Ludzie są dobrzy

Jest w nas korzeń zła i nie mamy siły, by go z naszego bytu wyrwać, ale jest też nasienie dobra, które użyźniać możemy

22.10.2015

Czyta się kilka minut

Leszek Kołakowski /  / Fot. Anna Beata Bohdziewicz
Leszek Kołakowski / / Fot. Anna Beata Bohdziewicz

Oto jest jeden z najbardziej uderzających fragmentów Ewangelii. Gdy młody człowiek zwraca się do Jezusa słowami:
 „Nauczycielu dobry”, ten mu odpowiada: „czemu nazywasz mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Mk 10, 18; Łk 18, 19). Jakże to? Najlepszy z ludzi, o którym mówi tenże Nowy Testament, iż był nam, ludziom, we wszystkim podobny oprócz grzechu, nie pozwala, by go nazywano dobrym? Cóż nam właściwie chciał w tej odpowiedzi przekazać?


  • "KANON. NAJWAŻNIEJSZE TEKSTY TYGODNIKA POWSZECHNEGO"
     
  • "KANON. SZTUKA ROZMOWY", drugie wydanie specjalne, tym razem z rozmowami z postaciami, bez których trudno sobie wyobrazić polski pejzaż kulturalny, intelektualny i społeczny ostatnich siedmiu dekad: Edelman. Lem. Auster. Kuroń. Kilar. Celińska. Skarga. Zanussi. Konwicki. Gombrowicz. Przybora. Turowiczowie. Bartoszewski. I wielu innych. 

KUP​ OBYDWA NA powszech.net/sztukarozmowy


Chyba tyle, byśmy się sami dobrymi nie mianowali, bo grzesznikami jesteśmy w każdej chwili naszego życia. Czyżby nic w nas prócz grzechu nie pozostało? Jezus dał nam różne przykazania, o których z pewnością wiedział, że jest w naszej mocy je spełniać, że jesteśmy zdolni do dobrych uczynków. Jest w nas korzeń zła i nie mamy siły, by go z naszego bytu do szczętu wyrwać, ale jest też nasienie dobra, które użyźniać możemy.
Jest to pewnie obraz świata zdroworozsądkowy i banalny, któremu większość z nas przytaknie: jesteśmy źli czasem, a czasem dobrzy, nosimy w sobie obie jakości: dobro i zło, ale – i to jest trywialna prawda – w różnych proporcjach u różnych ludzi. Ile jednego i ile drugiego, tego wyliczyć niepodobna, ale reagujemy żywiołowo na ludzkie uczynki i charaktery stosownie do naszych całkiem nie-matematycznych kalkulacji.

Znamy teorię, wedle której wszyscy ludzie, nieodmiennie, we wszystkim, co czynią, kierują się wyłącznie interesem własnym. Zapewne Trazymach z platońskiego „Państwa” był wyznawcą tej teorii, obalonej następnie przez Sokratesa. W nowożytnych czasach Tomasz Hobbes był jej wymownym rzecznikiem (bardziej wymownym niż Machiavelli). Po nim był David Hume, przynajmniej we wczesnym okresie, a potem utylitaryści. Teoria ta nie głosi, że ludzie są źli, lecz że mają na uwadze własny interes we wszystkim, co czynią. Łatwo zauważyć, że nie jest to doktryna moralna i moralnych orzeczników nie potrzebuje. Ma być po prostu opisem psychologicznym. Bez trudu widzimy, że nie sposób tej teorii obalić, powołując się na doświadczenie. Każdy fakt – rzeczywisty czy wyimaginowany – będzie ją potwierdzał, jeśli w nią wierzymy. Mogą to być uczynki św. Franciszka albo Matki Teresy. Najprostsze przykłady wystarczą. Gdy daję jałmużnę żebrakowi, to nie o żebraka i jego dobro mi chodzi, ale o moje własne; inni ludzie albo ja sam mogę sobie powiedzieć: „ach! jakimż ja jestem szlachetnym człowiekiem”; a przecież dobre o sobie mniemanie doskonali mój wizerunek i tym samym jest w moim interesie. Podobnie, kiedy pomagam innym ludziom, czynię to naprawdę dla siebie, bo świat widzi i chwali moje uczynki. A nawet gdy się poświęcam dla innych i walczę o nich, życie własne narażając, to przecież unikam dzięki temu obwinienia o tchórzostwo, a największe nawet ofiary, znane nam z żywotów świętych, są czynami samolubnymi: święci liczą na nagrodę niebiańską, dla siebie tedy się poświęcają, nie dla innych. Niektórzy teologowie angielscy podnosili tę sprawę, by wyjaśnić, że nie ma żadnego konfliktu między prywatnym i ogólnoludzkim interesem.

Widzimy przeto, że wiara, wedle której dbamy wyłącznie o własny pożytek, może bez trudu wchłonąć każdy fakt, nie jest więc teorią empiryczną, czyli, stosownie do sławnego wywodu Karla Poppera, nie ma wartości naukowej (nie jest też, oczywiście, prawdziwa logicznie). Zdaniem Poppera teorie niefalsyfikowalne, niewystawione na ryzyko obalenia przez fakty, nie mogą być częściami naukowej zbrojowni ludzkiej. Jego przykładami są psychoanaliza i marksizm. Ale doktryna Hobbesa czy podobne – doskonale podpadają pod ten werdykt.

Pomińmy jednak pytanie, czy teorie niewywrotne, zdolne ochronić się przed obaleniem przez doświadczenie, a przy tym pretendujące do tego, iż coś istotnego nam tłumaczą, są rzeczywiście wyzute z wartości poznawczej.

Wedle Hobbesowskiej doktryny, która nie zawiera ocen moralnych, nie mówi o tym, co dobre i co złe w zwyczajnym sensie, lecz tylko o tym, jakie są ludzkie motywy, możemy być w tym zwyczajnym sensie dobrzy albo źli. Mało kto jednak zaprzeczyłby pospolitej naszej wierze, iż oceny i przykazania, które mówią nam, co jest dobre i co złe, są nam potrzebne.

Omawiana doktryna zawiera jednak teoretyczną niedogodność. Rzeczywiście nie ma w niej ocen moralnych; rzeczywiście potrafi ona wszystkie fakty tak interpretować, by zgadzały się z jej założeniami. Ale też jest to interpretacja, która odwołuje się do faktycznego stanu rzeczy i może być kwestionowana, a w każdym razie nie jest bardziej oczywista niż jej negacja. Nie ma, wedle tej doktryny, czynów bezinteresownych, motywowanych wyłącznie dobrem innych ludzi, nie zaś własnym dobrem tego, kto coś czyni. Jest to jednak stwierdzenie pewnego faktu psychologicznego, stąd wolno nam zawsze zapytać: a skąd o tym wiemy? Skąd wiemy, że gdy komuś pomagam, to jedynym moim motywem jest chęć pomagania samemu sobie? Wolno nam przecież twierdzić, że znamy z doświadczenia uczynki bezinteresowne. Jeśli hobbesista powie, że nie możemy tego bezspornie udowodnić, bo za pozorami bezinteresowności może zawsze ukrywać się interes własny, jednak, by tak twierdzić, potrzebne nam jest niedowodliwe założenie. Ten, kto przeczy tej doktrynie, nie jest w gorszej sytuacji teoretycznej niż jej wyznawca, za to myśl jego lepiej przystaje do powszechnego zdrowego rozsądku, czego nie można uznać za wynik z definicji fałszywy.

Chrześcijańska tradycja powiada nam, że wszystko, co istnieje, skoro jest dziełem Boga, jest dobre. Nie jest to jednak moralna ocena, ale oczywistość metafizyczna, wsparta na definicji Boga jako stworzyciela i bytu doskonałego. Zło nie jest osobną formą bytu, ale czystą negacją, nieobecnością dobra. Zło ma za przyczynę wolną wolę – ludzką czy diabelską – a wolna wola musi mieć zdolność sprzeciwiania się woli bożej i boskim przykazaniom. Dopiero wtedy, gdy chodzi o czyny dowolne, dobro i zło są orzecznikami moralnymi. Mogę czynić zło, ale jako byt po prostu, boskie stworzenie, nie przestaję przecież być czymś dobrym w metafizycznym znaczeniu. To mnie nie usprawiedliwia, nie zabezpiecza przed karą i potępieniem. Sądzimy zwykle, że ludzie mają w sobie zdolność do czynienia dobra i zła, czy wolno nam jednak twierdzić, że są ludzie źli bezwzględnie, bez reszty, albo niewzruszenie dobrzy, bez domieszki zła?

Gdy powiemy: „ludzie są źli”, spotkamy się na ogół ze sprzeciwem, inni będą nam pokazywać przykłady ludzi dobrych. Gdy jednak powiemy: „ludzie są dobrzy”, odpowiedzią słuchających będzie gorzki śmiech. „Ludzie są dobrzy, powiadasz. A więc Himm-
ler jest dobry? Beria jest dobry? I Mao Tse-Tung, i Pol Pot? I wszyscy oprawcy w izbach tortur w despotycznych reżimach? Gwałciciele dzieci?”. Czy w ogólności istnieje taki sens, który dopuszcza, bez zniewagi dla zdrowego rozsądku, powiedzenie „ludzie są dobrzy”?

Każdy z nas zna z pewnością ludzi, których bez wahania jest gotów nazwać dobrymi, ludzi zawsze życzliwych i pomocnych dla bliźnich, wolnych od mściwości, zawiści i nienawiści, nigdy nie mówiących i nie czyniących niczego, co by mogło innych upokorzyć; tacy ludzie, gdy są przez okoliczności zmuszeni do sprawiania innym przykrości – na przykład nauczyciel, kiedy oblewa ucznia, albo organizator jakiegoś przedsiębiorstwa, gdy usuwa ludzi z pracy, albo lekarz, gdy powiadamia chorego o jego beznadziejnym stanie – czynią to zawsze z poczuciem przykrości, nigdy triumfu albo przewagi. Każdy z nas zna też ludzi 
prawdziwie podłych, którzy znajdują przyjemność w bólu i upokorzeniu innych, miotają oszczerstwa na bliźnich i szukają zajęć, które dają okazję do zadawania im cierpień i poniżenia. Czy więc zadowolimy się trywialnym spostrzeżeniem, że „są tacy i tacy”, czy jednak wolno nam w powiedzeniu „ludzie są dobrzy” poszukiwać sensu?

Pamiętam, że wiele lat temu jechałem długo pociągiem w Niemczech i wdałem się w rozmowę z miłą, starszą panią, która była kwakierką. Na pytanie, jak by mogła streścić myśl religijną kwakrów, powiedziała mi, że są dwie zasady, które kwakrzy uznają: że wszyscy ludzie są dziećmi jednego ojca i że w każdym człowieku jest coś dobrego.

Dawni kwakrzy wyrażali tę drugą zasadę nieco inaczej: mówili, że każdy człowiek nosi w sobie iskrę bożą. Otóż powstają dwa pytania, na które należy odpowiedzieć, by sens tej idei pojąć. Po pierwsze, czy myśl, że w każdym człowieku jest coś dobrego, przystaje do tradycji chrześcijańskiej, po wtóre, jeśli w to wierzymy, co z tej wiary praktycznie wynika?

Że jest w każdym człowieku jakiś okruch od Boga pochodzący, a więc dobro jakieś (dobro w znaczeniu moralnym, nie zaś metafizycznym, w którym jestem dobry tak samo jak kamień, księżyc, pokrzywa, jak wszystko przez Boga stworzone), myśl tę można nieraz spotkać u pisarzy chrześcijańskich, zwłaszcza mistyków: u Dionizego Pseudo-Areopagity, u św. Bonawentury, a także u św. Teresy z Ávili. Nie wynika stąd, oczywiście, że wszystko, cokolwiek czynimy, jest dobre, lecz tylko, że każdy z nas nosi w sobie zdolność do dobra, do bezinteresownego umiłowania bliźniego i Boga. Czy i jak zdolność ta w czyn się przemieni, tego z tej wiary nie wiemy.

Łatwo zauważyć, iż przypuszczenie, że jest coś dobrego w każdym człowieku, jest równie niemożliwe do sprawdzenia, co wspomniana teoria Hobbesa, która uczy nas, że wszystkie nasze motywy są samolubne. Nawet gdybyśmy wiedzieli, jak określić dobro i zło w ludzkich uczynkach i motywach, nie moglibyśmy kryteriów naszych użyć do zbadania wszystkich ludzkich istot i zresztą nie mielibyśmy sposobu, by ustalić ich motywację, co – w religijnej perspektywie – jest sprawą rozstrzygającą. Mamy więc do czynienia z doktryną, która może być wyrażona bez odniesienia bezpośredniego do Boga (w powiedzeniu, że każdy człowiek nosi w sobie coś dobrego, Bóg nie jest obecny); musi jednak, jeśli mamy w nią wierzyć, być osadzona w perspektywie religijnej.

Czy wolno nam w to wierzyć? Tak, podobnie jak wyznajemy różne metafizyczne i religijne wierzenia, które nie mają uwiarygodnienia takiego jak teorie naukowe, ale odpowiadają na pytania ważne dla ludzi, niezbędne, zakorzenione w samej budowie naszego umysłu. Aby twierdzić, że wartość poznawczą określa się przez użycie kryteriów, które używane są prawomocnie w naukach empirycznych i matematycznych, musimy wspierać się na założeniach, które są nieoczywiste i nieraz arbitralne. Pytań, które powstają w wiarach religijnych i metafizycznych, nie możemy się pozbyć. Nie są też one, by tak rzec, rozumowi przeciwne.

Jeśli jednak wierzymy prawdziwie, że każdy człowiek nosi w sobie coś dobrego, czy wynika stąd coś, co ma praktyczne skutki i może odmienić nasze odnoszenie się do ludzi?

Chyba tak. Z wiary wspomnianej nie wynika wprawdzie, że wszystkie motywacje ludzi albo ich większość są dobre lub dają się do dobrych korzeni sprowadzić. Nie wynika też, że mamy się odnosić pobłażliwie do wszystkich ludzkich poczynań, choćby najpodlejszych wedle zwyczajnych naszych miar, albo że ludzie nie mają być karani za swoje zbrodnie. Jeśli wolno nam wierzyć, że była jakaś wątła iskra dobra w duszy Himmlera, to jednak wolno nam, a nawet trzeba sądzić, że gdyby ów zbrodniarz nie był uciekł od sądu przez samobójstwo, to zasiadłby oskarżony w Trybunale Norymberskim i wedle wszystkich reguł sprawiedliwości został skazany na stryczek, podobnie jak jego koledzy z hitlerowskiej szajki. W ogólności sprawa wymierzania kary przestępcom, zawsze podległa dyskusji, nie byłaby w znaczący sposób naruszona czy zrewidowana przez wiarę w ową kwakierską prawdę.

Po cóż więc nam ta prawda? Chociaż, powtarzam, nie można jej udowodnić w sensie takim, jak można udowodnić, jakie są rozmiary planety Jowisz, jest ona ogromnie ważna w naszym obchodzeniu się z ludźmi. Jeśli wierzymy w tę prawdę, wierzymy zarazem, że nikt nie jest absolutnie i bezwzględnie skorumpowany i do niczego prócz zła niezdolny, również gdy mamy dobre powody, by go powiesić. Tym samym trzeba nam zakładać, że środki wychowawcze stosowane, by ludzi uczynić lepszymi, mają zawsze szansę powodzenia. Gdybyśmy uznali, przeciwnie, że ludzie, o których mamy prawo sądzić, iż są podli i zdolni do uczynków najgorszych, są jacy są nieuleczalnie i nieodwołalnie, że więc najstosowniej byłoby ich uśmiercić, to, jak należy przypuszczać, wcale nie zmniejszyłoby rozmiarów podłości w naszym świecie, najwyżej zmieniłoby jej środki wyrazu.

Zło na świecie być musi, ale biada temu, przez którego na świat przychodzi, jak uczy Apostoł Paweł. Nie powiada on jednak, że z tej racji nie możemy rozmiarów zła zmniejszać i ograniczać; byłoby to zresztą przeciwne misji, jaką Apostoł Paweł wziął na siebie. Każdy z nas doznał jakiegoś dobra od innych ludzi, oprócz może tych okropnych przypadków, o których się nawet myśleć nie chce, mianowicie małych dzieci dręczonych i w końcu zabijanych przez rodziców; te biedne istoty nie zaznały ani jednego promyka dobra, życzliwości, wsparcia i ciepła w krótkim swoim życiu. Każdy też doświadczał zła i nienawiści od innych. Przykazanie tegoż św. Pawła „zło dobrem zwyciężaj” nie jest zapewne łatwe w zastosowaniu i mało kto może się chełpić, iż był mu zawsze posłuszny. Ale to przykazanie jest chyba wsparte na przytoczonej kwakierskiej i mistycznej prawdzie.

Nie wiemy i nie możemy wiedzieć, kiedy w naszym życiu owa iskra boża zaczyna działać, bo przecież nie od urodzenia. Wolno nam przypuszczać, że w szczególnych okolicznościach wychowanie i warunki środowiskowe mogą ją tak stłumić, że chociaż nie jest martwa, jest nieczynna. Wolno nam tak przypuszczać, ale i tego udowodnić bezspornie nie potrafimy.

Zastrzec się wypada, że w tym próbnym wywodzie nie ma żadnej teorii „natury ludzkiej” w rodzaju tej, jaką opisywali na przykład Jan Jakub Rousseau czy Johann Gottlieb Fichte. Obaj ci pisarze byli nieraz obwiniani, nie bez racji, o torowanie drogi dla nowoczesnych doktryn totalitarnych. W rzeczy samej, oznajmić, że wiemy, jaka jest autentyczna natura ludzka, czyli co to znaczy być prawdziwie człowiekiem, jest to roszczenie niebezpieczne. Gdy sądzimy, że to wiemy, nie zdając sobie przy tym sprawy, iż mniemanie nasze nie z doświadczenia pochodzi, ale jest konstruktem metafizycznym, wiemy także, jak mamy urobić ludzi, by prawdziwie na miano ludzi zasługiwali, a wszelka przemoc jest w tych zabiegach dozwolona, nie może być bowiem złe coś, co człowieka człowiekiem czyni. Teorie natury ludzkiej, a zwłaszcza dobrej, szlachetnej natury ludzkiej, znieprawionej przez warunki społeczne, łatwo nadają się do tego, by usprawiedliwiać ucisk i przemoc.

Opis tutaj użyty nie głosi jednak żadnych takich pretensji, przyznaje, że nie jest wyprowadzony z faktów, zakłada natomiast, że wiemy, co to znaczy czynić dobro i czynić zło. Jest przeto ważne, byśmy wiedzieli, kiedy zło czynimy. Ma temu służyć instytucja spowiedzi indywidualnej. Kiedyś, gdy świat był prosty, a ja młody (a może odwrotnie), sądziłem, że jest to instytucja służąca tylko utrwaleniu władzy Kościoła nad duszami z pomocą wizji ognia piekielnego. Nauczywszy się więcej, zmieniłem zdanie. Jest to oczywiście narzędzie władzy nad duszami, ale jest także urządzeniem, dzięki któremu jednostka uświadamia sobie zło, które czyni. Również z poczucia własnej grzeszności można, jak z wszystkiego, uczynić instrument obsesji i ucisku duchowego, ale tak być nie musi. Jest to urządzenie stosowne dla ludzi dojrzałych, nie dla dzieci. Jak ono dzisiaj funkcjonuje faktycznie, na jakich grzechach się skupia, nie mnie sądzić. Posłuchałbym chętnie dyskusji na ten temat. Czy grzechy szczególnie w naszym świecie trujące – nienawiść, oszczerstwa, kłamstwa, zawiść, zazdrość – są w ośrodku tych dociekań, tego nie wiem. Gotów jednak jestem głosić umiarkowane uznanie dla spowiedzi.

Rzecz jest ważna, bo nasza cywilizacja odznacza się zanikiem i celowo sprawionym rozkładem zarówno samej idei winy, jak też winy jako poczucia czegoś, co w ludzkiej duszy się zdarza, a przynajmniej zdarzać się powinno. Zastępujemy ów zanikający twór ideologicznymi konstruktami, jak powtarzany, w różnych wersjach, przy różnych okazjach, frazes „wszyscy jesteśmy winni”. Jest jasne, że powiedzieć „wszyscy jesteśmy winni” to tyle, co powiedzieć, że nikt nie jest winny. Innym ideologicznym konstruktem na tym obszarze jest doktryna Sartre’a, iż każdy z nas jest odpowiedzialny za cały świat. Ale i w tej sprawie jasne jest, że skoro jestem odpowiedzialny za cały świat, to za nic nie jestem odpowiedzialny. Jeśli mniemamy, że nie ma realnie czegoś takiego jak dobro i zło, że są to zabobony religijne (a takie jest mniemanie zarówno egzystencjalistów, jak empirystów logicznych), to odpowiedzialność wszelka jest próżna albo jest najwyżej moim kaprysem.

We wszystkich chyba archaicznych kulturach istniały tabu, a więc coś, czego naruszenie miało powodować poczucie winy. Nasza cywilizacja pozbyła się tabu i pozbyła się potrzeby winy. Czy może mimo to przetrwać, tego jeszcze nie wiemy.

Oto pochwała, wcale nieoryginalna, prawdy, która niechybnie musi oburzać wielu.  ©

LESZEK KOŁAKOWSKI (1927–2009) był filozofem i pisarzem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego i All Souls College w Oksfordzie. Od 1944 r. w Polskiej Partii Robotniczej, w 1956 r. zwolennik przemian demokratycznych, w 1966 r. wyrzucony z PZPR, w 1968 r. usunięty z UW, wyjechał z kraju. Od 1977 r. był reprezentantem Komitetu Obrony Robotników za granicą. Laureat m.in. Nagrody Pokojowej Księgarzy Niemieckich i Medalu św. Jerzego (2006), kawaler Orderu Orła Białego. Opublikował m.in.: „Jednostka i nieskończoność” (1958), „13 bajek z Królestwa Lailonii” (1963 „Rozmowy z diabłem” (1965), „Świadomość religijna i więź kościelna” (1965), „Kultura i fetysze” (1967), „Obecność mitu” (1972), „Główne nurty marksizmu. Powstanie – rozwój – rozkład” (1976-78), „Czy diabeł może być zbawiony” (1982), „Jeśli Boga nie ma...” (1987), „Bóg nam nic nie jest dłużny” (1994), „Mini wykłady o maxi sprawach” (2003).
Tekst pochodzi z "TP” nr 32 / 2005, a powtórnie ukazał się w "KANONIE. Najważniejszych tekstach z Tygodnika Powszechnego".

KUP NA powszech.net/sztukarozmowy

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Podobne artykuły