Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Śląskie wysunęło się na czoło województw pod względem liczby zakażonych koronawirusem. Poprzedni tydzień – po długim okresie ignorowania napływających ostrzeżeń – to czas wzmożonej aktywności władz w regionie. Przyjechał tu główny inspektor sanitarny Jarosław Pinkas, zapowiadając wzmocnienie sanepidu i testy przesiewowe tysięcy górników. Ogniskami zakażeń okazały się bowiem kopalnie, których – w odróżnieniu od większości przedsiębiorstw – w marcu nie zamknięto. COVID-19 stwierdzono u ponad 400 górników.
Z wielu powodów Śląsk powinien być wyrzutem sumienia rządzących. Przeprowadzano tu czterokrotnie mniej testów niż na Mazowszu. Polska wciąż znajduje się w ogonie rankingu państw Europy pod względem liczby testów na milion mieszkańców (12 tys.; dla porównania w Czechach to 28 tys.). Tymczasem bez sprawnego namierzania i izolowania chorych nie uda się zbić wskaźnika reprodukcji wirusa poniżej 1, co jest konieczne do wygaszenia epidemii.
Słuszna decyzja o przesiewowych badaniach górników rodzi pytania, dlaczego 31 marca Sejm odmówił cotygodniowych profilaktycznych testów pracownikom medycznym. Samorząd pielęgniarski wprawdzie odrzuca hipotezę o roli żon-pielęgniarek w zakażaniu mężów-górników (patrz: rozmowa z Krystyną Ptok, przewodniczącą samorządu pielęgniarskiego), niemniej nawet jeśliby się potwierdziła, rzuca to złe światło przede wszystkim na system, który zmusza medyków do podejmowania pracy w kilku miejscach. Niewysokie pensje, nakłanianie personelu do przechodzenia na umowy cywilno-prawne i fakt, że placówki często oferują cząstki etatów – sprawiają, że godne wynagrodzenie trzeba sobie poskładać. Ta chroniczna prowizorka jest niezbędna ze względu na szczupłości kadr. Gdyby medycy zaczęli pracować zgodnie z unijnymi ograniczeniami godzin pracy, system ochrony zdrowia by się zawalił. Szkodliwości pracy w kilku placówkach podczas epidemii nie trzeba dowodzić.
Czytaj także: Sztukmistrz z Anina - Małgorzata Solecka o Łukaszu Szumowskim
Dlatego minister zdrowia Łukasz Szumowski chce to uniemożliwić lekarzom ze szpitali jednoimiennych, oferując w zamian 16,7 tys. zł brutto miesięcznie. Nic dziwnego, że lekarski związek zawodowy postuluje utrzymanie zasady jeden lekarz – jeden etat i tego wynagrodzenia na stałe. Trudno naprawiać system w ogniu wojny, ale związkowcy wiedzą, że kiedy wojna się skończy, władze nie będą skłonne do reform. Bo polityka zdrowotna polega w Polsce raczej na gaszeniu pożarów – co widać jak w soczewce na Śląsku.
Minister zdrowia zabłysnął w minioną sobotę diagnozą, że jesteśmy „między wygaszaniem epidemii a wchodzeniem w trend wzrostowy”. Liczba tzw. czynnych zakażeń od końca kwietnia nie przekracza 10 tys.; udało się uniknąć przeciążenia szpitali. Ale skutkiem ubocznym spłaszczania krzywej zachorowań jest wydłużenie epidemii. Zaufanie do ministra zdrowia spada, rządowi nie udaje się utrzymać spójnej narracji o epidemii z początku marca.
Dramat Śląska dzieje się podczas odmrażania gospodarki – koniecznego władzom do udowodnienia, że skoro możliwy jest powrót do w miarę normalnego życia, nie ma powodów, by nie przeprowadzać wyborów; z drugiej strony – niezbędnego, bo każdy dzień lockoutu jest zabójczy dla PKB. Polska czyni to – w przeciwieństwie np. do Czech czy Austrii – przy wskaźniku R wciąż większym od 1, co w połączeniu ze zmianą społecznych emocji dotyczących epidemii grozi urzeczywistnieniem się drugiej połowy diagnozy Szumowskiego. Polacy pytają, dlaczego zamykano szkoły i zakłady przy kilkudziesięciu zachorowaniach w skali kraju, a teraz, kiedy jest kilkaset nowych dziennie, gospodarkę się odmraża? Efekty narastającego przekonania, że „tak naprawdę nic się nie dzieje”, widać na ulicach: nawet jeśli ktoś ma maseczkę, to na brodzie.
CZYTAJ WIĘCEJ: