Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Liczba, od której zależy los Polaków, nadal wynosi około 1. To wskaźnik reprodukcji koronawirusa, czyli „R”. Według ministra Szumowskiego spadł on wprawdzie na Mazowszu nawet do 0,5 (10 chorych zakaża 5 kolejnych), ale statystyki podbija Śląsk. Epidemiolodzy są sceptyczni wobec twierdzeń, że epidemia wygasa – nie ma gwarancji, że wkrótce nie zacznie się piąć do kolejnego wierzchołka.
Od poniedziałku 18 maja można pójść do fryzjera czy restauracji. Życie codzienne odmraża się spontanicznie od kilku tygodni. Ludzie, którzy poddawali kwarantannie torby z zakupami i nie chodzili do parków – zarzucają te środki ostrożności. Inni kapitulują przed dziećmi: trudno przez kolejny miesiąc powstrzymywać je przed zabawą z sąsiadami. Niełatwo zresztą rozmawiać z dziećmi, skoro sami jesteśmy coraz mniej przekonani do dystansowania społecznego.
Dominują emocje, bo brakuje racjonalnych argumentów. Z rządowych konferencji wynika, że się otwieramy, ale już nie – dlaczego. Narracja ministra zdrowia, godna pochwał w marcu, w kolejnych tygodniach się posypała. Szumowski maseczki wyśmiewał, po czym nakazał ich noszenie. Zapowiadał, że wakacyjnych obozów nie będzie – po czym okazało się, że będą. Policjanci ścigali spacerowiczów, teraz niemal zupełnie sobie odpuścili. Nie dostajemy uzasadnienia, dlaczego coś, co było niedozwolone, staje się dozwolone. Z jednym wyjątkiem: liczbę osób na nabożeństwach zwiększono do jednej na 10 m2 „na setne urodziny naszego wielkiego rodaka Jana Pawła II, który zmienił losy świata” – powiedział premier.
CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>
Coraz częściej pada pytanie: dlaczego zamknięto nas w domach przy kilkudziesięciu zachorowaniach, a przy kilkunastu tysiącach wracamy do (w miarę) normalnego życia? Nic dziwnego, że strach zmienia się w irytację. Ze statystyk, wbrew pozorom, niewiele wyczytamy, bo nie da się porównać stanu epidemii z początku marca i drugiej połowy maja. Dopiero teraz w Polsce przeprowadza się ponad 20 tys. testów na dobę; wtedy – kilkadziesiąt. Prawdopodobnie pierwsze zakażenia pojawiły się nawet w styczniu, a w momencie zamknięcia granic i wprowadzenia izolacji w drugim tygodniu marca infekcji mogło być wiele tysięcy: i tamte decyzje zapewne ocaliły Polskę przed losem Włoch czy Niemiec. Nigdy zresztą nie poznamy prawdziwej historii COVID-19 w Polsce, bo wykresy nie pokazują stanu faktycznego, tylko badany. Poseł Zjednoczonej Prawicy i lekarz Andrzej Sośnierz twierdzi nawet, że rząd przy pomocy sanepidu steruje danymi o pandemii.
W marcu brakowało testów i środków ochronnych dla medyków. W dyskusji nad ujawnioną przez „Gazetę Wyborczą” sprawą zakupu przez rząd niecertyfikowanych maseczek umyka najistotniejszy szczegół: w lutym Unia Europejska rozpisała przetarg na zakup środków ochrony dla krajów członkowskich. Gdyby Polska nie przespała zapisów, ministerstwo nie musiałoby kupować małych partii sprzętu za zawyżoną cenę od instruktora narciarskiego z Zakopanego.
W polskich szpitalach lekarze nie byli zmuszeni do dramatycznych decyzji: komu pomagać, a komu nie. Gospodarkę odmrażamy jednak, w przeciwieństwie do innych krajów, przy wysokim wskaźniku R. Potrzebujemy odpowiedzi na pytanie, czy możemy się już czuć bezpieczni. I czy nie uczestniczymy w eksperymencie, którego podstawy są ekonomiczne i polityczne. Bo zdrowotne nakazywałyby nadal siedzieć w domu. ©℗