Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Zakopać się w bólu, zaszyć się w Wiśle (...) siedzieć nieruchomo, całkowicie nieruchomo, odganiać od siebie myśl o jakimkolwiek ruchu czy geście (...). Gapić się na góry, ale wcale ich nie widzieć”... – tak Jerzy Pilch portretuje chwile, a raczej godziny, dni, które zwykle nazywamy „depresją”. Czy to bezpieczne słowo każe pamiętać, ile w nim koszmaru? Jak w tych momentach odkształca się czas? Jak bardzo nie chce się istnieć? Aby zrozumieć, musimy sami doznać?
„Dziennik” powstawał na łamach „Przekroju” w latach 2010-11 i jest w nim także nurt felietonowej doraźności, gdy Pilch zgryźliwie przygląda się spektaklowi polskiej polityki i obyczajowości. Fragmentów takich jest jednak zaskakująco mało, podobnie jak charakterystycznych dawniej dla pisarza bezlitosnych polemik. Dominują pasma głębsze, nawracające, czy będzie to szczególna Hassliebe łącząca Pilcha z piłkarską Cracovią, czy uwagi o czytanych ponownie prozaikach, czy wreszcie myśli o osobach różnorako bliskich.
Tak naprawdę jest to książka niezwykle intymna, autoportret szczery, choć przedstawiony w sposób pełen dyscypliny. Oto zbliżający się do 60-tki pisarz, na którego w chwili najwyższych triumfów, niczym na bohatera tragedii, spada fatalna miłość do kobiety o uszach tak spiczastych, „jakby sam Belzebub jej naostrzył”. Oto mężczyzna zmagający się z dławiącym tumanem smutku, a jednocześnie z fizyczną chorobą, która buduje wokół niego upokarzające granice: wyjść z domu, dojść do sklepu, podczas głosowania trafić krzyżykiem w odpowiednie pole... Oto człowiek, chcący – zda się – rozmawiać już tylko z Bogiem i śmiercią.
Trudno dociekać, jakie ścieżki wiodły autora „Dziennika” między pierwszymi jego stronami, kiedy pisał: „utraciłem wiarę”, do strony ostatniej, gdzie zostaje przywołane i osobiście uwierzytelnione słynne zdanie Stanisława Barańczaka: „On jest”. Łatwiej odczuć tę obsesję czasu, który szaleńczo przyśpiesza, przynajmniej próbować wyobrazić sobie tę chwilę, gdy zrozumiemy, że naprawdę umrzemy i że właściwie nie ma już większego znaczenia, jak szybko to nastąpi.
Marzenia o niezmienności upadają, świat wokół Pilcha się rozprzęga: trzęsącą się dłonią, mylonymi butami, znikającym w niepojęty sposób kalendarzem – zda się szydzić zeń diabeł. Jeśli pozostaje jeszcze jakaś rutyna, to tylko nieoswajalnego lęku: „nawet jak wieczór jaki taki, to podszyty lękiem o poranną makabrę. Ona pewna”. Jest też przecież ratująca dyscyplina pisania i czytania, choćby wiedzącego wszystko Czechowa, dzięki któremu może „kra nad głowami nie stopnieje, ale trochę światła przepuszczać zacznie”.
Gdy przed laty usłyszałem Seamusa Heaneya przekonującego, iż wiersz, jego tworzenie, jest niczym siatka rozpięta pod linoskoczkiem, niepozwalająca runąć w otchłań, myślałem, że zdanie to piękne, ale zbyt literackie. Teraz, czytając Pilcha, mam poczucie jego głębokiej prawdy. „Poza Nią nie ma innego problemu. To znaczy jest jeden i tylko jeden: Jej zagłuszanie” – śmierci uśmierzyć, a już zwłaszcza uśmiercić, nie sposób. Można przecież zagłuszać jej nawoływanie. Jeśli nie miłością, to może chociaż pisaniem?
Jerzy Pilch, „Dziennik”, Wielka Litera, Warszawa 2012