Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Latem 1999 r. pojechałem do Pani Profesor z Łukaszem Tischnerem, żeby zrobić dla "Znaku" wywiad o dobru. Nie pamiętam jej mieszkania; byłem tak przejęty słowami, że rozglądałem się bezmyślnie, niczego nie rejestrując. Pamiętam tylko światło, dużo światła, które wpadało przez okno i sprawiało, że jej włosy stawały się jeszcze jaśniejsze. "Nie wiem, co to jest dobro", zakomunikowała nam na wstępie, ale nie kazała wyłączyć magnetofonu. Rozmowa była długa, bardzo ciekawa. Znaczna jej część dotyczyła doświadczeń łagrowych, opisanych we wspomnieniach "Po wyzwoleniu". Mówiła o nich spokojnie, rzeczowo, jakby beznamiętnie. Kiedy zapytaliśmy, jak to jest: żyć w ciągłym strachu, zdziwiła się: "Strach? A przed czym? Już nic gorszego spotkać mnie nie mogło. Śmierć? Ona była na co dzień. Dziś ty, jutro ja... Już nie ma się czego bać".
Doszliśmy w rozmowie do pojęcia szczęścia. Od razu dało się odczuć, że go nie lubi. Szczęście to mydlenie oczu - mówiła. Rodzice wmawiają dzieciom, że ono jest najważniejsze, a to nieprawda. W ten sposób wychowuje się samolubów. "Życie ludzkie w zasadzie nie jest szczęśliwe. Ja w każdym razie nigdy nie dążyłam do szczęścia. Co nie znaczy, że go nie przeżyłam. To chwila nieraz szalona, wspaniała, która przytrafia się człowiekowi, chociażby wtedy, gdy się po raz pierwszy zakocha albo stanie na Szpiglasowej o świcie: w dole mgły, a szczyty już oświetlone... A potem przychodzi małżeństwo, rozmaite obowiązki i wówczas nie chodzi już o szczęście, lecz o dobre życie. Egoizm, który mnie wypełnia, musi w pewnym momencie pęknąć. Ale to nie dzieje się samoistnie...".
Spotykaliśmy się potem kilkakrotnie podczas Dni Tischnerowskich. Zawsze zaczynała od pytania: "I co pan teraz robi?". Jeśli plątałem się w odpowiedzi, mówiła bez ogródek: "Niech pan nie traci czasu". Była nieco skrępowana tymi wizytami i honorami, jakie ją spotykały, zwłaszcza ze strony duchownych. "Ja tu nie pasuję...", szepnęła mi kiedyś. Ale przyjeżdżała, bo lubiła Tischnera. "Bardzo go brakuje", powiedziała w 2002 r. w czasie dyskusji o nadziei. "Może on by potrafił przemówić do tych, co nadzieję niszczą, do tych, co nie rozumieją nadziei świata i bieg tego świata próbują powstrzymać".
Z tych wizyt najlepiej zapamiętałem obiad w "Cherubino". Opowiadała o tym, jak w młodości mieszkała na wsi, w majątku ciotki, i codziennie jeździła konno. Miała swoje obowiązki: ciotka powierzyła jej klucz do spichrza, w którym trzymano owies. Najbardziej lubiła wyjeżdżać o świcie, galopowała po łąkach jeszcze wilgotnych, polach jeszcze pustych... Wtedy raz jeden widziałem, jak błyszczą jej oczy.
W "Tercecie..." ostatni rozdział poświęciła skończoności. Brzmi jak pożegnanie; jest gorzki, nie bardzo, ale jednak. "Razem ze mną ginie mój świat", napisała - lecz jakby nie o sobie, tylko o everymanie, człowieku w ogóle. Owszem, zostają wspomnienia, ale te szybko się zacierają. Po niektórych zostają dzieła, ale czy będzie się o nich dyskutować? "Platonów czy Kantów jest niewielu". A jednak wiedząc, że śmierć jest nieuchronna, człowiek stara się oddać bliźnim to, co było dla niego cenne: "przekroczyć granice swego świata, rozszerzyć je, aby tylko wtopić coś z siebie w świat innych". W ten sposób wyraża swoją niezgodę na unicestwienie.
Pisząc ten felieton, staram się utrzymać język w ryzach. Wszystko, co byłoby choć trochę egzaltowane, nie podobałoby się Pani Profesor. Ale... Kiedy czytam, co napisała, wydaje mi się, że słyszę jeszcze jej oddalający się głos. Nastoletnia dziewczyna z kluczem na szyi odjeżdża konno w stronę lasu... "Śmierć to absolutna tajemnica... Faktem jest jedno, że gdy przyjdzie do mnie, nic o niej innym powiedzieć nie będę mogła. Jest widocznie momentem najgłębszej samotności, zerwaniem wszelkich kontaktów, zerwaniem nagłym i nieodwracalnym, którego sensu nie da się wypowiedzieć".