Zakład Kołakowskiego

PIOTR MUCHARSKI: - Na straszne wyrzuty sumienia narażony jest dziennikarz, który prosi Pana Profesora o wywiad. Uprzejmie się Pan zgodził, ale mam nieodparte poczucie, że przybywam tu jako oprawca...

17.07.2009

Czyta się kilka minut

PROF. LESZEK KOŁAKOWSKI: - Trudno zaprzeczyć - nie lubię wywiadów, jednak w słabości swojej zgadzam się na nie, choć nieczęsto. Wywiad nie jest dialogiem przecież, nie jest żadną rozmową naprawdę, tylko wypytywaniem pełnym zasadzek. Coś się palnie, powie byle jak - i tłumacz się potem...

- Zastanawiałem się, kto był prekursorem wywiadu i kto technikę wywiadu najlepiej opanował. Nie, żebym się bronił, jednak trudno zaprzeczyć, że mistrzem tego gatunku i metody był niewątpliwie Sokrates.

- Nie sądzi pan chyba, że przyjąłby się dziś w dziennikarskim zawodzie? Owszem, był Sokrates mistrzem dialogu, dialog zaś jest w filozofii czymś naturalnym i oczywistym, niezależnie od samej formy literackiej. Bo przecież nawet "Summa contra gentiles" Tomasza z Akwinu jest dialogiem, tyle że autor dialoguje tu sam ze sobą. Pyta, czy Bóg istnieje, i przedstawia argumenty przeciwko jego istnieniu, po czym przeciwstawia im kontrargumenty. Nie był to jednak tylko chwyt retoryczny i Akwinata nie ułatwiał sobie zadania, wybierając argumenty łatwe do zbicia. Przeciwnie, to jest prawdziwy spór...

Więc to chcę powiedzieć: forma dialogu jest dobra i zdrowa, bo zakłada, że rozmówcy nie uważają się za wszechwiedzących. Uznają, że muszą się uczyć od innych, a więc jest w nich pewna doza niepewności. Zasada filozofii głosi, że kto się nią trudni, musi uważać się za ucznia - w sensie sokratycznym. Wie, że nic nie wie, więc do myślenia potrzeba mu partnera. Od każdego można się przecież czegoś nauczyć - sam mam wciąż to poczucie. Rozmowa jest więc rzeczywiście fundamentem myślenia filozoficznego. No właśnie: rozmowa, ale nie wywiad...

- Pytam o dialog, bo zastanawia mnie - jak wielu Pańskich czytelników - ów moment przełomu w Pana myśleniu o religii. Czytam Pańską przedmowę do "Traktatu o historii religii" Mircei Eliadego, napisaną w 1966 r., jak zapowiedź "Obecności mitu", książki, która już pewnie wtedy powstawała, choć ukazała się pięć lat później. Uderza w tej przedmowie, że wszelkie "funkcjonalistyczne" tłumaczenia fenomenu religii przestały być dla Pana wystarczające, w szczególności te sprowadzające ją do roli "opium". Pamięta Pan filozoficzne rozmowy z tamtych czasów, które otwierałyby przed Panem nowe horyzonty myślenia?

- Nie potrafię dziś przytoczyć konkretnego przykładu rozmowy, w której nagle coś mi strzeliło do głowy, choć przecież musiało ich być wiele. Pamiętam za to lektury, które przecież też są rodzajem rozmowy. Mircea Eliade był dla mnie rzeczywiście ważny. Przyswoił sobie dużo ze wschodniej religijności - hinduizmu i buddyzmu, był przecież uczniem jogów himalajskich. Bardzo nie lubili go inni religioznawcy i trudno się im dziwić, ponieważ był kimś więcej niż tylko opisywaczem i sprawozdawcą. Pierwszą jego książką, którą przeczytałem, zresztą dosyć wcześnie, było francuskie wydanie "Le sacré et le profane" ("Sacrum i profanum"). Uważałem ją - i do dziś uważam - za bardzo ważną.

Wyzbywałem się stopniowo rozmaitych wierzeń i dogmatów sformułowanych przez "realistyczne" dziedziny nauki. Zresztą by się ich wyzbyć, wystarczyło, że czytałem wielkich filozofów. Z każdego brało się coś zastanawiającego i poruszającego. Nie ma w tym nic dziwnego przecież.

- W myśleniu dominowali wówczas jednak mistrzowie podejrzeń: Nietzsche, Freud, Marks. Dziś też w myśleniu o religii popularne jest raczej szukanie jej drugiego dna - uwarunkowań ekonomicznych, psychologicznych...

- Oczywiście. Ujęcie religii jako zjawiska społecznego, które można całkowicie wytłumaczyć kategoriami "twardej" nauki, jest dość powszechne wśród intelektualistów. Moje stanowisko jest inne. Bo chociaż religia jest zjawiskiem społecznym i historycznym, powiązanym na tysiące sposobów z innymi wymiarami naszego żywota, to przecież samego rdzenia wiary nie da się do nich sprowadzić. Jest on jednak trudno wyrażalny (a może i wcale niewyrażalny) w języku naszej codzienności. Po pierwsze: język wiary nigdy nie jest dosłowny. Po drugie: jest on nieprzetłumaczalny.

Pseudo-Dionizy, a za nim wielu mistyków i neoplatoników chrześcijańskich uważało, że słowo "Bóg" nie jest definiowalne w mowie świeckiej. Musimy mówić o Nim, ale musimy zawsze pamiętać, że mówimy o czymś, co jest całkowicie inne niż świat codziennego doświadczenia. Na tym polega trudność, choćby nauczania religii... Musi być ono wyrażone w mowie, ale jeżeli wiara zakorzenia się już w naszym umyśle, dzieje się z nią coś dziwnego. Staje się czymś innym niż to, co odpowiada w normalnej mowie słowom w niej użytym.

- W judaizmie słowo "Jahwe" było wręcz zakazane...

- Tak. Było tabu. I był to mądry zakaz.

Młodość i dość... 

- Zawsze uderzał mnie w tekstach Pana Profesora dystans wobec młodości, w szczególności wobec jej kultu. Przestrogi: "nie daj się uwieść młodości!", "nie wierz, że racja jest zawsze po jej stronie". Czy jest w tym jakieś echo Pańskich doświadczeń z czasów nauczania w Berkeley w latach 1968-69, w szczytowym okresie rozkwitu kontrkultury i lewicowości wszelkiej maści?

- Nie przypuszczam, żeby ten czas miał decydujące znaczenie. Dziś jestem człowiekiem wiekowym, lecz nie mam poczucia, że żyję w osobnej przestrzeni, która się nazywa "starość". Nie miałem też nigdy poczucia, że żyję w osobnej przestrzeni młodości. Nigdy nie uważałem, że mam całe życie przed sobą i wszystko jest w tym życiu możliwe, że mogę zrobić wszystko, co mi się podoba. Jakoś nie...

Wiadomo oczywiście, że im dłużej się żyje, tym bardziej nasze wybory są ograniczone. Młodość byłaby więc poczuciem otwartości na świat, które się później traci. Mnie ono nie było nigdy dane, dlatego też nie miałem poczucia utraty. Nie wiem, skąd się to brało. Może stąd, że zawsze byłem fizycznie dość marny?

- Jednak zdaniem Pana młodość jest wszechwiedząca (taka to już jej ułomność), a z wiekiem zmierzamy do stanu: "wiem, że nic nie wiem". Więc jest jednak jakaś - nie tylko fizyczna - różnica.

- To chyba prawda. Szczególnie jeśli ma się w młodości jakieś swoje wierzenia czy dogmaty. A któż ich za młodu nie ma? Tak, z wiekiem traci się ową pewność - i tak jest dobrze.

- Męczyło Pana nauczanie?

- Tak. Nie tylko w owym Berkeley, gdzie trudno się było przebić przez hałasy i krzyki - ale wszędzie, gdzie byłem belfrem. Nie uważam się za dobrego nauczyciela. Nauczanie jako zawód, jako sposób życia było mi zawsze trudne. Natomiast - powtarzam raz jeszcze - ważne jest, byśmy mieli poczucie, że jesteśmy uczniami, zawsze. Do końca życia.

- No i szczęśliwie wylądował Pan w końcu w Oksfordzie, w jedynym college'u na świecie, w którym nie ma studentów.

- Rzeczywiście, w All Souls College ich nie ma. Przyjmuje się osoby po studiach, które potem przez kilka lat piszą doktorat. W dodatku All Souls nie ma określonego profilu tematycznego, więc nie jest również instytutem naukowym. Jego członkami są matematycy, historycy, filozofowie. Zakłada się, że każdy z nich ma co dwa lata napisać sprawozdanie z tego, co zrobił w tym czasie.

- Ktoś to czyta?

- Szczerze wątpię... Każdy z tzw. "senior research fellows" jest przyjmowany na siedem lat, potem może być usunięty, jeżeli nic nie zrobił w tym czasie. Nieznany mi jest jednak przypadek, żeby ktoś ową godność stracił. Pamiętam naukowca, który przez całe życie, będąc członkiem college'u, pisał jedną książkę, którą rzeczywiście w końcu opublikował - bardzo grubą i trudno czytelną. Nikt go jednak wcześniej nie wyrzucał, choć przez te lata nic nie publikował. Nic a nic.

- A skąd nazwa college'u? O jakie "wszystkie dusze" chodzi?...

- Zadaniem określonym przy założeniu All Souls była modlitwa za wszystkie dusze poległych w Wojnie Stuletniej. Chodziło oczywiście o wszystkie dusze Anglików, a nie wrogów. Niewiele się w świecie od tamtych czasów zmieniło. Nie powiedziałbym, żeby to zajęcie zabierało nam specjalnie wiele czasu. Cenię sobie jednak średniowieczną tradycję, która w tym wszystkim tkwi. Niech pan spojrzy na nazwy innych college'ów w Oxfordzie: Corpus Christi, Jesus, Trinity...

- Piękna synteza nauki i wiary z tego wychodzi.

- Z wiarą już się to nie kojarzy. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek w Trinity College dyskutował o Trójcy Świętej. Zresztą sam już nie wiem, w co dzisiaj wierzą w Anglikańskim Kościele...

- Polubił Pan Anglię?

- Nie. Przyzwyczaiłem się do niej, już tyle lat tu mieszkam, ale to nie jest mój kraj. Bardziej u siebie czuję się w Paryżu, gdzie nigdy nie mieszkałem dłużej niż pół roku. Nigdy nie nauczyłem się porządnie angielskiego, chociaż napisałem kilka książek w tym języku. Mam taką teorię, że obcego języka uczymy się na serio, jeżeli w młodości czytamy poezję w tym języku. W młodości czytałem poezję po francusku, po niemiecku i po rosyjsku, ale nie po angielsku. Może to jest właśnie powód, że jestem tu obcy?

Oczywiście mógłbym łatwo wyliczyć zalety Anglii. Pamiętam, jak jeździliśmy z Tamarą do miejsc, gdzie się kupuje owoce - maliny, jagody, truskawki. Samemu się je zrywa, waży i samemu się płaci, wrzucając pieniądze do skrzynki. Uderzyła mnie ta oczywistość zaufania na poziomie elementarnym...

Kiedyś czytałem, że u nas zrobiono analogiczne doświadczenie. Postawili przy drodze kupę jajek i skrzynkę na pieniądze. Zebrali mniej więcej połowę należności. Uważam zresztą, że to bardzo dobry wynik, jak na Polskę.

Lubię też rytualne składniki angielskiej codzienności. Choćby ten niesłusznie wyśmiewany zwyczaj rozpoczynania rozmowy od kwestii pogody: "Deszcz dziś pada" albo "Piękne mamy słońce". To jest dobry obyczaj, dlatego że zaczyna się rozmowę od czegoś, co nie jest kontrowersyjne, co w oczywisty sposób łączy rozmówców.

- W Stanach Zjednoczonych było Panu lepiej?

- Spędziłem tam wiele lat, wykładałem w Yale, Berkeley, Chicago, jeździłem po całym kraju. Amerykanie są mi bliżsi niż Anglicy, lecz mimo to nie chciałem tam mieszkać, choć mogłem... Nasza córka była wtedy dzieckiem, a ja obawiałem się amerykańskiego wychowania.

- Metody doktora Spocka były wtedy w modzie…

- No właśnie. Ach, te bachory amerykańskie, jakie one były rozwydrzone, coś okropnego. Byliśmy kiedyś na wakacjach w Kanadzie w miejscowości, gdzie mieszkał generał Sosnkowski z żoną. Odwiedziliśmy ich kilka razy. Generał patrzył na naszą córkę i mówił: "No patrzcie. Widać, że polskie dziecko. Dobrze wychowane". Bo jego synowie pożenili się z Amerykankami, więc wnuki miał wychowane już po amerykańsku. Nasza córka była dla niego okazem z innego świata.

Ale nie tylko dlatego nie zostałem w Stanach. Chciałem być w Europie. Zapraszano mnie do Frankfurtu i Monachium, ale w Niemczech wolałem się nie osiedlać. Kiedyś, ale to było znacznie później, namawiał mnie François Furet, żebym przyjechał do Francji. Zdziwiłem się: "Jak to, słyszę przecież, że teraz wyrzuca się ludzi z uczelni. Jak to załatwisz?". Odpowiedział: "Bardzo prosto, pójdę do prezydenta". Okazało się, że był przyjacielem Mitterranda, a jak się we Francji takie kwestie załatwia, każdy wie. Ale dla mnie na Francję już było za późno, nie chciałem rozpoczynać nowego życia.

- Podobno Jürgen Habermas rekomendował Pana jako następcę Theodora Adorno na katedrze we Frankfurcie.

- Nie chciałem być tam profesorem. Po pierwsze frankfurcka szkoła filozoficzna jest mi obca. Po drugie, na niemieckich uniwersytetach panowały dziwne stosunki partyjne. Każdy wydział musiał mieć dwie frakcje - socjalistyczną i chadecką. Tak mi przynajmniej mówiono... Wolałem siedzieć w Anglii.

Prawie nic i ciasteczka 

- Właśnie ukazuje się w Ameryce kolejne wznowienie "Głównych nurtów marksizmu" - trzydzieści lat po pierwszym wydaniu. W pewnym momencie wydawało się, że marksizm skończył się definitywnie. Nie obawiał się Pan wówczas, że ta książka stanie się tylko krytycznym opracowaniem dziejów myśli bezpowrotnie martwej? I, jak tomy prac sowietologów, straci nagle znaczenie?

- Nie myślałem tak i nie myślę. Rozmaite pomysły Marksa czy sposoby reagowania na świat pozostawiły trwały ślad. Marksizm nie był tylko zbiorem fantazji, chociaż - trudno zaprzeczyć - był i tym.

Losy doktryny są zawikłane, zasługują jednak na uwagę. Tak samo jak zasługują na uwagę inni myśliciele, mimo że mało kto dzisiaj przyjmuje ich doktrynę dosłownie. Niewielu jest pewnie dzisiaj ortodoksyjnych freudystów, ale nikt nie zaprzeczy, że Freud coś niesłychanie ważnego zrobił w naszej kulturze. To samo dotyczy Marksa. Był wybitnym filozofem i doskonałym pisarzem, który wepchnął myśl europejską w określone koleiny. Jest więc ważny niezależnie od tego, ile z jego filozofii uznajemy za prawdę.

- Dziś można mieć nawet poczucie, że Marks wraca po kwarantannie.

- Czy on wraca jako autor pewnej doktryny filozoficznej, społecznej bądź politycznej, tego nie wiem, bo niestety mało już mogę czytać. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Wątpię jednak, by jego myśl odgrywała dziś jakąś rolę w politycznych dziejach świata, bo w centrum myśli Marksa był proletariat. A proletariatu już właściwie w przemysłowych krajach nie ma.

Nie można go jednak zbywać zdaniem, że wymyślił gułag. Nie, nie wymyślił gułagu, ale nie jest też tak, żeby nie było żadnej ciągłości i związku między jego myśleniem a gułagiem.

- Pisał Pan, że jeśli ktoś chce zniesienia własności prywatnej, otwiera drogę dla gułagu...

- Tak właśnie było i tak być może.

- Jedenasta teza Marksa o Feuerbachu mówiła o tym, że filozofowie...

- ...interpretowali tylko świat. Idzie jednak o to, aby go zmieniać.

- Mam wrażenie, że dziś ta myśl powraca.

- Że trzeba zmienić świat? Zawsze było trzeba. I zawsze byli ludzie, którzy myśleli o tym, jak go zmienić.

- Ale czy filozofowie są od tego?

- Jest naturalne, że o tym myślą, podobnie jak inni ludzie. To nie jest jednak osobne zadanie dla filozofii i nie po to filozofia istnieje. Na szczęście nie zdarzyło się, żeby filozof został królem. Jeden był taki przypadek - cesarz Marek Aureliusz. Bardzo wybitny umysł i - rzekłbym - bardzo piękny. Nie mnie jednak oceniać, czy był równie wybitnym cesarzem.

- Zastanawiałem się nad tym, czytając na nowo Pański tekst "Ludzie są dobrzy", zamieszczony kiedyś w "Tygodniku Powszechnym". Trudno o bardziej prowokujący tytuł. Czy dla Pana wydźwięk moralny tekstu filozoficznego jest ważny? Jeden z Pana uczniów pisał, że tak naprawdę interesowali Pana filozofowie obdarzeni intuicją moralną...

- Myślę, że wszyscy wielcy filozofowie mieli coś do powiedzenia na temat naszych powinności, nawet jeżeli się od tego odżegnywali, jak np. Hegel. Marks też przecież nie chciał mówić, co ludzie powinni robić, chciał tylko przewidywać, co będą robić na mocy konieczności historycznych.

- Ale widać, że tekst o dobrych ludziach brał się z udręczenia potoczną oczywistością, że większym realistą jest ten, kto doszukuje się w poczynaniach bliźniego zła i podejrzewa go o najgorsze. Im gorsze - tym większy z niego realista.

- To prawda, jest coś takiego w potocznym myśleniu. Sam mam jednak bliskie kwakrom poczucie, że jest coś dobrego w każdym człowieku. Wtedy oczywiście pojawia się pytanie: "a więc uważasz, że i Hitler był dobry?". I trzeba się z tym pytaniem filozoficznie zmierzyć.

- Zmierzył się Pan z nim w owym tekście. Czytałem go jednak w poczuciu, że nie jest pisany tylko dla filozoficznej analizy.

- Oczywiście, że nie. Myślę - i jest to jedna z reguł, które wydają mi się w życiu ważne - że kiedy spotykamy ludzi nieznanych uprzednio, to powinniśmy mieć dobrą presumpcję w stosunku do nich. Oczywiście, że możemy być potem rozczarowani. Oczywiście, może się okazać, że postąpią z nami niegodnie, oszukają, okłamią, zawiodą... Ale w sumie taki rodzaj postawy wobec ludzi jest zdrowy i pożyteczny. Coś ryzykujemy, ale w sumie świat robi się lepszy.

- Właśnie to chciałem usłyszeć; gdy czytałem ten tekst, przyszło mi do głowy, że wszyscy znają "zakład Pascala", a tutaj mamy do czynienia z "zakładem Kołakowskiego". Tamten snuł swoją hipotezę Boga, a Pan - człowieka...

- (śmiech) Nie przyszłoby mi do głowy takie porównanie. Ale dziękuję.

- Dziwi Pana, kiedy piszą i mówią o Panu: ,, Leszek Kołakowski, filozof katolicki"?

- Tak sobie gadają. Nie jestem żadnym filozofem katolickim oczywiście.

- Z jakichś powodów tak Pana co poniektórzy definiują.

- Bo wiedzą, że biorę na serio chrześcijaństwo. Nie jestem jednak katolikiem w sensie przynależności do Kościoła i wyznania, chociaż - mogę chyba powiedzieć tak bezczelnie - czuję się zaprzyjaźniony z chrześcijaństwem.

- Weźmy inny tekst z "Tygodnika": "Kompletna i krótka metafizyka". Chciałbym, żeby wyjaśnił mi Pan dwa wyrazy zapisane tam w nawiasie...

- "Kompletna i krótka metafizyka" zajmuje pół strony maszynopisu. Tytuł jest więc nieco bezczelny, ale niech pan go przytoczy w całości...

- "Kompletna i krótka metafizyka. Innej nie będzie. Innej nie będzie".

- No właśnie. "Innej nie będzie" powtarzam dwa razy, co znaczy, że nie mam zamiaru komentować szczegółowiej tego, co zostało tam napisane. To jest zamknięta całość.

- I każde słowo jest w niej ważne?

- Każde.

- Więc jednak przytoczę całe to zdanie, o które mi chodzi: "Śmierć jest końcem tej czasowości, w której byliśmy zanurzeni w życiu naszym, i być może, jak się domyślamy, wejściem w inną czasowość, o której nic nie wiemy (prawie nic)". Prawie nic? Coś jednak wiemy?

- Mówiłem już panu, że innej metafizyki nie będzie.

- Dobrze jednak wiedzieć, że każde słowo zostało tu postawione z pełną świadomością. I nie był to filozoficzny żart.

- Oczywiście. Przecież to nie jest temat do żartów.

- Będę więc szukał śladów w innych pismach Pana Profesora.

- Jeśli nie ma pan nic lepszego do roboty... Z góry jednak uprzedzę, że są lepsze pisma do szukania śladów owego "prawie nic".

I sam pan teraz widzi, że wywiad nie jest najlepszym wehikułem do filozoficznych rozważań. Pan mnie pyta o "prawie nic", a ja się przejmuję, że pan w ogóle nie tknął ciasteczek. Naprawdę są pyszne...

- Mam jeszcze tyle pytań.

- Strasznie mnie pan dręczy, panie Piotrze. Ale mam, co chciałem. Może chociaż jeszcze kawy sobie zaparzymy?

- Dobrze.

Po przerwie 

- Mówiliśmy o "prawie nic"...

- Pan znowu?

- Chciałem płynnie przejść do "Ziemi Ulro" Czesława Miłosza.

- To już lepiej.

- W związku z jej lekturą pisał Pan o trzech ojczyznach, do których chce Miłosz, potrójny emigrant, powrócić i szuka dróg do nich wiodących. Pierwsza to Polska, druga to kraina dzieciństwa, a trzecia to ojczyzna duchowa. Mam wrażenie, że dla Pana poszukiwanie tej trzeciej jest dziś zdecydowanie najważniejsze.

- Wszyscy mamy poczucie, że szukamy tej ojczyzny. Oczywiście są tacy, którzy temu zaprzeczają, czasem nawet bardzo gwałtownie, ale myślę, że to jest naturalne pragnienie nasze: chcielibyśmy tam dotrzeć.

- Czasem pewnie jakoś docieramy. Widzę tu płyty i sprzęt grający - czy nie ma Pan poczucia, że muzyka bywa najoczywistszą eksplikacją ładu nie z tej ziemi wziętego?

- Tak. Jest coś nadprzyrodzonego w muzyce, coś niezwykłego. Nie wiemy właściwie, do czego ona nam służy... Słuchamy Chopina, Bacha i oczywiście mamy poczucie, że to jest piękne, wzruszające, coś w nas porusza... Ale co mianowicie? Tego ja nie wiem. Nie umiem o muzyce mówić, ale kocham ją, jak chyba wszyscy. Dziwne jest, jak wieloma językami i stylami do nas przemawia. Oczywiście są twórcy, zapewne i wybitni, którzy mnie nie poruszają. Nie mam serca do Mahlera, Elgara...

- W Anglii nie wolno mówić takich rzeczy.

- No właśnie. Tłumaczę sobie tę moją obojętność brakiem wykształcenia muzycznego. Ale i bez tych twórców pozostaje nieprzebrany obszar poruszających dźwięków. Tyle chciałbym powiedzieć: muzyka jest gościem z innego świata.

- Emil Cioran, integralny nihilista, powiedział kiedyś: "Bez Bacha Bóg byłby postacią drugorzędną"...

- (śmiech) Nie znałem tego powiedzenia, ale jest bardzo dobre.

- Recenzenci Pana książki "Jeśli Boga nie ma" zwrócili uwagę na niejasność filozoficznej deklaracji zawartej w ostatnim zdaniu: "Rzeczywiste jest to, czego ludzie rzeczywiście pragną".

- Panie Piotrze, błagam, już nie...

- Jeszcze chwilkę. To zdanie odbierano wprost jako przypis do tytułu, który w wersji angielskiej brzmi "Religion".

- I co by z tego miało wynikać?

- Że realne jest tylko pragnienie, a nie jego desygnat. Pan świadomie parafrazował w tym zdaniu dowód na istnienie Boga według Simone Weil?

- A cóż podobnego ona powiedziała?

- "Pragnienie jest wystarczającym dowodem na istnienie wody".

- Dobrze powiedziane, ale sam nie chciałbym poin tować książki w ten sposób.

- Czy więc jako prawdziwą pointę należy traktować cytat z "Bhagavad Gity", który następuje po Pana tekście: "Ponad mocą miecza i ognia, ponad mocą wód i wichrów, Duch jest wiecznotrwały, wszechobecny, nigdy się nie zmienia, nigdy nie porusza, zawsze Jeden"?

- Bliskie są mi starożytne teksty buddyzmu i hinduizmu. Mam poczucie, że to też jest mój świat. Do niego również po części przynależę. W "Jeśli Boga nie ma" pomieściłem wiele cytatów z pism religijnych. Z jednymi się zgadzam i podobają mi się, inne - nie. Ale one nie są przypadkowe, więc i ta pointa przypadkowa nie jest. Kto ma pretensje, że książka nie kończy się wyraźną deklaracją, musi pamiętać, że pisał ją filozof. Niech ludzka potrzeba duchowa przemawia językiem tekstów religijnych. Tam jest jej miejsce.

- Dziękuję, Panie Profesorze.

- To już koniec wywiadu?

- Tak.

- No to wreszcie możemy porozmawiać.

Tekst ukazał się w "TP" nr 43/2007

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z dodatku „Leszek Kołakowski 1927-2009