Wyższa szkoła stagnacji

Polak coraz lepiej włada językami obcymi, tyle że za naukę musi płacić sam. Państwo udaje, że uczy.

31.03.2009

Czyta się kilka minut

Z prywatnych szkół angielskiego zniknęli początkujący. Ubywać zaczęło ich w latach 90. Na dobre przestali istnieć z nastaniem XXI wieku. - Teraz mamy false beginners, fałszywych początkujących - mówi Wojciech Graniczewski, dyrektor obchodzącej 20-lecie istnienia szkoły Gama Bell w Krakowie. - Choć nigdy nie uczyli się języka, obcują z nim na co dzień: w internecie, mediach, reklamie.

Jak mówi Graniczewski, w latach 90. do jego szkoły chodzili już licealiści, którzy byli gotowi zdać trudny egzamin FCE czy CAE. Dzisiaj na tym poziomie bywają korzystający z prywatnej edukacji gimnazjaliści.

Polak na językach

Zarówno znikanie początkujących, jak i podniesienie ogólnego poziomu uczniów zdaje się przeczyć tezie, że Polak słabo włada językami obcymi. Dobrze pewnie nie jest, ale nie jest też najgorzej.

Według badań eurobarometru z 2006 r., 57 proc. Polaków deklaruje, że włada choćby jednym językiem obcym w stopniu umożliwiającym dogadanie się z obcokrajowcem.

Jak mówi prof. Hanna Komorowska, anglistka z UW, metodyk, autorka wielu książek do nauczania języka angielskiego, eurobarometr ma jednak wady. - Po pierwsze badanie opiera się na deklaracjach, a więc niski wynik może też świadczyć o narodowych kompleksach, po drugie nie uwzględnia tego, że niektóre plasujące się wysoko w rankingu kraje są wielojęzyczne, a w innych, jak na Łotwie czy Litwie, mieszkańcy władają dodatkowym językiem bynajmniej nie z powodu siły tamtejszego systemu edukacji.

Jak mówi prof. Komorowska, trudno ocenić, czy Polacy doganiają Europę. - Jesteśmy daleko za krajami skandynawskimi, ale jednocześnie gdzieś w okolicach Francji, Hiszpanii czy Włoch - ocenia. - Tyle że Hiszpanie, Francuzi czy inne słabo wypadające w rankingu nacje same posługują się językami będącymi w powszechnym użyciu. My tego komfortu nie mamy, więc nasze aspiracje powinny być wyższe.

Równie ciekawe, co ukazanie Polaków na tle Europy, jest porównanie Polaków młodych ze starszymi. Można więc powiedzieć, że języki obce dobrze znają Polacy przed 35. rokiem życia, czyli ci, którzy jeszcze w okresie młodości zdążyli "skonsumować" okres potransformacyjny. W szkołach językowych i w korzystających z ich usług prywatnych firmach łatwo o taki obrazek: w jednej sali zaawansowana grupa dwudziesto- i trzydziestolatków, w drugiej - początkująca grupa skłonionych przez szefa do nauki pań w wieku przedemerytalnym.

Podobnie wypadamy w statystykach. Choćby w przeprowadzonym kilka miesięcy temu przez CBOS badaniu nowoczesności Polaków. Na pytanie, czy znasz "przynajmniej jeden język obcy na tyle dobrze, aby porozumieć się z obcokrajowcem", w grupie wiekowej od 18 do 24 lat odpowiedzi twierdzącej udzieliło trzech na czterech pytanych. W grupie między 24 a 34 - co drugi, a w grupach między 34 a 64 już tylko nieco ponad 30 proc.

Trwa więc w Polsce mała rewolucja edukacyjna wśród ludzi młodych. Tyle że, jak zauważa prof. Komorowska, rewolucja ta nie dokonuje się dzięki szkołom i uczelniom publicznym. Zawdzięczamy ją - poza internetem, cyfrową telewizją i grami komputerowymi - edukacji niepublicznej.

Od kołyski do podstawówki

Zabawa z językami zaczyna się od kołyski. Dosłownie. W szkole angielskiego Helen Doron na warszawskim Ursynowie dzieci rodziców chcących wcześnie inwestować w edukację uczą się od wieku trzech miesięcy.

Jak mówi Wioletta Olszańska, współwłaścicielka szkoły i lektorka, do 18. miesiąca zajęcia są ogólnorozwojowe, a języka dzieci uczą się biernie. - Jak się dziecko rodzi, nie czekamy z językiem ojczystym - tłumaczy. - Podobnie jest tutaj. Po 18. miesiącu dzieci potrafią już produkować pierwsze dźwięki. Gdy idą do podstawówki, dogadują się.

Gdy siedmioletnie dziecko X - syn dobrze sytuowanych rodziców z dużego miasta - zaczyna podstawówkę z niezłą znajomością języka, jego odpowiednik Y - z rodziny gorzej sytuowanej - styka się z językiem po raz pierwszy.

Idą do tej samej klasy. Jeśli nie jest zbyt liczna, nie zostają rozdzieleni, bo nie istnieje taki obowiązek (podział dotyczy klas, w których jest więcej niż 24 osoby). Jeśli nie mają szczęścia, trafiają do szkoły, w której dodatkowo, z powodu braku fachowców, zatrudnia się nauczyciela bez odpowiednich kwalifikacji.

Ryzyko trafienia na podobną szkołę nie jest małe, co pokazał raport Najwyższej Izby Kontroli z 2005 r. W ponad połowie skontrolowanych szkół nie przestrzegano limitu 24 osób, w co drugiej zatrudniano nauczycieli bez kwalifikacji, a w co czwartej używano nieodpowiednich podręczników. - Choć wyniki były dramatyczne, nikt się specjalnie nie dziwił - mówi Grzegorz Buczyński, dyrektor Departamentu Nauki, Oświaty i Dziedzictwa Narodowego NIK. - Mówiono: no tak, języków to my w Polsce uczyć nie umiemy.

Po czterech latach od kontroli nadal nietrudno znaleźć szkołę z podobnymi problemami. W Gnieżdżewie (powiat pucki w województwie pomorskim) problem braku nauczycieli powtarza się co roku. - Bywa, że lekcje są odwoływane - przyznaje dyrektorka podstawówki Ewa Korzeniewska. - Teraz musimy zatrudniać studenta anglistyki.

Podobnie jest w Szkole Podstawowej nr 4 w Kostrzynie nad Odrą. Jak mówi Jarosław Szydełko, dyrektor, szkoła zatrudnia jednego nauczyciela z wykształceniem filologicznym i dwie studentki. - U nas i tak jest nieźle - mówi. - W okolicznych wioskach nieraz słyszałem dramatyczne apele o polecenie kogokolwiek, kto mógłby uczyć angielskiego.

Problemy z niedoborami nauczycieli potwierdzają dane z kuratoriów (przykłady to województwo mazowieckie, małopolskie czy kieleckie, w którym tylko w roku szkolnym 2008/2009 wydano 70 pozwoleń na zatrudnienie nauczyciela bez odpowiednich kwalifikacji).

Z niedoborami nauczycieli próbowano walczyć, wprowadzając kilka lat temu tzw. dwuprzedmiotowość na kierunkach nauczycielskich (uczestnicy studiów licencjackich, obok uprawnień do nauczania przedmiotu głównego, muszą - przynajmniej teoretycznie - nabyć specjalizację do nauczania drugiego przedmiotu).

Krystyna Łybacka, współautorka pomysłu, była minister edukacji i sportu, obecnie posłanka, tłumaczy: - Chcieliśmy walczyć nie tylko z niedoborami anglistów, ale też informatyków i etyków.

Prof. Hanna Komorowska: - Nikt nie wyrządził większej szkody nauczaniu języków obcych! Będziemy mieli armię niedokształconych nauczycieli, bo jak w trzy lata przygotować nauczyciela dwóch przedmiotów! Czy niedobór garnków na rynku powinien nas skłonić do produkowania garnków dziurawych?

Podobnego zdania wydaje się być Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, którego przedstawiciele obiecują rychłe zniesienie dwuprzedmiotowości. - Narobiła szkód - ocenia Podsekretarz Stanu Grażyna Prawelska-Skrzypek. - Wiele uczelni wycofało się z kształcenia nauczycieli, wychodząc z założenia, że nie są w stanie rzetelnie przygotować ich do zawodu.

Do ministerialnych obietnic sceptycznie podchodzi prof. Komorowska: - Zapowiedzi zniesienia dwuprzedmiotowości pojawiły się już w momencie jej wejścia w życie. Poczekajmy więc na decyzję.

Od gimnazjum do matury

Do problemów z brakiem wykształconych nauczycieli dochodzą inne: choćby związane z ich dużą rotacją (często odchodzą na lepiej płatne posady) oraz, w konsekwencji, chaosem z podręcznikami i programami nauczania. Kiedy przychodzi szósta, ostatnia klasa szkoły podstawowej, uczeń X - ten, którego rodzice mają pieniądze na naukę prywatną - ma trzynaście lat i kilkaset prywatnych lekcji za sobą. Jego kolega Y stoi w miejscu.

X i Y lądują w jednej klasie gimnazjum.

Jak mówi prof. Hanna Komorowska, zróżnicowany poziom w obrębie klas i grup to jeden z największych problemów nauczania języków w polskich szkołach publicznych. - Rozwiązaniem byłaby większa ilość środków i podział na mało liczne grupy - mówi. - Ale jest też inne rozwiązanie. Dlaczego tak się uparliśmy, by dzieci uczyły się w obrębie swoich klas? Trzeba jak najszybciej wprowadzić system lektoratowy, który w szkołach społecznych i niektórych publicznych od dawna działa!

Działa chociażby w Zespole Szkół Ogólnokształcących im. Słowackiego w Krakowie, gdzie maksymalna liczebność grup to dwanaście. - Podział dzieci ze względu na poziom, a nie wiek, wprowadziliśmy we wszystkich szkołach: podstawówce, gimnazjum i liceum - mówi Anna Okońska-Walkowicz, założycielka i dyrektor ds. rozwoju ZSO.

Adam Musiał, anglista pracujący w "Słowackim": - W warunkach dużej różnicy poziomów po prostu trudno jest się nauczyć języka. Mam doświadczenie ze szkół publicznych: liczebność grup i rozwarstwienie sprawia, że nauka nie wychodzi.

Maciej Marczyk, nauczyciel angielskiego w publicznym gimnazjum w Krakowie, przyznaje: brak systemu lektoratowego to poważny błąd. - Obserwuję nierówności na co dzień. Przychodzą do mnie byli uczniowie i mówią, że w nowym liceum zostali umieszczeni w grupie, która uczy się "My name is".

Dlaczego w polskich szkołach nowatorski system podziału na grupy to rzadkość? Minister Zbigniew Marciniak, Podsekretarz Stanu w MEN, przyznaje: - To bezwład systemu, przywiązanie do starych zasad. I zapowiada: - Wszystko zmienią nowe podstawy programowe, które wejdą w życie we wrześniu tego roku.

Rzeczywiście: w nowych podstawach czytamy: "przy podziale na grupy należy uwzględnić stopień zaawansowania znajomości języka obcego; zajęcia są prowadzone w grupach oddziałowych, międzyoddziałowych lub międzyklasowych", tyle że zapis ten trudno interpretować jako nakaz wprowadzenia rewolucyjnych zmian. - To nic nie zmienia - komentuje prof. Komorowska. - Zezwala jedynie na podział pozaklasowy, ale przecież zakazu nie było też wcześniej.

X i Y - hipotetyczni uczniowie, którzy wiele lat temu razem poszli do podstawówki - kończą gimnazjum i idą do liceum. Wioletta Olszańska z Helen Doron, do niedawna nauczycielka w jednym z warszawskich liceów, wspomina: - W klasie było ponad 30 osób, podział nic nie dawał, bo w grupie i tak była prawie dwudziestka, w której były trzy różne poziomy. W efekcie uczniowie niemający kontaktu z prywatnym nauczaniem pod koniec liceum nie potrafili prawie nic powiedzieć.

Jak dodaje Olszańska, egzamin maturalny nie stanowi filtra wyłapującego tych, którzy z językiem sobie nie radzą. - Ktoś lekkomyślnie ustalił minimum do zdania matury na 30 proc. Sama byłam świadkiem promocji uczniów, którzy ledwo potrafili się przedstawić.

Tak też może być w przypadku hipotetycznego ucznia Y, który przechodzi przez maturę podstawową z wynikiem nieco ponad 30 proc. i ląduje w prowincjonalnej filii prywatnej uczelni. W tym samym czasie X zdaje bardzo trudną maturę rozszerzoną na 80 proc. i dostaje się na renomowaną uczelnię wyższą. Jeśli nadal coś ich będzie łączyć, to chyba tylko to, że ich nowe uczelnie solidarnie zlekceważą nauczanie języka obcego.

Z dyplomem do Europy

Choć może być inaczej: mogą trafić dobrze. Mogą więc trafić na studia stacjonarne na UJ, gdzie standardy nauki języków narzucił senat uczelni i gdzie grupy nie mogą liczyć więcej niż szesnaście osób. - Średnia grupa liczy u nas około czternastu studentów - mówi Małgorzata Świątek, dyrektor Jagiellońskiego Centrum Językowego. - Chcieliśmy złamać wyobrażenie, że typowy lektorat to zajęcia prowadzone w stłoczonej, źle wyposażonej sali.

Mogą też trafić na studia zaoczne na tej samej uczelni lub sąsiadującej z nią AGH. Opowiada lektorka tej drugiej: - Na jednym z kierunków na lektorat z angielskiego zaplanowano trzy spotkania w pół roku. Miesięczne lub dwumiesięczne przerwy w zajęciach z języka są u nas częste. Oczywiście w papierach wszystko się zgadza, bo liczba godzin zostanie dochowana, jednak nauka w takich warunkach jest fikcją.

Mogą też trafić na zaoczną pedagogikę na jednej z bydgoskich uczelni, gdzie na zajęciach z niemieckiego nie ma grupy dla początkujących. - Skierowano mnie do zaawansowanych, choć nie umiałem nic. Na moim poziomie było siedem osób, ale osobnej grupy nie stworzono - mówi Marcin (imię zmienione). - Lektorka na dwuipółgodzinnym spotkaniu ogłasza piętnastominutową przerwę, po czym znika na godzinę.

Mogą trafić na wiele innych polskich uczelni, gdzie nauczanie języków obcych to fikcja. Ile jest takich miejsc - trudno powiedzieć, bo odpowiedzialna za badanie jakości nauczania na polskich uczelniach Państwowa Komisja Akredytacyjna nie prowadzi specjalnych kontroli na temat językowych lektoratów. Jak tłumaczy jej szef, prof. Marek Rocki, Komisja zajmuje się przedmiotami kierunkowymi, tymczasem języki stanowią dodatek do studiów.

Grzegorz Buczyński z NIK: - Komisja powinna to jednak zbadać, języki powinno się traktować priorytetowo.

Prof. Rocki, mimo braku specjalnej kontroli, przyznaje: - Poziom nauczania języków obcych na polskich uczelniach jest niski. Wiemy to chociażby od studentów, którzy często się skarżą.

Języków obcych na uczelniach broni minister Grażyna Prawelska-Skrzypek: - Na uczelnie powinni docierać ludzie już znający język, a z tym jest różnie. Albo do roboty zabierzemy się wszyscy, także na niższych poziomach edukacji, albo niewiele z tego wyjdzie. Poza tym pamiętajmy, że uczelnie nie mają nauczyć języka; one kształcą kierunkowo, a zajęcia językowe powinny mieć charakter ćwiczenia specjalistycznego, pozwalającego doskonalić znajomość języka w odniesieniu do studiowanej dyscypliny.

Prof. Rocki: - Nie mają. To chyba największa słabość lektoratów. Po prostu nie mamy lektorów ze specjalistyczną wiedzą. Podam przykład z mojej uczelni: uczymy popularnego zarządzania, ale ekonometrii już nie.

***

X i Y kończą studia. Są - podobnie jak absolwenci z poprzedniego roku i sprzed dziesięciu lat - w przedziale wiekowym między 24 a 34 lata. Należą do grupy Polaków, których umiejętności językowe - wedle badań - są stosunkowo wysokie.

Tyle że stosunkowo optymistyczne dla ich grupy wiekowej wyniki można czytać inaczej. Można zapytać: dlaczego co drugi dwudziestolatek nie porozumiewa się w żadnym języku obcym? Dlaczego X, który dwie dekady temu poszedł do podstawówki, swobodnie porozumie się z Anglikami w londyńskim City, a Y, uczeń tej samej klasy sprzed dwu dekad, przestraszy się prostego pytania Holendra na krakowskim czy warszawskim rynku?

Recepta na dokończenie językowej rewolucji edukacyjnej to więcej pieniędzy, więcej dobrych fachowców i mniej uczniów (studentów) w sali. Jest też coś, co wykracza poza porządek stricte ekonomiczny. To konieczność nadania językom rangi edukacyjnego priorytetu, na co z pewnością zasługują w dobie migracji i upowszechniania się angielskiego jako lingua franca. To chociażby system "lektoratowy" we wszystkich szkołach i lepsza organizacja zajęć na uczelniach.

- Jak się nie ma pieniędzy, trzeba mieć chociaż rozum - mówi prof. Komorowska. - W Polsce brakuje i tego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2009