Z uporu i przekory

Ta wystawa pozwala na nowo zrozumieć twórczość jednego z najważniejszych polskich artystów ostatniego półwiecza.

28.12.2013

Czyta się kilka minut

Jacek Sempoliński, Męćmierz, olej na płótnie, 1979 r. / Fot. Jurek Bartkowski / PAŃSTWOWA GALERIA SZTUKI SOPOT
Jacek Sempoliński, Męćmierz, olej na płótnie, 1979 r. / Fot. Jurek Bartkowski / PAŃSTWOWA GALERIA SZTUKI SOPOT

Sempoliński zdawał się nie spełniać oczekiwań innych. W 1976 r. napisał: „Nie należę do żadnej szkoły malarskiej (...) potrzeba ulokowania się w jakimś określonym miejscu współczesnego życia artystycznego nie leży wśród moich zainteresowań. Malarstwo ma być dla mnie wyłącznie ekspresją życia wewnętrznego”. Nie został socrealistą, jak wielu jego rówieśników kończących studia w pierwszej połowie lat 50. Zajął się czymś innym, w latach 1953-57 wykonywał polichromie odbudowywanych kamieniczek Nowego i Starego Miasta w Warszawie.


PRAWDA NATURY


W 1955 r. wziął udział w Arsenale, wystawie uznanej za manifest młodego pokolenia i zapowiedź październikowej odwilży. Miał 28 lat i – jak pisał po latach – wreszcie wszedł w życie. I ponownie, inaczej niż wielu artystów, nie uległ zalewającej polską sztukę fali informelu. Nie został kolejnym malarzem abstrakcyjnym, wciąż malował krajobrazy. Tak konsekwentnie obstawał przy swoim wyborze, że znalazł się na marginesie życia artystycznego. Dlaczego tak długo pozostawał wierny malarstwu przedstawiającemu? Z uporu i przekory – mówił później. Był też zapewne inny powód. Przez całe życie pozostał nieufny wobec sztuki awangardowej i zbiorowych odruchów środowiskowych, mód, trendów. „W awangardzie istnieje bardzo gwałtowny i kategoryczny element ustanowienia jedynej możliwości. Tam mówi się wyraźnie, co jest sztuką, a co być nią nie może. Tego typu pouczenia są mi obce” – tłumaczył w rozmowie z Dorotą Jarecką.

A jednak odkrył z czasem amerykańskich abstrakcjonistów i Mondriana. Na wystawie sopockiej, pierwszej retrospektywie tego artysty, znalazł się szereg pejzaży. W widokach Drohiczyna (1963) czy Łysicy (1966) nadal można dostrzec zarysy budynków, drzew, gór. Jednak w późniejszych – „Łącko” (1969), pracach z cykli „Mochnaczka” (1971-74) i „Łąka” (1971) – są już tylko plamy farby, grubo kładzionej, dającej niemalże reliefową fakturę. To bardzo materialne obrazy, niemalże chce się je odbierać przez dotyk. A jednak pozostają w nich odniesienia do określonego „tu i teraz”. To abstrakcja „skażona”, w której zachowały się ślady rzeczywistości, krajobrazu czy człowieka, jak w świetnych pracach z cyklu „Twarz” (1975). Tytuły wielu obrazów przypominają o miejscach, do których całe lata powracał – Góry Świętokrzyskie, Janowiec, Mięćmierz, Nieborów. Natura dla malarza „jest siłą nadrzędną wobec innych źródeł inspiracji. Nie może on zadowolić się namiastkami w postaci rozmaitych poglądów. Owszem, całe społeczne życie ludzkie jest ich układem. Jednak poglądy włączone w twórczość to dla niej śmierć. Natomiast bezpośrednie życie, a natura jest jego esencją, nadaje twórczości prawdę” – mówił w rozmowie przeprowadzonej kilka miesięcy przed śmiercią.


ZDJĘTY Z KRZYŻA


Z upływem lat jego malarstwo zaczyna się zmieniać. Dominują błękit, fiolet i szarość. Malarz odchodzi od kładzenia grubych warstw farby, płótno zaczyna podlegać destrukcji, pojawiają się przetarcia, nacięcia, dziury. Jakby próbował podważyć jego fizyczny status. „Moje obrazy są kruche” – mówił. Powstają cykle: „Ukrzyżowanie” (od 1975), „Moc przeznaczenia Verdiego” (1977) i „Czaszka” (od lat 80.). Przez kolejne dekady tworzy malarstwo odnoszące się wprost do transcendencji. Mówienie przez artystę o Bogu wydaje się obecnie trochę niestosowne, a może nawet skandaliczne. Dla Sempolińskiego było czymś oczywistym, wiara była bowiem dla niego niezwykle istotnym doświadczeniem. Dostrzegał jednak napięcie między wiarą a tworzeniem. „Sztuka i twórczość wymagają od artysty wykroczenia religijnego” – podkreślał w tekście z 1984 r., opatrzonym znaczącym tytułem: „Czy wierzący może być artystą?”. Wiele obrazów z tego okresu wydaje się jedynie płaszczyznami monotonnie pokrytymi farbą. Jednak po chwili można dostrzec, jak wiele w nich się rozgrywa: a to ślady kilku ostrych, zdecydowanych ruchów pędzla układają się w zarys pejzażu („Mięćmierz. Wisła”, 1989), a to jasne niczym rozbłyski grudy farby rozświetlają ciemną przestrzeń („Zesłanie Ducha Świętego”, 1982).

Wypracowany przez lata twórczy modus Sempolińskiego wydawał się niezmienny. Aż tu nagle na przełomie stuleci w jego twórczość wdarła się cielesność człowieka i jego seksualność. Obrazy ujawniały emocje, lęki, pożądanie. Pojawiają się na nich ekspresyjnie zarysowane ludzkie kształty, zarysy męskiego ciała, obnażonego („Rozbita szyba”, 1975/2002; „Genitalia”, 1999). Czasami twarz, w tym samego artysty – „Ja” (1999), „Autoportret” (2000). „Życie osobiste jest zawikłane, są rozmaite skazy i udręki, ale również jakieś fascynacje. Ten cały splot z pewnością eksploatuję w mojej twórczości. Był nawet okres, że tematem obrazów czyniłem własną osobę, twarz, ciało” – tłumaczył w przywoływanym już wywiadzie z 2012 r. „Stał się dla siebie niespodzianką, i to pewnie największą i najbardziej nieoczekiwaną” – pisze o obrazach z tego czasu Bogusław Deptuła, kurator sopockiej wystawy. Dodatkowo w przypadku części prac Sempoliński wykorzystywał swe dawne płótna. „Zdjęcie z krzyża” (1980/2002) to płótno z poprzedniego okresu, na którym kilkoma szybkimi kreskami naszkicował zarys nagiego mężczyzny. To niemalże obrazoburczy gest – motyw Ukrzyżowania połączony z obnażonym torsem.


***


Wystawa w Sopocie pokazuje, że te obrazy nie były zerwaniem, tylko dalszym, konsekwentnym przyglądaniem się człowiekowi i otaczającej go rzeczywistości. Konsekwencja nie musi przecież oznaczać jałowego powtarzania ani niefleksyjności. Jacek Sempoliński, jak niewielu, był przekonany o znaczeniu tradycji. Nie była ona dla niego zbiorem szacownych, lekko zakurzonych artefaktów. Przeciwnie, czymś ważnym tu i teraz. Potrafił też niebanalnie patrzeć na aktualnie powstającą twórczość. „Protesty wobec sztuki najnowszej – pisał na łamach „Tygodnika Powszechnego” – biorą się z obcości jej języka wobec tego, który dobrze umiemy”. I dodawał, że zaskakujące jest oczekiwanie, by o rzeczach ważnych i dramatycznych mówić językiem Orzeszkowej, „ucywilizowanym, dostępnym każdemu [...] bez zawikłań, no najwyżej stylem dziewiętnastowiecznych filozofów, zapominając, że oni też często stawiali człowieka przed zagadkami, sprzecznościami swego języka”. Trudno o bardziej celne wypunktowanie infantylizmu niektórych dzisiejszych krytyków współczesności.  


„Jacek Sempoliński, 1927–2012. Próba retrospektywy”, kurator Bogusław Deptuła, Państwowa Galeria Sztuki, Sopot, wystawa czynna do 19 stycznia 2014 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014