu pozycji Polski na arenie międzynarodowej”. Dobre. Podejrzewamy, że aparat ministerstwa spraw zagranicznych informacje na temat pozycji międzynarodowej Polski czerpie jednak z zagranicznych gazet, ale redagowanych i drukowanych w Warszawie. Zaiste produkcja takich druków nie jest dziś skomplikowana i na pewno kiedyś te egzemplarze osiągną na rynku antykwarycznym kosmiczne ceny. Nie trzeba dodawać, że ich roczniki na 100 procent są magazynowane w pewnym omszałym domku na Żoliborzu.

Nowy minister spraw zagranicznych, co oczywiście nie jest już w Polsce w ogóle szokujące, ma do zagranicy stosunek, ostrożnie rzec ujmując, specyficzny. Wydaje się, że jego praca, której poważnym elementem jest podróżowanie, będzie dlań pasmem niewyobrażalnego cierpienia. Wyszło bowiem, że Europa widzi mu się jak jakaś straszliwa planeta zamieszkała przez kanibali i zoofilów. Biduś – wypadałoby powiedzieć i wzruszyć ramionami, ale przecież nikt nigdy nie powinien pomyśleć, że jesteśmy pozbawieni wrażliwości, że bliźni nie może liczyć na naszą choćby najskromniejszą poradę. Otóż może liczyć, bo tego wymagają wyznawane przez nas wartości humanistyczne. Spektrum lęków i czujności obecnego ministra – popatrzmy na sytuację z wrodzonym nam zmysłem praktycznym – poza dyskusją kwalifikują go do pracy bądź to w jakimś inspektoracie kontrolującym ogrody zoologiczne, bądź w instytucji analizującej jadłospisy wąskiego segmentu naszej umiłowanej gastronomii. Teka ministerialna jest, zdaje się, na wejściu za ciężka. Może odpuścić, po co szarpać nerwy? Po nic. To oczywiście tylko prosta porada, ale jej walorem jest fakt, że jest dana darmo.

Pójdźmy dalej. Strach przed byciem zjedzonym jest w Polsce wbrew pozorom wcale nierzadką fobią. Wiele razy w życiu, w trakcie naszej trudnej pracy na froncie wolnego słowa, w kontaktach z umiłowanymi rzeszami, zetknęliśmy się z ludźmi bojących się kanibali. Co ciekawe, byli to wyłącznie mężczyźni i wyłącznie działacze prawicy, aktywiści zarówno szczebla lokalnego, jak i centralnego. Choć szperaliśmy w bibliotekach, przeczytaliśmy setki artykułów w dziesiątkach języków, pytaliśmy specjalistów skupiających swe badania na obyczajach spożywczych, badających zaburzenia łaknienia, przeglądających zawodowo książki kucharskie, nikt nie był w stanie objaśnić, skąd w Polsce tak silnie obecny lęk przed byciem zjedzonym. W kraju, w którym jedzenie ludzi nie ma przecież powszechnej, udokumentowanej tradycji, i w którym nie ma żadnego ludożerczego stereotypu. Jest to zagadka, jakich wiele, ale rzec trzeba: fascynująca. Być może – to zaledwie domysł – polski lęk przed wizytą kanibala jest jednak fragmentem wielkiej, obowiązkowej w każdym domu panoramy strachu, której uczy się tu każdego, od przedszkola po uniwersytety, od lewa do prawa. Apokalipsa jako przedmiot wiodący i operetka jako podstawowy gatunek wyrazu. Tak to chyba wygląda. Mniam. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2020