Za murem jest człowiek

„Gdy zostałem księdzem, mama przyjeżdżała na moje msze i podczas kazania ostentacyjnie spoglądała na zegarek. Miała tezę: pierwsze pięć minut dla Boga, drugie dla siebie. Pozostałe – dla diabła” – opowiada o. Aleksander Hauke-Ligowski.

18.07.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Albert Zawada / AGENCJA GAZETA
/ Fot. Albert Zawada / AGENCJA GAZETA

Proszę mi wybaczyć – pisze w mailu i powtarza przez telefon – ale ze starszymi, schorowanymi panami już tak jest”.

Ostatnie słowa wypowiada charakterystycznym tonem, po którym zwykle następuje śmiech. Żartuje z samego siebie, bo ironia – jak mówią o nim inni – to jego sposób na komunikację ze światem.
Tak – przyznaję w myślach – sprawił mi problem, bo rozmawialiśmy kilka godzin, po czym uznał, że wywiad do niczego się nie nadaje. „To nie pana wina – zapewnia. – Po prostu pana trud nie zrobił dobrze mojemu bełkotowi”.

Ostatnie zdanie to także ironia. Bo choć słuchałem go z rosnącą ciekawością, on upiera się, że wszystko, co mówił, to jakieś „banały i oczywistości”.

Wbrew prośbom, postanawiam jego „banały” jakoś uporządkować.

Cała nasza historia

„Ojca Aleksandra Hauke-Ligowskiego poznałem dopiero w 2004 r. – pisał o nim Jan Pleszczyński, autor wywiadu rzeki „Błogosławiony kłopot myślenia”. – Wcześniej o nim co nieco słyszałem, a wiedziałem tylko: że jest taki dominikanin, spokrewniony z panującymi rodami Europy, że w 1977 r. uczestniczył w głodówce w kościele św. Marcina, że prowadzi jakąś działalność na terenach byłego Związku Radzieckiego i że wszyscy darzą go wielką atencją, ale też wiedzą o nim niewiele”.

Niedługo po pierwszym spotkaniu Pleszczyński i o. Hauke-Ligowski rozmawiają przez kilka miesięcy w klasztorze dominikanów w Lublinie, gdzie wówczas mieszka dominikanin. Powstaje z tego wywiad, w którym o. Hauke-Ligowski podsumowuje swoje życiowe losy, ale i komentuje stan Kościoła i kondycję człowieka na początku XXI w. „Te świadectwa życia i epoki powinny się zachować – pisze we wstępie Pleszczyński. – Wprawdzie byłoby lepiej, gdyby ojciec Aleksander Hauke-Ligowski po prostu sam książkę napisał, ale na to liczyć nie było można. Twierdził, że ma piórowstręt. I dlatego ojciec Aleksander mówił, a ja pisałem”.

A mówić lubi długo. Podobno na obozach dla kleryków śniadania w towarzystwie Ligowskiego przechodziły płynnie w obiady.

Ci, którzy go znają, mówią o nim używając tych samych przymiotników: skromny, pokorny, pełen humoru, oczytany. Jego życie nadaje się na film – mówią inni – w którym byłaby cała historia Polski. On sam na taką przesadę się nie zgadza. Widział wiele i wiele doświadczył, ale żeby zaraz cała historia?

Jedyny taki na świecie

Jego przodkowie – ród Hauków – przybywają do Polski pod koniec XVIII w. Przywożą ze sobą herb pod polską nazwą „Bosak” (we Flandrii zwany „Haacken”). Brat pradziadka o. Hauke-Ligowskiego w powstaniu styczniowym używa herbu jako pseudonimu, ale już ojciec – Kazimierz Hauke – nie ma go nawet w dowodzie osobistym. Herb „Bosak” wraca czasem w kolejnych pokoleniach, ale jak mówi dominikanin, tylko „zwyczajowo”.

Kornel Hauke-Ligowski (Aleksander to imię zakonne) przychodzi na świat w Lublinie 24 września 1936 r. Jego matka – Jadwiga Ligowska – umiera dwa miesiące później. Chłopiec będzie wychowywany przez siostrę Jadwigi, Antoninę, o której mówi „druga matka”. Jego ojciec w czasie I wojny światowej służy w korpusie generała Dowbor-Muśnickiego, a w międzywojniu zostaje wicestarostą lubelskim. Kiedy wybucha II wojna, musi się ukrywać. Mały Kornel wychowuje się wśród kobiet. Dla Niemców jest sierotą, bo jego biologiczna matka nie żyje, a ojciec zapadł się pod ziemię. Przez jakiś czas żyje w zagrożeniu wywózki w głąb III Rzeszy i wychowania na „prawdziwego Niemca”, co było w tamtym okresie często praktyką. W końcu Antonina Ligowska adoptuje Kornela i daje mu nazwisko Ligowski.

„W ten sposób jestem jedynym na świecie Hauke-Ligowskim – mówi Janowi Pleszczyńskiemu. – I pewnie takim zostanę, bo nie ma rodziny Hauke-Ligowskich. Przynajmniej ja się o to nie postarałem...”.

Syn panny i zakonnika

– Wychowywałem się bez ojca – mówi. – Wrócił zaraz po powstaniu warszawskim, ale był z nami tylko do 1945 r., kiedy wyjechał do pracy w Koszalinie i Szczecinie.

Kornel Hauke-Ligowski dostaje, jak sam powtarza, mocny przekaz wiary, ale nie „kościółkowej”. Pierwszy raz na nieszporach będzie dopiero, kiedy wstąpi do zakonu. Normą jest coniedzielna msza z komunią, ale także z namysłem, refleksją nad słowem. Dominikanin pamięta scenę: siedzi w domu, matka wraca z mszy św. zdegustowana. Mówi: „Ci księża to już chyba zwariowali. Musiałam wysłuchać półgodzinnej tyrady na temat aborcji. Trzeba mieć kompletnego fioła!”.

– Mało tego – opowiada dzisiaj – gdy zostałem księdzem, mama przyjeżdżała na moje msze, siadała w pierwszym rzędzie i podczas kazania ostentacyjnie spoglądała na zegarek. Potem otrzymywałem reprymendę: „Mówiłeś całe piętnaście minut, no jak tak można!”. Miała tezę: pierwsze pięć minut dla Pana Boga, drugie dla siebie, a pozostałe dla diabła, bo ludzie się już denerwują i grzeszą.
Kazimierz Hauke, obawiając się bolszewików, jedzie na Pomorze Zachodnie, by organizować tamtejszą administrację.

W 1947 r. wstępuje do zakonu karmelitów. Dlaczego? Zdaniem syna przez prawdziwe powołanie. W tamtym momencie ojciec nie jest od rodziny dalej niż dotychczas. – Prawie zawsze był daleko, przynajmniej fizycznie – mówi dziś o. Aleksander. – Gdy wstąpił do klasztoru, zawsze Wielkanoc spędzaliśmy razem u niego w klasztorze. Ale była to postać z innej bajki – tłumaczy dominikanin. – Nie miał większego wpływu na moje wychowanie.

Kazimierz Hauke był podobno człowiekiem pogodnym, co niektórzy mu zarzucali. To samo będą zarzucać Aleksandrowi Hauke-Ligowskiemu.

On sam po latach lubi żartować: „Byłem synem panny i zakonnika”.

Wschody

Po wojnie zdaje na studia, jego zdaniem, najbardziej apolityczne: archeologię. Stalinowscy aktywiści na uczelni oburzają się: jego podwójne nazwisko brzmi podejrzanie arystokratycznie. W Hauke-Ligowskim bolszewizm od początku budzi odrazę. Im bardziej komuniści zwalczają Kościół, tym bardziej on się do niego skłania. Zanim poczuje powołanie, jest w nim silny antykomunizm. Kościół wydaje mu się jedyną realną opozycją wobec „chamskiego” stalinizmu, jaki wówczas rządzi Polską.
W 1959 r. wstępuje do dominikanów. Już podczas studiów styka się ze wschodnią liturgią. Fascynują go rosyjska kultura i historia. Jednocześnie podoba mu się myśl posoborowa. Na studiach w Krakowie poznaje niewiele starszego Zygmunta Kozara. Razem organizują tygodnie ekumeniczne.

Kozar w połowie lat 60. zaczyna jeździć na Wschód: na Ukrainę i Litwę. Tam poznaje siostry dominikanki wschodniego obrządku, które później zaproszą Hauke-Ligowskiego.

W Krakowie o. Aleksander kontaktuje się też z prawosławną parafią. Od 1967 r. studiuje w warszawskiej Akademii Teologii Katolickiej, dwa lata później wyjeżdża do Poznania, gdzie zostaje przeorem. Wtedy, śladem o. Kozara, zaczyna wyjeżdżać z tajnymi misjami na Wschód. „Nie szedłem do Rosji jako do swojego kraju, bo Rosjaninem się nie czułem – powie potem. – Ale szedłem do kraju, w którym rozgrywał się niejeden epizod historii mojej rodziny”.

Na misjach

Koniec lat 60. Hauke-Ligowski próbuje dostać się do Związku Radzieckiego – legalnie. Występuje z prośbą do Akademii Teologicznej w Zagorsku [miejscowość położona 70 km na północ od Moskwy, dziś: Siergijew Posad; znajduje się tu Ławra Troicko-Siergijewska, jeden z najważniejszych monasterów rosyjskiego prawosławia – red.] o pomoc w napisaniu doktoratu z teologii prawosławnej.
Dostaje odmowę. Odtąd musi jeździć do ZSRR jako osoba prywatna, oficjalnie odwiedzająca bliskich lub znajomych.

Dzieli się pracą z o. Kozarem. Starszy zakonnik pracuje na prowincji, o. Hauke-Ligowski w dużych miastach, głównie wśród inteligencji. Jeździ od Wilna, które jest dla niego „punktem wypadowym”, po Tallin, Rygę, Leningrad, Moskwę. W latach 80. bywa także w Kijowie. Spotyka się z zainteresowanymi w prywatnych mieszkaniach. Odprawia nabożeństwa lub po prostu rozmawia, głosi Ewangelię. Dzisiaj mówi o tamtym czasie: podtrzymywanie ognia chrześcijaństwa. Bez strachu – jak twierdzi teraz. Jest pewien, że radziecka bezpieka nic o jego i o. Kozara tajnych misjach nie wie. Dominikanin stara się tylko nie wpaść w ich łapy, by nie zdradzić tych, dla których tam jeździ.

Najczęściej kontaktuje się z dominikankami wschodniego obrządku, siostrami od m. Katarzyny Abrikosowej. Kilkanaście schorowanych staruszek, które przeszły doświadczenie łagru, mieszka w Wilnie (jedna w Moskwie). Są dla o. Aleksandra przewodniczkami. Kontaktują go z litewską i rosyjską inteligencją, a także młodzieżą. O. Hauke-Ligowski spotyka się z Żydami i Tatarami, którzy przeszli na katolicyzm, Białorusinami, Niemcami zesłanymi niegdyś do Kazachstanu. Wszyscy robią to potajemnie, bo w tamtych czasach za praktyki religijne grożą ciężkie represje. Dominikanin nie stara się nikogo nawracać na rzymski katolicyzm. Nie okazuje wyższości człowieka z Zachodu. „Nie przyjeżdżałem przecież, aby montować jakoś ich kulturę, ale żeby wspomóc ich religijność – powie po latach. – Nie przyjeżdżałem, aby nawracać, lecz pomóc odnaleźć to, czego oni już sami wcześniej szukali”.

Prof. Jerzy Pomianowski powie o nim tak: „Ten nieszablonowy, myślący duchowny szukał więzi z rzadką, lecz rosnącą w Rosji rzeszą”. Przyjaciel, o. Tomasz Dostatni, doda: „Potrafił tworzyć wizje chrześcijaństwa w Rosji sowieckiej i je realizował. Giedroyc oskarżał polski Kościół o uprawianie prozelityzmu na Wschodzie. Ale w latach 70. i 80. w spustoszonej religijnie Rosji nie było przechodzenia z prawosławia na katolicyzm, lecz z ateizmu lub obojętności religijnej na chrześcijaństwo”.

Przy okazji o. Ligowski jeszcze głębiej studiuje rosyjską kulturę i język. Spotyka setki ludzi, m.in. Nadieżdę Mandelsztam, której przywozi pachnące papierosy (a ona i tak woli śmierdzące), i z którą rozmawia o wielkim Mandelsztamie i Annie Achmatowej.

W końcu władza – nie radziecka, ale polska – nakłada embargo na jego wyjazdy do Związku Radzieckiego po tym, jak bierze udział w protestacyjnej głodówce. Jest wiosna 1977 r.

Lewica – Kościół – dialog

O protest w obronie zatrzymanych działaczy Komitetu Obrony Robotników prosi go Bohdan Cywiński.
– Nie wypadało zasugerować, że lubię jeść, więc może by ktoś inny. Zgodziłem się – uśmiecha się dziś o. Hauke-Ligowski.

Głodówka odbywa się w kościele św. Marcina. Domikanin śpi na stole w zakrystii. Głoduje przez tydzień, chudnie osiem kilogramów. Codziennie rano odprawia mszę, potem rozmawia, spaceruje. Ci, którzy pamiętają tamten czas, mówią, że o. Ligowski podtrzymywał dobrego ducha wśród protestujących.

Z okien sąsiedniego budynku SB robi wszystkim zdjęcia. Funkcjonariusze się dziwią: co ten arystokrata robi z Żydami i komunistami? Popołudniami protestujący czytają na głos Pismo Św., na noc barykadują się, w obawie przed atakiem. Bezpieka próbuje wymusić na prowincjale dominikanów, by ten zabronił Hauke-Ligowskiemu udziału w głodówce. O. Michał Mroczkowski odpowiada: „Poprosił mnie o urlop w tym czasie. Pościć w czasie urlopu wolno”.

Podczas głodówki o. Aleksander poznaje ludzi laickiej lewicy. M.in. Ozjasza Szechtera, ojca Adama Michnika. W zakonie dominikanów w Szczecinie, gdzie dzisiaj mieszka o. Hauke-Ligowski, pytam go: czy dialog lewicy z katolicyzmem ciągle jest możliwy?

– Czy możliwy – nie wiem, ale na pewno potrzebny – odpowiada. – Byłoby dobrze, gdyby się zaczął. Ale nie na skutek wspólnej niedoli, politycznego „lania”, które zbiera dzisiaj i Kościół, i lewica od sił zewnętrznych, ale wskutek rzeczywistego poszukiwania zrozumienia. Z jednej strony zrozumienie, że ktoś jest chrześcijaninem i wierzy w te wartości, już jest przejawem dialogu. Z drugiej – przejawem rozmowy będzie zrozumienie ateisty przez chrześcijanina. Na początek wystarczy tyle.

Według niego wrażliwość społeczna jest wpisana w istotę chrześcijaństwa. Bycie chrześcijaninem i bycie „lewicowcem” – lub osobą o wysokiej wrażliwości społecznej – dla niego się nie wyklucza.
– Wszystko zależy od tego, czy lewicowość rozumiemy jako wrażliwość na słabszego, czy jako tępy antyklerykalizm – mówi.

Wspomina rozmowę z Jackiem Kuroniem na temat aborcji: – Jacek nie był chrześcijaninem, ale jego argumentacja była prosta i w gruncie rzeczy wspólna z moją. Mówił: „Nie wiemy, czy tam jest człowiek”. Co więcej, do końca nie wiemy, w którym momencie następuje hominizacja, czyli kiedy Pan Bóg daje człowiekowi duszę. Jeśli więc nie wiemy tego na pewno, nie możemy w to życie ingerować. „Według mnie to oczywiste – tłumaczył mi Jacek. – Jeśli za murem może być człowiek, to nie wrzucam za ten mur granatu”. To przykład dochodzenia do tej samej konkluzji inną drogą. Wcale chrześcijaninowi nie obcą.

Kurs z wolności

Polscy komuniści odmawiają mu wyjazdu na Wschód przez blisko siedem lat. Jedzie tam znowu dopiero w 1984 r. Z jego inspiracji i w jego współtłumaczeniu w latach 80. ukazują się trzy tomy „Wyboru pism” Władimira Sołowjowa, prawosławnego myśliciela i słowianofila.

W międzyczasie obejmuje w krakowskim dominikańskim seminarium funkcję wychowawcy kleryków. Ma już opinię człowieka legendy. Klerykom jawi się nie jako wychowawca, ale bardziej jako autorytet, bohater. Bo wyjazdy do „Wielkiego Brata” w czasach Gierka i Jaruzelskiego wydają się czymś heroicznym.

Tłumaczy – po cichu, unikając rozgłosu – że chce zmienić tryb dominikańskiej formacji. Wprowadza wizję opartą na zasadzie: Bóg stworzył człowieka wolnym. Człowiek ma sumienie i to ono decyduje.
Likwiduje przedsoborowe zasady klasztorne, jak np. pokutę przez klęczenie czy jedzenie posiłku z krzesła. Wychowankowie (m.in. o. Maciej Zięba) twierdzą dziś, że dzięki niemu nauczyli się być zakonnikami, być w Kościele, a jednocześnie pozostać ludźmi wolnymi.

Tuż przed upadkiem komunizmu staje na czele dominikańskiego wikariatu generalnego obejmującego cały ZSRR. Doradza w zarządzaniu wikariatem obejmującym Rosję i Ukrainę. W 1994 r. osiada w Kijowie, gdzie organizuje Instytut Nauk Religijnych im. św. Tomasza z Akwinu. Dziennikarce „Gazety Wyborczej” powie: „Chodziło mi o to, by odzyskać ukraińską inteligencję, nie tylko dla chrześcijaństwa. To jest przywracanie tej inteligencji jej kulturze ojczystej, i to przez ewangelizację. A więc nie tylko ewangelizacja przez kulturę, ale także »kulturyzacja« przez Ewangelię”.

Z Kijowa wraca po czterech latach. Instytut, który stworzył, działa do dziś.

Słaba wiara i lęk

Siedzimy przy stole w pokoju gościnnym w szczecińskim klasztorze dominikanów. Jest środek tygodnia. Za oknem, na osiedlu prostokątnych bloków, ludzie radzą sobie z deszczem i szarzyzną.
– Właśnie wróciłem z urlopu – opowiada o. Hauke-Ligowski. – Byłem w Berlinie i Sztokholmie. Przyglądałem się sytuacji uchodźców, którzy tam przybyli w czasie ostatniego kryzysu. Chciałem sprawdzić, jak wygląda to tam, gdzie imigrantów jest najwięcej. Szwecja, w stosunku do liczby ludności, przyjęła najwięcej uchodźców w całej Europie. I tam ich sytuacja nie jest zła. Zaglądałem w różne zakątki i dzięki temu wiem, że nie mamy powodów do paniki.

Skąd więc ona w Polakach?

– Nie wiem, tym bardziej że przecież u nas nie ma uchodźców. Za to jest tylko panika – mówi z przekąsem o. Hauke-Ligowski. – Wiem tylko, że byłoby dobrze, gdyby nasze społeczeństwo się otworzyło i zobaczyło, że nie taki diabeł straszny, jak maluje go prasa. Wychowanie w duchu tolerancji powinno być też rolą Kościoła.

– A nie jest? – dopytuję.

– Kościół mówi dziś o obowiązku pomagania bliźniemu bez względu na rasę czy wyznanie, ale robi to głosem stonowanym. Ludzi trzeba uczyć, że powinni mieć poczucie solidarności, żeby byli gotowi pomagać wtedy, kiedy trzeba, a nie wtedy, kiedy jest im wygodnie. Bo pomaganie, proszę pana, nigdy nie będzie wygodne – mówi o. Hauke-Ligowski.

Dodaje też: – Jeśli mielibyśmy się czegoś bać, to tylko słabości własnej wiary. Bo jeśli nasza wiara opiera się przede wszystkim na zwyczaju, administracyjnym gorsecie i narzuconym posłuszeństwie, to rzeczywiście spotkanie z inną wiarą może być trudne. Przestańmy się bać. Przestańmy opierać wiarę na skostniałych strukturach, zacznijmy ją ożywiać, dawać świadectwo.

– Na rzekomo „zgniłym” Zachodzie przynależność do Kościoła nie jest tak liczna, jak się to deklaruje w Polsce, ale za to żywa – mówi dalej. – Jeśli ktoś tam chodzi do kościoła, to znaczy, że jest naprawdę wierzący. Ponadto, tam toczy się dyskusja, u nas są tylko komendy wydawane „z góry”. Europa zna i pielęgnuje różne formy praktykowania chrześcijaństwa. Każda z nich jest głoszeniem świadectwa na swój sposób. Statystyki są drugorzędne. Być może stan, w jakim się znajdujemy, jest dla nas sygnałem, byśmy się wreszcie obudzili.

Oczywisty banał

Ojciec Aleksander Hauke-Ligowski mówi też o potrzebie wstawienia się przez Kościół za tymi, którzy czują się dziś pokrzywdzeni, sfrustrowani. Także po to, by pomagać w zasypywaniu głębokich, polsko-polskich podziałów.

– Ale Kościół to nie abstrakcja – zastrzega. – To ludzie z krwi i kości. Skąd więc wziąć takich, którzy swoją działalnością wyjdą naprzeciw wykluczonym? Obawiam się, że tego rodzaju ludzi nam w Kościele brakuje.

Dlatego, choć o. Aleksander protestuje, na koniec proszę go o jeszcze jeden – jak twierdzi – „oczywisty banał”.

– Co powiedziałby ojciec dziś młodemu klerykowi, który wchodzi w kapłańskie życie?

– Chyba tylko tyle – odpowiada po chwili dominikanin – żeby nie był żołnierzem Kościoła, ale jego obywatelem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2016