Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z zeznań wynika, że jeden głos kosztował 20 zł, czasem dochodziło do tzw. wymiany barterowej - głos za jedzenie i alkohol. A nawet za worek ziemniaków.
O Kruczkowskim i jego kompanii powiedziano już chyba wszystko. Mało wiemy natomiast o tych, którzy głosy sprzedawali. Pospekulujmy: mimo dużych obszarów biedy, nawet w Wałbrzychu 20 zł to nie jest wielki pieniądz: mniej niż w skupie złomu płacą za siedmiożeberkowy kaloryfer żeliwny. Wbrew powszechnym opiniom, uznawane za jedną z najdotkliwszych porażek polskiej modernizacji miasto powoli staje na nogi, a jego sytuacja nie wygląda tak dramatycznie, jak 15 lat temu. Zatem dla tych, którzy głosy sprzedawali, nie miały one żadnej wartości. Warte były tyle, ile rozwalone buty w szafie, zepsuty na amen czajnik elektryczny, połamane sanki, spleśniałe ogórki z piwnicy. Jeśli pojawia się spryciarz, który chce je kupić, wybór wydaje się oczywisty. Nadarza się okazja, by sprzedać coś, co nie ma żadnej wartości.
Dlaczego kartka do głosowania uznana została przez wielu wałbrzyskich wyborców za śmieć o randze makulatury? Dla demokracji to gorsze niż odmowa głosowania (to też jest jakaś decyzja) albo nakarmienie swoją kartką do głosowania psa (jak zrobił to kiedyś w Krakowie słynny anarchista Marek Kurzyniec). Sprzedanie swojego głosu oznacza gest absolutnej obojętności, odmowę uczestnictwa, niewiarę w zmianę na lepsze, poczucie, że ci tam, na górze, to złodzieje i oszuści.
Nie wiadomo, ile podobnych operacji w skali lokalnej pozostaje nieujawnionych. Pewne jest natomiast, że w Wałbrzychu ci, którzy sprzedawali, utwierdzili się w swoich poglądach na politykę jako szambo. Ci, którzy kupowali, są jeszcze większymi oszustami, niż byli wcześniej. Dlatego złej krwi w Wałbrzychu nie zabraknie przez długie lata, choćby prezydentem został anioł przyzwoitości.