Krajobraz po zbrodni

Najłatwiej napisać, że Wałbrzych to złe miejsce, a w złym miejscu łatwo o morderstwo takie, jak popełnione na siedmioletniej Grażynce. Taki obraz krzywdzi miasto, które po latach upadku wreszcie dźwiga się z kolan.

10.01.2007

Czyta się kilka minut

Wałbrzych, fotografia z cyklu "Biało-czerwono-czarna" /fot. W. Prażmowski - visavis.pl /
Wałbrzych, fotografia z cyklu "Biało-czerwono-czarna" /fot. W. Prażmowski - visavis.pl /

Wałbrzyska dzielnica Stary Zdrój: niedużo jej. Malownicza, choć nieremontowana. Piekarnia, warzywniak, salon fryzjerski, cukiernia, smażalnia, cmentarz. Z jednej strony ograniczona ogródkami działkowymi, z drugiej lasem. Spod tynku wychodzą ceglane placki. Domy są szare, seledynowe, kremowe. Świecą olejnicą i świeżym plastikiem okien.

Asfaltowe chodniki rozpływają się jak strumienie, oblepiają krawężniki i spływają do jezdni. Oplatają dwie zrośnięte ze sobą dwupiętrowe czynszówki.

W ciemnoszarej mieszkała siedmioletnia Grażynka, w jasnoszarej sąsiad Andrzej Sz.

Grażynka nie żyje. Została zgwałcona i zamordowana. Andrzej Sz. wskazał zwłoki w zaroślach, przyznał, że ukrył ciało. Ojciec dziecka, podejrzany o udział w zbrodni, został zwolniony do domu. Matka korzysta z pomocy psychologa. Po Starym Zdroju przemykają fotoreporterzy.

W świat biegną informacje, z których wyłania się apokaliptyczny obraz. Reporterka "Dziennika" pisze: "Zatęchłe od moczu klatki schodowe. Małe, zagracone podwórka. Ludzie żyją dniem dzisiejszym. Nie mają perspektyw na przyszłość. Bo i nie chcą mieć".

Granatowych jak cholera

Pierwsze podejście nie rozbija wizji straconego miasta.

Sąsiedzi Grażynki z dołu nie podają nazwisk. Są bezrobotni, ale wymuskali sobie mieszkanie, wyłożyli kaflami, ściany pociągnęli na jaskrawe kolory. Wejście do kuchni zwieńczyli łukiem. Mówią, że żyją w złej dzielnicy. Są tu nowi, w Starym Zdroju mieszkają zaledwie kilka lat. - Zdemolowali mi samochód. Rozkradli części - skarży się właściciel, schludny mężczyzna o zmęczonej, robotniczej twarzy. Najpierw mówi w drzwiach, później prosi głębiej, chowa się w kuchni. - Jak policja poszła szukać Grażynki, ktoś się włamał, spalił komórki. Granatowych było jak cholera, ale nie mieli głowy do włamania, nie spisali nawet protokołu. Przychodzą tu bysiory-zakapiory. Boję się, że mogą podpalić drzwi od mieszkania. Z żoną czuwamy do trzeciej nad ranem, na zmianę.

Odchodzą biedaszyby

Andrzej Rąkowski z biura prasowego Urzędu Miasta jest zmęczony opinią, która ciągnie się za Wałbrzychem. Zanim trafił do magistratu, parał się dziennikarstwem kryminalnym. I wie, że takie historie dzieją się wszędzie.

- Żadna statystyka nie wskazuje na to, by przestępczość wałbrzyska wyróżniała się na tle innych miast - twierdzi. - Ale funkcjonuje taki schemat: jeśli ktoś ze społecznych nizin zamordował dziewczynkę, błyskawicznie budujemy uogólnienie: cała dzielnica, całe miasto takie jest. To fałszywy i krzywdzący obraz.

Obraz wałbrzyskiej nędzy wziął się ze słynnych "biedaszybów", które przez wiele lat pozwalały przeżyć setkom zubożałych rodzin. Powstały, kiedy na początku lat 90. splajtowały kopalnie i współpracujące z nimi spółki. 24 tysiące osób straciło pracę. Jeżeli dodać do tego wałbrzyski model rodzinny: mąż pod ziemią, a żona w domu, łatwo zrozumieć, że miasto przeżyło katastrofę. Z dnia na dzień wyrosła w nim armia niepotrzebnych ludzi, bez kwalifikacji, z chorobami zawodowymi.

W magistracie twierdzą, że na dzikich wyrobiskach fedruje dziś nie więcej niż 200 osób. Mimo to do Wałbrzycha przyjeżdżają ciągle dziennikarze. Ostatnio z telewizji francuskiej, czeskiej i Polsatu. A biedaszybnicy chętnie pokazują się przed kamerami.

Rąkowski: - Dziennikarze przyjeżdżają i wyjeżdżają, ci sami drugi raz już nie wracają. A wieść się niesie w Polskę i za granicę. Prawda, że biedaszyby, nawet w szczątkowej formie, są sensacją na skalę europejską. Prawda, że ludzie, którzy przez dłuższy czas pozostawali na bezrobociu, odwykli od dyscypliny. Ale gmin o podobnym poziomie bezrobocia jest w Polsce bez liku. W Wałbrzychu nie wydarzyło się nic wyjątkowego. Przypadek Grażynki nie dowodzi niczego.

Gwiazdy Wałbrzycha

Z Rynku do Starego Zdroju jest spory kawałek. Dwóch lumpiastych obywateli mija Urząd Miejski, dom handlowy, przecina skwer. Powiewają ortalionowymi, cieniutkimi kurtkami, rozmawiają.

- Podobno się ch... wycofał z zeznań.

- Ta! Teraz to se może.

- A ty znałeś go?

- A pewnie, przecież chodził na puszki jak my. Szpryc je...any.

- Na naszej ulicy chodził też. No a teraz wszędzie o nim piszą. A z ciebie to niezła gwiazda!

- O tak! Jak się te wszystkie patefony na klatkę zlazły... Wczoraj wieczorem wystąpiłem, a dziś od rana telefony się urywają, brat, siostra, ojciec, drugi brat... Wszędzie wystąpiłem - w TVN-ie, na Trójce...

- Wczoraj ty, dzisiaj ja. Filmowali mnie z każdej strony.

- Gratulacje!

Jeden macha na pożegnanie. Rozstają się pod prokuraturą, znikają w uliczkach.

Nie skreślajmy tej kobiety

Wywiadów udziela również Mariola Rząsowska - dyrektorka szkoły podstawowej im. Gwarków Dolnośląskich, do której chodziła Grażynka. Matkę Grażynki spotkała na Mszy, którą zorganizowała w położonym tuż obok szkoły kościele.

- Jak dziecko zaginęło, nie miałam z nią kontaktu, działała z policją - opowiada. - W telewizji pokazywali już wtedy mieszkanie Grażynki, było zupełnie OK. To samo potwierdza nasza szkolna pedagog. To, że człowiek jest ubogi, nie znaczy, że możemy go piętnować. Owszem, ta kobieta miała kiedyś przejścia, ale nie można na niej postawić krzyżyka, przecież ona ma prawo się zmienić. Starała się, by dziecko dostało wyprawkę do pierwszej klasy, obiady, stypendium. Nadzór kuratora zniesiono pięć lat temu. To prawda, kiedy zgłaszała zaginięcie, była pijana. Ale to był Sylwester. A ona dziecko wypuściła na podwórko rano, a nie po zmroku. Na policję zadzwoniła już po południu. Działała szybko. Wychowawczyni mówi, że kiedy rozmawiała z matką, nigdy nie było od niej czuć alkoholu.

Mama Grażynki stawiała się na każdą prośbę - pomagała, kiedy jechali do Ośrodka Sportu i Rekreacji, do Teatru Dramatycznego, czy na audycję w szkole muzycznej. Zawsze coś upiekła, pomogła ubierać dzieci do przedstawienia.

Już nie "pingwiny"

Grażynkę znała siostra Dobrosława, dyrektorka przedszkola na Starym Zdroju. Dziewczynka chodziła tam na zajęcia. Mówiła niewyraźnie, miała zajęcia z logopedą.

Do tego samego przedszkola swoje dziecko posyłał domniemany sprawca. Kręcił się ciągle w pobliżu, co rusz wisiał na płocie. Jak już go któraś siostra zapytała, to chwalił się, że pilnuje budynku, że przegonił w nocy złodzieja. Jak go zakonnice przepędziły, siedział na łące na górze i obserwował. Myślały, że on patrzy, co upolować w nocy. A teraz zastanawiają się, czy nie przyglądał się dzieciom.

Siostra Dobrosława mówi o mieście gorzko. - Ja jestem góralką - zaznacza na wstępie. - I w górach jest kompletnie inne życie. Inne podejście do pracy, rozrywki. Oni tu nie szanują pracy. Młodzież szczególnie. Chłopaki jeżdżą wózkami, wożą na złom stare lodówki. Jak im lodówek zabraknie, wyrywają przęsło od karuzeli, kraty. Zgarniają z przedszkola wszystko: stare kaloryfery, rury. Jak wezmą zasiłek na dzieci zaczynają taką libację, że się przez okna wyrzucają. Mój górski naród nie jest najtrzeźwiejszy. Ale nie piją na umór, jak tu. U nas piją, żeby się bawić, a nie żeby zapomnieć o wszystkim. Próbowałam zatrudnić jednego, drugiego, trzeciego... Ale nie może być tak, że on o Bożym świecie nie wie, świata już nie czuje, ledwo stoi, mało do pieca nie wpadnie. Nie wolno pić w kotłowni, bo tu są dzieci, nie można dopuszczać takiego obrazu.

Zakonnice nie zakładają już w przedszkolu kłódek. Tylko prowokowały złodziei. Pozakładały lampy halogenowe na fotokomórkę, na noc spuszczają psy.

Siostra Dobrosława widzi jednak w wałbrzyskiej codzienności jasne barwy. Dzieciaki, które wychodzą z przedszkola - wracają. Zachodzą po szkole, opowiadają, zostają chwilę się pobawić. Zakonnice nie słyszą już ciągłych gwizdów i wyzwisk pod swoim adresem. Dzieci nie krzyczą już "pingwiny", tylko "Szczęść Boże".

- Na dzielnicy są też dobrzy ludzie - podkreśla. - Pieką ciasta, kupują zabawki, służą samochodem.

Brat jest uczuciowy

Chodnikiem Starego Zdroju idzie dwóch nastroszonych, nieśmiałych fotoreporterów. Chowają się w podwórku. Będą cykać zdjęcia śmietnikom. Dziennikarz TVN-u wybrał smażalnię ryb. Potem ruszył w stronę cmentarza. Wąsaty właściciel smażalni stoi jeszcze chwilę na zewnątrz.

- Niedobry dziś będzie dzień, niedobry - mówi patrząc w stronę nagrobnych płyt. - Ciśnienie nie takie, ludzie nie będą jeść. Zawsze na zmianę pogody chrzani się utarg.

Znał Grażynkę. Przechodziła tędy niejeden raz. Miła dziewczynka. Niemożliwe, żeby to on zrobił. Ale to zła dzielnica. Na Białym Kamieniu ma ogródek działkowy, wycacał tam wszystko, pergolę zrobił jak w uzdrowisku w Szczawnie. Drabinę znalazł potem na złomnicy, reszta poszła w diabły. Dlatego polikwidował wszystko, co metalowe. Do smażalni ciągle się włamują. Dlatego wstawił mocniejsze kraty.

Do lokalu wchodzi były kierowca autobusu, twardy facet z wielką czupryną. - Pożycz złoty sześćdziesiąt, jutro brat odda - prosi właściciela. - Wczoraj mi znikł, taki jest uczuciowy, że jak usłyszał o Grażynce, to się od razu blady na twarzy zrobił, wyjechał z dzielnicy, do tej pory jeszcze nie wrócił. No, a jak ja po niego pojadę? Skrzynia w żuku poszła, mały fiat ledwie pyrka, może i by dał radę, ale pewnie na jakiejś górce by się bajura skończyła, ciągle błyska rezerwą.

Za oknem błysk słońca. Z obu stron ulicy wyziera las, faktura kamieni, lśnią malowane minią i olejnicą balustradki.

Powierzony odcinek

Pani "stopek" - cała odblaskowa, obwinięta wełnianymi gadżetami - przeprowadza dzieciaki przez jednię, potem chowa się w pobliskiej bramie. Ma mocną twarz. Wchodzi po schodach Może myśli o lepszych butach niż takie za 40 złotych. Te za 150 są ponoć cieplejsze. Znika na pierwszym piętrze.

Pani "stopek" to naprawdę pani Ula. W przerwach odpoczywa u Doroty Skrzypińskiej. Codziennie pije tam kawę. Zgadały się raz na ulicy, weszła do kamienicy, rozsiadła się w czynszowym, szykowanym do wykupienia mieszkaniu i teraz każdego poranka łyka smoluchę. Zdejmuje ręcznie dzierganą czapkę, włóczkowy szalik, rękawiczki. Grzeje się przy kuchni.

Dorota: - Ja go kojarzę. To był koleś z marginesu, może po prostu życiowo opuszczony. Taki zwykły brzydko pachnący mężczyzna z brodą, kursujący po wino do sklepu, rąbiący drewno za parę groszy, zaglądający do śmietnika.

Ula: - Pamiętam Grażynkę. Wybiegała na jezdnię, musiałam zrobić wielkie halo, naprostować, sprowadzić ją na pasy. Nie pamiętasz? Jeszcze ci pokazywałam - zobacz, wszystkie jak dęby, a ona taka drobniutka. Po twarzy bym zobaczyła, jakby w jej domu było coś nie tak. Ja od dziesięciu lat przeprowadzam dzieci przez jezdnię. Ciągle na tym samym stanowisku pracy, dbam o powierzony mi odcinek.

Dorota: - A jaka jesteś odporna, wytrzymała na deszcz i mróz! Żadnego zwolnienia lekarskiego. Za te wszystkie lata na jej ulicy był tylko jeden wypadek z dzieciakiem. Nic więcej za twojej kadencji się nie stało. Przeprowadzasz już całe pokolenia.

Ula: - Szukałam pracy przez siedem lat. Samotnie wychowywałam dzieci, byłam na bezrobociu. Zrobiłam kurs księgowości. Liczyłam, że znajdę coś w ten deseń. I nagle widzę w telewizji - szukają do pracy na "stopka". Przed telewizorem siedziały dzieci z kolegami. Całe towarzystwo ryknęło śmiechem. Ja do nich: "Zamknijcie się, za przeproszeniem. Dajcie posłuchać reportażu. Na ekran wyskoczyła pani z lizakiem, w skafandrze. Ja na to: "Matko, jakby się coś takiego przydało. To taka odpowiedzialna praca, taka ryzykowna jak diabli. Jak można ładować bezrobotnego na takie stanowisko, jeśli nie ma wykształcenia? Co da krótki kurs? Trzeba łba". Zaryzykowałam. Weszłam do urzędu zatrudnienia. Rzuciłam prawo jazdy na stół. Mówię: "To jest lepsze niż kurs. Dostanę tę robotę?".

Pani Ula kończy kawę. Rusza na przejście.

Do Japonii

Dla Andrzeja Rąkowskiego wielkim problemem Wałbrzycha jest topografia biedy. Z którego kierunku by nie jechać - od Wrocławia, Dzierżoniowa czy Jeleniej Góry - miasto zaczyna się ruderami.

- Ale to wrażenie powierzchowne - przekonuje. - Mamy odrestaurowany zamek Książ, jest kryta palmiarnia, potężna stadnina koni. Ciągnie tu 200 tysięcy turystów rocznie. To prawda: Wałbrzych ma 126 tysięcy mieszkańców, a w latach 80. liczył 140 tysięcy. Od tej pory liczba ludności systematycznie spada, wychodzi o 300 osób kwartalnie mniej. Bezrobocie zmalało z 28 proc. do 18 procent. Ani nie jest to szczególnie biedne miasto, ani nie jest to świat zbrodni.

Rąkowski cieszy się, bo "Gazeta Prawna" uznała Wałbrzyską Strefę Ekonomiczną za najlepszą w Polsce. Ona dała miastu ponad sześć tysięcy miejsc pracy. Na koniec 2005 r. Wałbrzych miał osiem tysięcy ofert - więcej na Dolnym Śląsku proponował tylko Wrocław. Za 2006 r. ma ich być jeszcze więcej. Zatrudnienie rośnie. Toyota rozbudowuje zakład, zatrudni dodatkowych dwustu pracowników. Rotacja kadry jest niska, miejscowi jeżdżą na szkolenia do Japonii. Za koncernem przyszły inne firmy, z nowymi miejscami pracy.

Dziesięć tysięcy studentów. Czystsze powietrze. Wałbrzych buduje obwodnicę, park wodny, halę sportową z hotelem. Szykuje się do batalii o odzyskanie statusu powiatu. Teraz jest największą gminą w Polsce.

Mariola Rząsowska potwierdza: zaczyna się coś w Wałbrzychu dziać. Aktywnie działa filharmonia. Powstają centra akademickie. Nawet jak się potem studenci rozjadą, przez trzy lata tu siedzą. Jest skate park. Jest młodzieżowa rada miejska. Zostali wyłonieni w wyborach wśród uczniów gimnazjalnych i licealnych. Z własnej inicjatywy organizują imprezy w mieście. Dostają fundusze, część pozyskują. Będą prowadzić trzecią już Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Na pierwszej rozdawali z tira tort - wszyscy się zbiegli, bo za darmo. W zeszłym roku rozdawali pierniki - sami zbierali produkty, załatwili kucharza.

- No jasne, jak zjeżdżam z dzielnicy do domu, to widzę codziennie grupę kapturowców, którzy kombinują, co wykręcić, co pomazać - przyznaje Rząsowska. - Ale to jest wszędzie.

Tu można żyć

Dorota Skrzypińska, przyjaciółka "stopka" siedzi nadal pod bojlerem. - Dla starych mieszkańców to dobra dzielnica. Wszyscy się znają. Tacy nowi z zewnątrz często cwaniakują, próbują się pokazać. Z nimi to jest inna opcja - tłumaczy. - Mieszkam tu 38 lat. Nie ma żadnych takich szopek. No, czasem męczy mnie dorastająca gówniarzeria. Ale oni nie ruszą tych, wśród których dorastają. Czasem pociągną kabel, wyłączą światło na korytarzu. Tyle. Nie bałam się jednak nigdy wracać z popołudniówki z pracy, czy zejść po dwudziestej pierwszej do piwnicy po węgiel. A poza tym? Czasem pijaczki sikają. Agresji jest mało. Jeden drugiego poszarpie, ale trzeci od razu capnie ich za chabety i prowadzi na stronę. To nie jest to, co pokazują w telewizji o Górnym Śląsku. U nas życie jest znacznie bardziej "lajtowe". Chyba dzięki temu, że jesteśmy tu wielką rodziną.

A sam Wałbrzych to już nie lata 90. Teraz kto chce, ten pracuje. Nasza Ula tyle lat tu stoi na pasach, ma swój wiek, ale trwa. Mam dwójkę małych dzieci i pracuję na trzy zmiany w Strefie. To było moje marzenie. Jestem w ogromnym koncernie, a mnie szanują. Witają z uśmiechem, życzą spokojnej pracy. Dziś na dzień dobry szef składał mi życzenia noworoczne. Nie jestem pozostawiona sama sobie. I nie mówią mi: "Zrobiłaś to źle". Najpierw pytają, co się stało. Słuchają. Nie wstydzę się dziesięć razy na dniówce o coś pytać. Dostałam się bez żadnych znajomości, mimo że zbliżam się do czterdziestki. Wszystko się spełniło. Tu można żyć. Nie zamiaruję stąd uciekać aż do śmierci. A na Strefie zostanę do emerytury.

Pani Dorota odprowadza na klatkę, z przyjemnością pokazuje okolicę. - Tam jest ścieżka przy ogródkach, można przejść na Nowe Miasto. Stamtąd do Śródmieścia, wszędzie skróty górami, w każde miejsce można dojść na piechtę. Pół godziny i już. A podwórko na Starym Zdroju to nie tak jak na wielkiej płycie, że wszędzie wydzielone ścieżynki. Tu na podwórku każdy robi co chce - jeden siądzie, drugi rozwiesi pranie, trzeci przejdzie z pieskiem. Tu jest życie - opowiada.

Co to jest godność

Pani Ula marznie na zebrze. Mówi powoli:

- Nikt w Polsce nie powiedział nam jeszcze, co to znaczy żyć godnie. Godnie za osiemset złotych. Ja rozumiem, że takie godne życie to wyspowiadać się, przyjąć komunię. Godność to dbać, by nikt dziecka nie potrącił na pasach. Nie brać procha przeciwbólowego w niedzielę, jeśli w poniedziałek od rana stoję na zebrze. A kielicha można strzelić najwyżej w piątek po robocie. Ale co więcej? Czy żyć godnie, to móc zrobić dzieciom obiad z dwóch dań? Czy to znaczy podać jedzenie o stałych godzinach? Mi to nie zawsze wychodzi. Nawet jak stojąc na pasach obmyślę, co kupić ze spożywki, to i tak kiedy zejdę z przejścia, sklepy na dzielnicy będą już zamykać.

Bieda w Wałbrzychu nie oznacza, że nie starcza mi na jedzenie. Ale znaczy, że na jedzenie moja rodzina ma 11 złotych dziennie. A jak kupuję płyn do mycia naczyń, to nie droższy niż za trzy złote. Ja bym chciała, żeby moja klatka schodowa była wymyta, jasna. Ale nie mam na to siły. Jak wracam z zebry, to jestem cholernie zmęczona.

Wstrząs na dzielnicy

Siostra Dobrosława na tragedię Grażynki patrzy tak: - Być może dla mamy dziecka będzie to znak, który sprawi, że więcej nie weźmie alkoholu do ust. Być może ją to zbliży do Boga, może w nim będzie szukać siły. Może Bóg da jej ukojenie i zrozumienie.

Nie wie, co ze sprawcą. Może Grażynka i dla niego wyprosi łaskę opamiętania, nawrócenia. Czasem tak bywa. Bo cóż można powiedzieć tu bez wiary? Że to kat, że morderca, że trzeba go zabić, oskubać, wykastrować.

Zakonnica o karze mówić nie może. Ale myśli, że Bóg mógł mieć taki zamiar, żeby uratować dwoje ludzi - ofiarę i sprawcę.

- Może, żeby ratować tę dzielnicę, potrzebny był wstrząs. Każdy jeden, z którym się nie pogada, czy z tymi pijakami codziennymi, czy ze sporadycznymi, czuje ogromny ból. Tym bardziej że to prawdopodobnie zdrada od sąsiada - zastanawia się siostra Dobrosława. - I to wszystko wydarzyło się tak blisko kościoła... Ale oni nawet Pana Jezusa kradli, pasyjkę z krzyża rozłupali w drzazgi. Myślę, że ten dramat zaczął się wtedy. Jak podnieśli rękę na Chrystusa, to prosta konsekwencja - będą zabijać się wzajem. Daj Boże, żeby się opamiętali. Czas użyć rozumu.

Zakonnica ma nadzieję, że dzieci, które w Wałbrzychu przychodzą na świat, zmienią to miasto. Pod warunkiem, że ktoś będzie z nimi pracował od najmłodszych lat. Z ich rodzinami. To jest według niej nadzieja dla Wałbrzycha. O to modli się z siostrami codziennie od czterech lat. A teraz dodatkowo, żeby ta tragedia coś w ludziach zmieniła na trwałe.

Mariola Rząsowska: - Pracuję tu od 24 lat. Po prostu lubię Wałbrzych. I taką mam nadzieję, że moje dziecko po studiach tu wróci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2007